Życie w epoce cyfrowego, neoliberalnego kapitalizmu domaga się od nas nieustannego formułowania opinii i ciągłej gotowości do zmiany. A przecież mamy prawo powiedzieć: stop.
Tylko przez dwa ostatnie miesiące 2024 roku kompletnie odwróciły się losy syryjskiej wojny domowej po niemal 14 latach konfliktu i około 6 latach stabilizacji frontu, Amerykanie wybrali nowego starego prezydenta, upadły rządy Francji i Niemiec, doszło do (nieudanego) zamachu stanu w Korei Południowej, a także unieważnienia I tury wyborów prezydenckich w Rumunii po zwycięstwie prorosyjskiego kandydata – a to tylko skrótowy wybór kluczowych wydarzeń tego okresu. W Polsce mieliśmy w tym czasie eskalację sporów między rządem, Państwową Komisją Wyborczą a Izbą Spraw Publicznych i Kontroli Nadzwyczajnej Sądu Najwyższego, która może doprowadzić m.in. do realnego zakwestionowania wyników wyborów prezydenckich w 2025 roku.
Za nami rok kolejnego przyspieszenia – prawda ta jest tyleż aktualna, co banalna, bo stała się w zasadzie komentarzem do każdego z ostatnich lat. Jeśli wciąż przyspieszamy i co roku wydaje się nam, że najwyższa pora na jakąś stabilizację, po czym przychodzi kolejne przyspieszenie, to gdzie znajdziemy się za rok?
Zajrzyjmy pod maskę pędzącego bolidu o nazwie Ludzkość na Planecie Ziemia – co tak naprawdę napędzało ten ciągle przyspieszający pojazd w 2024 roku? I czy jedzie z nami kierowca, który będzie gotowy wcisnąć na czas hamulec?
(Post)populizm jak Paweł i Gaweł
„Tusk dał popis w pokonywaniu populistów”, „Donald Tusk obiecuje przepędzić ciemność, przepędzić zło”, „Donald Tusk pokonał polskich populistów. Teraz Europa patrzy na niego z nadzieją” – to tylko krótki wybór światowych tytułów medialnych po wyborach z 15 X 2023 roku. Porażka populizmu była na ustach i w sercach liberałów, a Donald Tusk był tej porażki prorokiem – „jesteśmy światłem nadziei dla Europy”, jak obwieścił w wieczór wyborczy były przewodniczący Rady Europejskiej.
Ostrzeżenia przed hurraoptymizmem i przedwczesnym obwieszczaniem śmierci populizmu ginęły w natłoku entuzjazmu i nadziei na polityczną zmianę. Poza prawicą, która dość histerycznie przeżywała utratę władzy, słychać było jednak poważniejsze analizy Bartosza Rydlińskiego z UKSW, który przestrzegał przed silnymi tarciami wewnątrz koalicji rządzącej, czy Marcina Kędzierskiego, który przekonywał, że Donald Tusk podąży drogą Viktora Orbána.
Ponad rok później widzimy już wyraźnie, że z populizmem jest jak z teorią sekularyzacji. W jednym kontekście święci triumfy, w innym nie dochodzi do głosu, a w jeszcze innym wchodzi w skomplikowane, dialektyczne procesy z postpopulizmem, który chciałby prezentować się jako antypopulizm, ale nie potrafi zrezygnować z benefitów, jakie daje populistyczny model rządzenia.
Po polskich wyborach w 2023 roku o skomplikowanej relacji między populistami a ich następcami przekonująco pisali izraelscy badacze, Yaniv Roznai i Amichai Cohen. Wskazywali oni – posługując się przykładem własnej ojczyzny – że partie przejmujące schedę po populistach nie chcą lub nie potrafią się rozstać z dziedzictwem poprzedników. Odwołują się do wyrazistego podziału „my” kontra „oni” i nadają mu moralnego charakteru, naginają reguły politycznej gry dla własnej korzyści, upolityczniają stanowiska administracyjne np. w spółkach skarbu państwa, a także wprowadzają i stosują prawo w celu bezpośredniej walki politycznej.
Wszystkie te spostrzeżenia znalazły potwierdzenie w polityce polskiej w mijającym roku. Roznai i Cohen zaznaczają, że postpopuliści mają nieco większe skrupuły od populistów, ograniczają się w swoich działaniach, a ponadto są nieco skuteczniej kontrolowani przez media czy społeczeństwo obywatelskie – dlatego nie są tacy sami jak populiści. Ale korzystając z tych samych narzędzi i argumentów, które krytykowali, będąc w opozycji, sami zadają kłam narracji o walce z populizmem. „Z tej powiastki morał w tym sposobie: jak ty komu, tak on tobie” – ostrzegał poeta niemal dwa wieki temu.
Koszty życia, czyli klucz do sukcesu
2024 rok był rokiem (post)populizmu także w wielu innych kontekstach geopolitycznych. International Institute for Democracy and Electoral Assistance (International IDEA) wylicza, że w 2024 roku odbyły się 74 wybory na poziomie krajowym, w których frekwencja wyniosła 61%, a wliczając wyborców do Parlamentu Europejskiego, swoje głosy oddało ok. 1 miliarda 640 milionów osób. Jeśli doliczymy do tego wybory lokalne, to uprawnionych do głosowania była mniej więcej połowa ludzi na świecie.
Kto zaoferuje nam polityczną receptę na tę wymuszaną nieustannie zmianę, ten może w najbliższych latach na dobre przejąć polityczne stery
W niemal wszystkich krajach doszło do rywalizacji między populistami i postpopulistami. To, jakie decyzje podejmowali wyborcy, doskonale ilustruje kolejny kluczowy wniosek z minionego roku: w starciu populizmu z tradycyjnym modelem liberalnej demokracji jesteśmy daleko od rozstrzygnięcia. Po pierwszym starciu w drugiej dekadzie XXI wieku nastąpiły przegrupowania w obu obozach, relokacja zasobów i powrócono do walki. Z odmiennymi skutkami w różnych państwach.
Właściwie we wszystkich większych krajach politycy i ugrupowania rządzące utraciły znaczną część poparcia – tak było m.in. w Indiach, Japonii, Wielkiej Brytanii, Republice Południowej Afryki czy we Francji. Nie znaczy to, że wszędzie zmieniły się rządy. W niektórych państwach władzę przejęli lub odzyskali populiści, ale w innych obroniły się partie tradycyjne.
Najgłośniejszy jest oczywiście przypadek Stanów Zjednoczonych. Amerykanie wybrali Donalda Trumpa na 47. prezydenta USA. Tyle że to już nie ten sam Donald Trump co w 2016 roku. Zapalony golfista z Florydy przekonał do siebie miliarderów z obu wybrzeży, po czym zaoferował im niespotykany dotąd udział w administracji rządowej. Rodakom obiecał za to politykę „zdrowego rozsądku” jako lekarstwa na ideologiczne wybryki (zostawiam na boku rzeczowość takich sądów) demokratów. Urzędowanie 20 stycznia ma rozpocząć od masowych deportacji imigrantów, wyjścia z porozumień klimatycznych z Paryża, ale także od walki z kosztami życia i konsumpcji.
I w tym ostatnim tkwi klucz do zrozumienia sukcesu (lub jego braku) populistów. Wyborców – zwłaszcza wobec wspomnianego na początku tego tekstu wielkiego przyspieszenia wydarzeń, a więc braku poczucia stabilności i pewności co do własnych losów w przyszłości – interesują sprawy przede wszystkim bytowe. Ceny masła (tak!), gazu i prądu, a także płace i podatki – to kwestie, które przede wszystkim decydują o politycznym sukcesie. To, czy triumfują populiści, czy antypopuliści, zależy od repertuaru odpowiedzi, jakie mają na wyzwania kosztów życia. Wszelkie inne kwestie schodzą na dalszy plan.
Można pomstować, że to krótkowzroczność i lekceważenie poważnych wyzwań cywilizacyjnych, takich jak zmiany klimatyczne – można również oburzać się triumfem neoliberalnego paradygmatu nieustannego cięcia kosztów w imię utrzymywania niskich cen konsumpcyjnych. Ale, jak uczy klasyk, to baza determinuje nadbudowę.
Mordercze reżimy upadają długo, ale gwałtownie
Ostatni kluczowy wniosek z minionych 12 miesięcy w polityce niesie dozę nadziei. Jasne, nieco enigmatycznej, ale jednak. „Bez wątpienia było to niespodziewane” – ocenił kontrofensywę rebeliantów w Syrii i upadek reżimu Baszszara al-Asada w rozmowie dla Więź.pl jeden z najlepszych polskich ekspertów od Bliskiego Wschodu, Jarosław Kociszewski.
Dodawał on też, że w pierwszych dniach po upadku morderczego reżimu, sponsorowanego przez Rosję i Iran, dominującym nastrojem w Syrii jest nadzieja. „Na pewno pojawiła się wielka nadzieja i odczuwalny optymizm. Pamiętajmy, że ta wojna trwa już niemal 14 lat i przechodziła rozmaite fazy, a ludność cywilna jest wykończona. Jeszcze miesiąc temu wydawało się, że Assad wygrał ten konflikt, a teraz jego klęska jest oczywista, co musi w ludziach budzić radość. Jeśli chcemy pojąć to, co się teraz dzieje, musimy zrozumieć, że po niemal półtorej dekady koszmaru nadzieja może wynikać z tego, że wchodzimy na nieznane terytorium” – mówił Kociszewski Karolowi Grabiasowi.
Jasne, ta nadzieja szybko wymiesza się z lękiem o przyszłość, stabilność władzy, podział terytorialny, obawami przed wrogością ze strony Izraela czy imperialistycznymi tendencjami w Turcji. A zwycięski Hajat Tahrir asz-Szam dopiero będzie musiał udowodnić swoje odejście od twardego religijnego fundamentalizmu do bardziej pluralistycznego, demokratycznego modelu. Ale nie dziwmy się radości i nadziei, gdy upada krwawy, morderczy reżim. Z tej nadziei możemy raczej czerpać.
I nie chodzi wcale o to, by pokładać nadzieję w tych czy innych rebeliantach, dozbrajać ich i liczyć na podobne sukcesy w innych miejscach globu. W ogóle oręż nie jest zbyt skutecznym narzędziem zaprowadzania pokoju. Ale syryjska historia przypomina nam o jeszcze jednej, budzącej nadzieję, sprawie. Otóż totalitarne reżimy upadają niespodziewanie i gwałtownie, często wbrew oczekiwaniom i przepowiedniom ekspertów.
Tak było z PRL, ZSRR i innymi krajami bloku wschodniego, to powtórzyło się też w Syrii. Nie robiłbym z tego wielkiego wyrzutu ekspertom – reżimy oparte o autorytet wodza, aparat bezpieczeństwa i struktury służące do prężenia muskułów, mogą długo nie dawać oznak chwiania się czy upadania. Często dostrzegamy to dopiero po fakcie. To zresztą naturalne, bo właśnie takim systemom władzy brakuje bezpieczników, a procesy gnilne są niemal niedostrzegalne z zewnątrz – a czasem nawet wewnątrz trudno wytyczyć granicę między normalnym biegiem spraw a kolapsem.
I jasne, Rosja to nie Syria – same podobieństwa w architekturze władzy to za mało. Geopolityczna rola, zasoby materialne, liczba mieszkańców, historia i status międzynarodowy zdecydowanie różnią Rosję od Syrii. Przepowiadanie przyszłości Moskwy na podstawie syryjskich wydarzeń byłoby więc wygłupem. A jednak nie bójmy się pokładać nadziei w totalitarnej entropii i wszelkimi polityczno-ekonomicznymi środkami pomagajmy jej się zadziać. Skoro żyjemy w epoce przyspieszenia, to poganiajmy upadki totalitaryzmów.
Kij w szprychy nieustannej zmiany
„Zmiana jest nową normą” – mówi powtarzany w różnych formach współczesny slogan. „Nie zmiana jest problemem, ale jej tempo” – wyjaśniał jednak trafnie Aleksander Kwaśniewski na listopadowej konferencji „Policy and Values”, organizowanej przez stowarzyszenie Pacjent Europa.
I choć mówił o rewolucji cyfrowej, to jego uwagę można odnieść do wielu sfer życia. Życie w epoce cyfrowego, neoliberalnego kapitalizmu domaga się od nas nieustannego formułowania opinii i ciągłej gotowości do zmiany. A przecież mamy prawo powiedzieć: stop. Nie chcemy ciągłej zmiany, chcemy czasu na relację i zakorzenienie.
W ramach indywidualnych strategii przetrwania warto oczywiście wsadzać kij w szprychy tego nieustannie przyspieszającego kołowrotka. Ale ten wniosek ma też aspekt polityczny: kto zaoferuje nam polityczną receptę na tę wymuszaną nieustannie zmianę, ten może w najbliższych latach na dobre przejąć polityczne stery. Czy będą to populiści, postpopuliści, a może jeszcze ktoś inny?
Przeczytaj podsumowania roku 2024 na Więź.pl:
Piekło perfekcjonisty. Rok 2024 w Kościele
Ani słaby, ani wybitny. Rok 2024 w popkulturze