Jeden dodatkowy dzień weekendu mógłby poprawić jakość życia pracowników – mówi ekonomista Maciej Grodzicki.
Odkąd w lipcu 2022 r. Donald Tusk zapowiedział programy pilotażowe, dotyczące wprowadzenia reformy czasu pracy, w polskiej debacie publicznej temat ten zagościł na stałe. Nowej dynamiki nadają mu prowadzone obecnie prace na poziomie rządowym. Wedle informacji medialnych Ministerstwo Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej rozważa dwa warianty: wprowadzenie 35-godzinnego tygodnia pracy, co oznaczałoby pracę przez 5 dni po 7 godzin dziennie, lub 32-godzinnego tygodnia pracy, czyli 4 dni po 8 godzin dziennie, albo i więcej przy utrzymaniu wymiaru 4-dniowego.
O to, jakie skutki może nieść za sobą skrócenie czasu pracy, spytałem ekonomistę dr. Macieja Grodzickiego, adiunkta na Uniwersytecie Jagiellońskim oraz członka zarządu Polskiej Sieci Ekonomii.
Wojciech Albert Łobodziński: Jakie pierwsze skojarzenia wywołuje u Pana trwająca w Polsce debata na temat skrócenia czasu pracy?
Maciej Grodzicki: Taka dyskusja była nam od dawna potrzebna. W końcu dotyka ona czegoś fundamentalnego w organizacji naszych społeczeństw, kultury i gospodarki, pytania o to, jak spożytkujemy nasz najważniejszy zasób, a więc czas. Idąc dalej, chodzi o ludzkie talenty, ich energię, kreatywność. To pytanie o to, jak dalece chcemy poświęcać je na rzecz zatrudnienia i pracy najemnej, a więc sformalizowanej sfery gospodarczej, a w jakim stopniu zaczynamy doceniać inne wartości, uwidaczniać inne cele ludzkiej aktywności – takie jak więzi społeczne, rodzinne, czy znajdujące się w sferze nieodpłatnego działania na rzecz społeczności lokalnych, kultury, sztuki, rekreacji i wypoczynku. Często ekonomiści i eksperci skupiają się na wąskim wycinku tej dyskusji, a mnie cieszy fakt, że mogą w niej zaistnieć kwestie pozaprodukcyjne.
Jak pomysł skrócenia czasu pracy wygląda z perspektywy ekonomicznej, szczególnie gdy myślimy o wydajności i przełożeniu na dynamikę rozwoju gospodarczego? Czy mamy wiedzę w tym obszarze, do której moglibyśmy się odnieść?
– Tę kwestię możemy analizować na kilku poziomach. W ramach najwęższej perspektywy możemy zastanowić się, jak skrócenie czasu pracy wpłynie na działania indywidualnego przedsiębiorstwa. A więc jego możliwości wytwórcze w okresie rocznym, miesięcznym lub tygodniowym. W tym obszarze istnieją badania mówiące o tym, że dzięki skróceniu czasu pracy możemy osiągnąć pewną poprawę efektywności przedsiębiorstw. Oczywiście jest to ograniczone do konkretnych branż i instytucji. Nie dotyczy wszystkich sfer zatrudnienia.
Na najogólniejszym poziomie korzyści dostrzega się głównie w tym, że pracownicy pracujący krócej są bardziej wypoczęci. Mają mniej problemów zdrowotnych, co wpływa na mniejszą ilość zwolnień lekarskich. A także przychodzą do pracy wyspani, bardziej kreatywni i skoncentrowani. Tutaj zauważymy różnicę. Regeneracja jest bardzo potrzebna w pracy fizycznej, choć potrzebują jej również pracownicy umysłowi. Praca tych drugich ma z kolei to do siebie, że w wielu przypadkach da się ją wykonać w krótszym czasie.
Przykładowo w trakcie czasowej implementacji krótszego czasu pracy szwedzki dom spokojnej starości Svartedalen podniósł jakość swoich usług i zmniejszył liczbę absencji w miejscu pracy (De Spiegelaere, Piasna 2020), japoński Microsoft odnotował 40-procentowy wzrost wydajności pracowników (Śliwowski 2021, za: Mikel 2019), a nowozelandzki Unilever zredukował liczbę zbędnych i czasochłonnych procedur w miejscu pracy, znacznie zwiększając przy tym efektywność (Unilever 2022).
Pokazują to również wyniki niedawnego pilotażowego programu 4-dniowego tygodnia pracy w Wielkiej Brytanii. Po roku trwania programu 49 proc. firm zauważyło częściowy lub znaczny wzrost wydajności pracy. Co więcej, 39 proc. pracowników było mniej zestresowanych, a 71 proc. miało obniżony poziom wypalenia zawodowego. Wskaźnik absencji w pracy, ze skutek zwolnień lekarskich i na żądanie, obniżył się aż o dwie trzecie! Nic dziwnego, że ponad 90 proc. firm uczestniczących w badaniu kontynuuje czterodniowy tydzień pracy już po zakończeniu badania.
Jest natomiast wiele branż, często związanych z pracą i produkcją fizyczną, w których takie efekty raczej nie wystąpią. Są to sektory, w których istnieje dokładne przełożenie czasu pracy na jej wyniki, bez możliwości znacznej poprawy produktywności. To dotyczy pracy zmianowej, taśmowej, ale też części usług publicznych.
Pojawia się również kwestia pracy dyżurowej, a więc takiej, gdzie płaci się za bycie dostępnym w roli np. strażaka, policjanta, ale również etatowego dziennikarza newsowego.
– Dokładnie, w takim wypadku chodzi już o zupełnie inną kwestię niż produktywność. Wszelkiego rodzaju służby funkcjonują w sposób autonomiczny względem reszty rynku pracy. Choć również i tutaj z pewnością mniejszy wymiar godzinowy przyczyniłby się do poprawy ogólnego dobrostanu pracowników, a więc także ich wydajności, na przykład w wymiarze zmniejszonej liczby zwolnień lekarskich.
Przechodząc na poziom całego systemu ekonomicznego, taka reforma, zwłaszcza w gospodarce, w której mamy prawie zerowe bezrobocie, wymagałaby przesunięć obecnej na rynku siły roboczej, a więc pracowników. Nawet z uwzględnieniem istniejących w społeczeństwie rezerw ludzkich, osób obecnie nieaktywnych zawodowo, potrzebne byłyby zmiany, które pozwoliłyby na dostosowanie się rynku pracy i form zatrudnienia – a tym samym produkcji – do nowej rzeczywistości.
Jesteśmy krajem, w którym pracuje się najdłużej w Unii Europejskiej, przed nami jest tylko Grecja
Takie zmiany najłatwiej wyobrazić sobie właśnie w sektorze publicznym, w którym zatrudnienie powinno wzrosnąć. W sektorze prywatnym natomiast moglibyśmy się spodziewać wstępnego pogorszenia wyników niektórych przedsiębiorstw, co też nie znaczy, że od razu mielibyśmy do czynienia z falą bankructw. Firmy miałyby dostęp do gamy dostosowań, ponieważ każda reforma czasu pracy miałaby pewien okres wdrażania. W tym czasie przedsiębiorstwa mogłyby zaimplementować nowe rozwiązania, tak organizacyjne, jak i technologiczne, np. za sprawą automatyzacji części stanowisk pracy.
W tej debacie pojawia się jeszcze jedno pytanie.
Jakie?
– Dlaczego musimy tak dużo pracować – mimo imponującego postępu technicznego, mechanizacji czy robotyzacji pracy? Mimo tych innowacji dla dużej części społeczeństwa praca na pełen etat, lub z nadgodzinami, jest niezbędna, by w ogóle związać koniec z końcem, by utrzymać siebie i swoje rodziny. Nierówności dochodowe, drogie mieszkania czy niedofinansowane usługi publiczne powodują, że codzienne życie w Polsce jest nadal drogie.
To również pytanie o to, czy na pewno cała produkcja, w którą jesteśmy zaangażowani jako społeczeństwo, jest nam potrzebna – a więc użyteczna społecznie. Jest to kwestia zdecydowanie bardziej polityczna. Każdy przecież odpowie, że co innego jest dla niego w ostatecznym rozrachunku ważniejsze. Dla jednych będzie to dobra żywność, dla innych nowe technologie, albo towary luksusowe. Dziś to rynek, korporacje i ich rentowność produkcji decyduje, co i w jakich ilościach wytwarzamy, oraz jak angażujemy pracę ludzką.
W debacie ekonomicznej pojawia się coraz więcej głosów mówiących o tym, że znaczna część naszej produkcji społecznej wcale nie jest dla nas kluczowa, a co więcej, wywiera negatywny wpływ na środowisko i ogólną jakość życia. Opisuje to koncepcja postwzrostu, czyli tzw. Degrowth.
Jednak obecnie krytyka organizacji pracy w kapitalizmie nie ogranicza się tylko do Degrowth-u.
– Tak, jest ona obecnie znacznie szersza. Degrowth te aspekty akcentuje w najbardziej spójny i całościowy sposób. Autonomicznie takie głosy pojawiają się między innymi w energetyce, gdy zwraca się uwagę na kwestię ograniczoności zasobów naturalnych, chociażby w kontekście transformacji energetycznej. Słyszymy coraz więcej argumentów mówiących o tym, że skala gospodarek Globalnej Północy jest zbyt duża i potrzebne jest zrównoważenie, którego częścią wręcz powinno być skrócenie czasu pracy. W kontrze możemy usłyszeć argument mówiący o tym, że będziemy biedniejsi.
Czy te przewidywania krytyków postwzrostu są uzasadnione?
– Zakładam, że sumarycznie, gdyby faktycznie doszło do takich zmian w czasie pracy, ilość dostępnych towarów uległaby zmniejszeniu. Jednak korzyścią płynącą z takiego rozwiązania byłoby na przykład polepszenie stanu zdrowia społeczeństw czy po prostu życia społecznego w obszarach niematerialnych, niezwiązanych bezpośrednio z produktywnością. Dla jednych oznaczałoby to więcej czasu dla rodziny, indywidualnego hobby lub lokalnej społeczności – czy to w formie praktykowania wiary, uczestnictwie w działaniach edukacyjnych, albo jakiegokolwiek innego sposobu bycia ze sobą. Obecnie nie stoimy przed tym wyborem jako społeczeństwo, mainstreamowa polityka mówi raczej o ciągłym pomnażaniu produktywności, objawiającej się w formie wskaźników PKB. Jednak tak wcale nie musi być w przyszłości.
Faktycznie jest tak, że spora liczba ludzi pracuje długo, bierze nadgodziny, lub dorabia poza główną pracą ze względu na to, że ma problemy z utrzymaniem siebie, a często i swojej rodziny. Nierzadko taka praca wykracza zdecydowanie poza normalny 40-godzinny etat. Patrząc na statystyki, jesteśmy jednym z najdłużej pracujących społeczeństw w Europie, mimo tego, że PKB Polski jest w ujęciu realnym, a więc po uwzględnieniu inflacji, trzykrotnie większy niż w latach 90. Nadal pracujemy tylko nieznacznie krócej niż wtedy.
Jak dalece skrócenie czasu pracy wpłynęłoby na obecne już teraz nierówności? Czy jest możliwy scenariusz, w którym doszłoby do powiększenia społecznego rozwarstwienia?
– Często wyrażany w związku ze skróceniem czasu pracy lęk, do którego nawiązujesz, jest w pewnym sensie uzasadniony. Gdy spojrzymy na logikę rynkową, widzimy, że mniej pracy oznacza mniejszą pensję. W związku z tym jakakolwiek reforma zaproponowana przez ministrę Agnieszkę Dziemianowicz-Bąk musi wziąć pod uwagę utrzymanie dotychczasowych pensji. Tym samym zaadresowane muszą zostać kwestie podziału dochodów, jak i te odnoszące się do sfery alokacyjnej, a więc struktury gospodarki.
Czy na pewno cała produkcja, w którą jesteśmy zaangażowani jako społeczeństwo, jest nam potrzebna – a więc użyteczna społecznie?
Skrócenie pracy o kilka godzin – na przykład 3-5 godzin, na tle obecnych 40 godzin tygodniowo – i rozłożenie tego na kilka lat w znaczny sposób nie wpłynęłoby na poziom polskiego PKB. Co najwyżej moglibyśmy zaobserwować małe zmiany w dynamice jego wzrostu. W takim wypadku, przy utrzymaniu dotychczasowej polityki płacy minimalnej i ustawowym nakazie utrzymania wysokości wynagrodzenia sprzed wprowadzenia reformy, nie mielibyśmy do czynienia ze spadkiem jakości życia.
Zacznijmy w takim razie od podziału dochodów.
– W wypadku skrócenia czasu pracy można byłoby pomyśleć o korekcie systemu podatkowego w kierunku progresywnym. Obecnie nasz system podatkowy jest degresywny. Zmiana sposobu pobierania podatków pozwoliłaby na zwiększenie rozporządzalnych dochodów wśród osób najbiedniejszych – bo to ta grupa poniosłyby największe potencjalne koszty reformy czasu pracy przy obecnym systemie podatkowym. Do tego wszystkiego dochodzi waloryzacja wydatków socjalnych, rent i emerytur. Wszystkie te narzędzia polityki społecznej mogłyby zostać dopracowane w celu ograniczenia negatywnych konsekwencji takich zmian.
A jak rząd mógłby zarządzać sferą alokacji?
– Tutaj najważniejsze byłoby dopilnowanie tego, by reforma nie odbiła się negatywnie na zawodach i sektorach zaspokajających ważne potrzeby społeczne, na przykład w ochronie zdrowia, transporcie publicznym, edukacji czy produkcji żywności. Nie może być tak, że usługi publiczne, które już dziś są niedofinansowane, nagle przestałaby funkcjonować.
Wiązałoby się to z potrzebą zwiększenia środków budżetowych.
– Tak, ale ten punkt jest sprzężony z kwestią wprowadzenia progresji podatkowej i wzrostu opodatkowania kapitału. W ten sposób można byłoby znaleźć na tę reformy niezbędne środki.
Czy jednak ostatecznie skrócenie czasu pracy, razem z wprowadzeniem rozwiązań mających utrzymać pensje na tym samym poziomie, nie odbiłoby się na wysokości wpływów do budżetu z tytułu podatków? Czy nie doprowadziłoby do strat, które i tak trzeba byłoby pokryć?
– Dowartościowanie sfery rodzinnej czy społecznej – względem pracy zawodowej – wymaga również przesunięć w finansach publicznych. Te i tak są dość napięte, w przyszłym roku budżet ma odnotować deficyt około 5,5 proc. PKB. Nie oznacza to kryzysu finansowego, a wskazuje raczej na to, że jeśli chcielibyśmy przeprowadzić reformę czasu pracy, wówczas potrzebowalibyśmy inicjatyw, które pozwoliłyby na poszerzenie bazy podatkowej.
To raczej się nie wydarzy…
– Gdy spojrzymy na dynamikę debaty o polityce budżetowej, wówczas okaże się, że za mało uwagi poświęcamy kwestii dochodów budżetowych. Mamy wręcz do czynienia z nastawieniem mówiącym o obniżaniu niektórych wpływów, np. z tytułu składki zdrowotnej czy „wakacji od ZUS-u” dla przedsiębiorców. Tym samym znaczna część opinii publicznej wzywa do osłabienia sektora publicznego, mimo że jest cała gama potrzeb społecznych, które to on może najlepiej zaspokoić. Przy takiej reformie niezbędna byłaby debata o reformie podatkowej, nieograniczająca się też tylko do podatków dochodowych, ale również tych od zysków korporacyjnych czy wynikających z wysokich emisji gazów cieplarnianych.
Tutaj pojawia się również inny motyw.
Jaki?
– Pytanie, czy reforma czasu pracy, która, jak widzieliśmy, niesie za sobą potencjalnie niezwykle dużo zmian, nie powinna być częścią projektu ponadnarodowego. Jesteśmy krajem, w którym pracuje się relatywnie najwięcej, najdłużej w Unii Europejskiej, przed nami jest tylko Grecja, w której pracuje się w uśrednionym wymiarze dłużej.
W Grecji część sektorów ma wydłużony tydzień pracy do sześciu dni.
– Jednak w krajach, w których istnieje rozwinięte państwo opiekuńcze, takich jak Szwecja, Norwegia czy Dania, mamy do czynienia z krótszym czasem pracy, co jest pokłosiem tego, że relatywnie sporo osób może sobie pozwolić na pracę na pół czy trzy czwarte etatu, nawet jeśli etat jest również 8-godzinny. Jest to wspierane przez instytucje państwa, co powoduje, że taka kultura organizacji prac jest możliwa. Można wtedy połączyć pracę ze studiami czy wychowaniem dziecka, albo jakimkolwiek innym projektem życiowym.
W Polsce często takie rozwiązania nie są możliwe. Co więcej, w układzie międzynarodowym znaczna część kapitału zagranicznego przeniosła się do Polski właśnie ze względu na to, jak długo pracują Polacy, w skrócie – aby mieć dostęp do taniej, wykwalifikowanej i w dodatku długo pracującej siły roboczej. Taka zmiana może część firm skłonić do przeniesienia produkcji z Polski, choć i tak w dużej mierze będzie to zależało od branż i działań rządu.
Jednocześnie w ostatnich latach pensje wyrażone w Euro odczuwalnie poszły w górę, a i tak nie wpłynęło to znacząco na decyzje firm międzynarodowych. Niemniej, gdyby większa grupa krajów, na przykład cała Unia Europejska, skoordynowała swe działania, mające na celu skrócenie czasu pracy, efekt takich zmian w dużo mniejszej skali wpływałby na decyzje poszczególnych korporacji – nie zachęcalibyśmy ich w ten sposób do transferu produkcji i działań na przykład do Rumunii czy Słowacji.
W debacie publicznej obecnie krążą dwa główne modele reform. Jeden mówi o skróceniu czasu pracy do 4 dni w tygodniu i 9 godzin w ciągu dnia. Drugi proponuje 35-godzinny tydzień z wydłużeniem dni urlopowych do około 30-35 po dłuższym stażu. Z modeli wymienianych przez media, który byłby Pana zdaniem najbardziej praktyczny dla polskiej gospodarki?
– Nawet dzisiaj w prawie pracy mamy dopuszczalne różne tryby organizacji czasu pracowników. Standardowy to 8-godzinny dzień roboczy w ramach pięciodniowego tygodnia pracy, lecz w niektórych zakładach ze względu na porozumienia podpisywane ze związkami zawodowymi czy wewnętrzne regulaminy ten wymiar godzinowy dostosowuje się do procesu produkcji.
Wybór schematu organizacyjnego może okazać się w wielu miejscach problemem wtórnym. W halach hutniczych czy fabrykach, gdzie dzień roboczy jest zorganizowany w trybie zmianowym, praca musi mieć wymiar ciągły. Jeśli przejdziemy na siedmiogodzinny dzień pracy, to zabraknie nam trzech godzin w wymiarze dnia. Jednak w tym miejscu prawo pracy mogłoby dopuścić możliwość utrzymania 8-godzinnej zmiany, w ramach której pracownicy dostaliby więcej dni wolnych w miesiącu.
Najważniejszą obecnie kwestią jest determinacja rządu w budowaniu nowych rozwiązań i stworzenie kompletnego scenariusza ich wdrożenia, prawdopodobnie rozłożonego na dwa-cztery lata. Osobiście skłaniam się do wprowadzenia czterodniowego tygodnia pracy. Ten jeden dodatkowy dzień weekendu w skali całej gospodarki mógłby mieć największe przełożenie na jakość życia pracowników, a tym samym na zwiększenie przestrzeni pozaprodukcyjnej naszego życia. Taka decyzja to nie tylko kwestia finansowa, ale idzie za nią przewartościowanie naszej kultury i podejścia do życia.
Maciej Grodzicki – doktor nauk ekonomicznych, adiunkt na Uniwersytecie Jagiellońskim, członek Rady Klimatycznej UJ oraz zarządu Polskiej Sieci Ekonomii, a także działacz Ogólnopolskiego Związku Zawodowego Inicjatywa Pracownicza. Prowadzi badania nad międzynarodową ekonomią polityczną, globalnymi łańcuchami dostaw i ekonomią wspólnych zasobów, w tym lasów.
Przeczytaj również: Pracuje się nie tylko po to, by przeżyć. Jaka praca w sprawiedliwszym społeczeństwie?