Miejsce „pomiędzy” pełne jest napięć nie do wytrzymania. Ale jeśli chcę rozpoznać Boga, muszę być „pomiędzy”. Szukać nadziei pomiędzy naiwnością a zgorszeniem.
Te myśli zaczynają się od specyficznego skojarzenia związanego z historią Mojżesza. Kiedy byłam nastolatką i pierwszy raz wsłuchałam się w Księgę Wyjścia, zatrzymał mnie moment, w którym Mojżesz prosi Boga o możliwość oglądania Jego chwały. Long story short, Bóg częściowo na tę prośbę przystaje.
Tym, co zatrzymało moją nastoletnią uwagę, był sposób organizacji tego przedsięwzięcia: „Gdy przechodzić będzie moja chwała, postawię cię w rozpadlinie skały i położę dłoń moją na tobie, aż przejdę” (Wj 33, 22). Nie wiedzieć czemu, kiedy wyobraziłam sobie rozpadlinę skały, pomyślałam nie o szczelinie, w której można się schować, ale o przepaści, w którą się wpada. Pomyślałam o Mojżeszu zawieszonym w tej przepaści pomiędzy otchłanią a niebem, pomiędzy dwoma kawałkami stabilnego gruntu, trzymanym w tym „pomiędzy” przez samą tylko Bożą moc.
To wyobrażenie tak się we mnie zadomowiło, że ze zdziwieniem odkryłam – i to dopiero w tym roku – że ta rozpadlina prawdopodobnie przepaścią nie była. W końcu Mojżesz mógł zostać w niej „postawiony”. Pomimo konieczności zmiany myślenia, koncepcja „Bożego «pomiędzy»” została jednak ze mną, prowadząc mnie przez ostatnie miesiące aż do obecnego adwentu. Mam bowiem wrażenie, że poza ekstremum miłości i świętości Bóg niekoniecznie zawsze daje się znaleźć na krańcach barykady. Częściej mijałam się z Nim ostatnio na spacerach po ziemi niczyjej.
Takim spacerem skończyła się dla mnie, na przykład, refleksja o osobach skrzywdzonych przemocą seksualną w Kościele i o księżach fałszywie oskarżonych. Z jednej strony wciąż istnieje sporo środowisk, w których nasze świadectwa i postulaty neutralizowane są faktem istnienia fałszywych oskarżeń. Wciąż są tacy, którzy ze złością uciszają nasz głos, ponieważ znają pomówionego duchownego. Z drugiej jednak strony próba podjęcia rozmowy o fałszywych oskarżeniach równie często kwitowana zostaje statystyką, według której tylko jedno na dziesięć zawiadomień jest fałszywe. Tak jakby fakt istnienia tego jednego nie był wystarczającym powodem do rozmowy. Niewygodnie znaleźć się pomiędzy jednym a drugim.
Przyszedł i przyjdzie do nas „Pan «pomiędzy»” – Ten, który mieści w sobie sprawiedliwość i miłosierdzie. Który nawet nie tyle przechadza się pomiędzy sprzecznościami, ile znajduje dla nich w sobie miejsce
Niewygodna jest również przestrzeń pomiędzy cierpieniem a agresją osób pokrzywdzonych. Przedziwne były dla mnie w ostatnim czasie doświadczenia złamanych ludzkich serc, przed którymi musiałam się bronić, bo tak mocno mnie biły. Poznałam ludzi, których granice przekroczone zostały w sposób niewyobrażalny i którzy nic nie robili sobie z granic, które stawiałam ja. Wylądowałam na ziemi niczyjej, w której trzeba było zmieścić w sobie współczucie wobec cierpienia i złość na krzywdzącego mnie człowieka.
Podobnie rzecz ma się z moim myśleniem o sprawcach przemocy seksualnej. Dość prosto było myśleć, że to źli ludzie. Przecież to pozycja, na której spokojnie dało się okopać, znajdując na jej poparcie mnóstwo merytorycznych argumentów. A jednak wszystko legło w gruzach, kiedy pozwoliłam sobie usłyszeć historię jednego, drugiego, trzeciego zgwałconego chłopca, który jako dorosły mężczyzna wykorzystał kogoś innego. Wylądowałam wtedy gdzieś pomiędzy odrazą a zrozumieniem. Jak jednak można czuć odrazę wobec dziecka skrzywdzonego przemocą seksualną? A jak okazać zrozumienie dorosłemu mężczyźnie, który stał się sprawcą?
Określenie „ziemia niczyja” nie jest w tym tekście pojęciem przypadkowym. Okazuje się bowiem, że miejsce „pomiędzy” pełne jest napięć nie do wytrzymania. Naturalną tendencją wydaje się ucieczka stamtąd w miejsce „czyjeś”, na którąś ze stron. Albo skrzywdzeni, albo fałszywie oskarżeni; albo współczucie, albo gniew; albo sprawca, albo ofiara. Choć jednak opowiedzenie się po jednej ze stron pozwala odrobinę zredukować napięcie, ostatecznie w ogóle nie syci… Bo raz zaznawszy ziemi niczyjej, człowiek zaczyna przeczuwać, że po żadnej ze stron nie kryje się pełnia Prawdy.
„Pomiędzy” wydarzały się też moje spotkania z biskupami. Bo przecież wiedziałam, że rozmawiam nie tylko z hierarchą, ale też z człowiekiem, niosącym na barkach wszystko, co z człowieczeństwem związane. Lecz przecież rozmawiałam nie tylko z człowiekiem, ale również z hierarchą, niosącym na barkach odpowiedzialność, na którą sam się zgodził.
„Pomiędzy” wydarzyło się też spotkanie na Jasnej Górze i wszystko, co po nim. Bo jak inaczej zmieścić w sobie nadzieję na to, że coś się zmieni i zupełne niedowierzanie? Jak w sercu dać biskupom ewangeliczną szansę na zmianę i nie pomylić tego z głupią naiwnością? Jak nie przekreślić kroków w dobrą stronę, czując żal z powodu ich… maleńkości? Jak nie dać sobie zabrać radości ze zmian, jednocześnie pomstując na rzeczywistość, która zdaje się stać na głowie?
Jak w końcu w tym wszystkim zgodzić się na własną rolę – siania ziarenek, które inny podleje, którym wzrost da jeszcze inny – i nie zatrzymać się w beznadziei drogi? Jak odnaleźć się we własnej historii zbawienia, godząc się jednocześnie, że będzie ona jedynie małym pyłkiem w historii zbawienia całego świata?
Na te wszystkie pytania znalazłam do tej pory tylko jedną odpowiedź: zostań na ziemi niczyjej. To odpowiedź ulotna i mało uchwytna, dająca się dotknąć w jednym tylko doświadczeniu – jednak przekonująca na tyle, że chcę za nią pójść.
Dwa dni po naszym spotkaniu z biskupami na Jasnej Górze Kościół czytał w liturgii słowa Ewangelię o Jezusie płaczącym nad Jerozolimą – miastem, które nie rozpoznało czasu swojego nawiedzenia. Słyszałam wówczas komentarze o tym, że była to Ewangelia skierowana do naszych biskupów. Pewnie też. Ale nie tylko.
Nie tylko, ponieważ morze cynizmu, niezadowolenia czy niedowierzania, które wylewało się przez kolejne dni, równie dobrze mogło uniemożliwić nam samym dostrzeżenie przychodzącego Jezusa. W końcu cokolwiek się wydarzyło, miało przecież wydarzyć się coś innego – zdawały się krzyczeć głosy poranionych i zgorszonych, którzy z obawy przed kolejnym rozczarowaniem nie chcieli już pozwolić sobie na ryzyko nadziei i radości.
Wolność córki Boga. Z Tośką Szewczyk rozmawia Zbigniew Nosowski
Przyszło mi wtedy do głowy, że narodziny Jezusa były przecież najbardziej niepozornym wydarzeniem świata. I że być może właśnie taki jest Bóg: zakochany w niepozorności. Przestraszyłam się, co by było, gdybyśmy – czekając na spełnienie własnych pomysłów na naprawienie Kościoła – nie rozpoznali „czasu swojego nawiedzenia”. Nie dali Mu nawet szansy na posłużenie się spotkaniem takim jak to na Jasnej Górze.
Ta refleksja poprowadziła mnie do trudnego wniosku: jeśli chcę rozpoznać Boga, muszę być „pomiędzy”. Szukać nadziei pomiędzy naiwnością a zgorszeniem. Wypatrywać Go na tej ziemi niczyjej (i niechcianej) z wiarą, że ona jednak do kogoś należy. Że to „pomiędzy” nie jest przeklęte, ale jest Jego.
Być może właśnie Adwent jest dobrym momentem na taką refleksję. Trudno chyba znaleźć lepszą chwilę niż ta… Pomiędzy „Pan już przyszedł” a „Pan przyjdzie”.
Przyszedł i przyjdzie do nas w końcu „Pan «pomiędzy»” – Ten, który umie być Bogiem bojaźni, ale też miłości; bliskim, ale też Innym; Barankiem, ale też Lwem. Który mieści w sobie sprawiedliwość i miłosierdzie. Który zawsze jest nowy, choć przecież odwieczny. Który jest jeden, ale też trzech.
Przyszedł i przyjdzie do nas Pan, który w zasadzie nawet nie tyle przechadza się pomiędzy sprzecznościami, ile znajduje dla nich w sobie miejsce. Pomieszcza je, nie pozwalając im się zdezintegrować. Każdą z nich trzyma za rękę, robiąc we własnym sercu pomost między jedną a drugą. W Nim każde „pomiędzy” staje się wykonalne i naturalne.
To i tylko to sprawia, że ziemia niczyja napełnia się najważniejszą Obecnością tego świata.
Przeczytaj także: Tośka Szewczyk, Nie wierzę, że Bóg taki jest