Jesień 2025, nr 3

Zamów

Mateusz Filipowski OCD: Rozpoznać Boga w sobie i rozpoznać siebie w Bogu

O. Mateusz Filipowski. Fot. Więź

W rozwoju duchowości potrzeba zejścia głębiej, na poziom ciszy. Tam się rodzi przebudzenie osobiste, a także odnowa Kościoła – mówi karmelita bosy Mateusz Filipowski.

Zbigniew Nosowski: Jak to jest: trwać w ciszy i Obecności, nie myśląc? Skoro w kontemplacji należy odrzucić myślenie dyskursywne i milczeć, to da się o tym opowiedzieć?

Mateusz Filipowski OCD: Zawieszenie myślenia dyskursywnego nie oznacza bezmyślności. W chrześcijańskiej kontemplacji wchodzimy przecież w relację z Osobą, a nie nawiązujemy kontakt z bezimienną energetycznością czy rozpływamy się w pustce. Dlatego proces myślenia też w niej będzie się odbywał.

WIĘŹ – łączymy w czasach chaosu

Więź.pl to pogłębiona publicystyka, oryginalne śledztwa dziennikarskie i nieoczywiste podcasty – wszystko za darmo! Tu znajdziesz lifestyle myślący, przestrzeń dialogu, personalistyczną wrażliwość i opcję na rzecz skrzywdzonych.

Czytam – WIĘŹ jestem. Czytam – więc wspieram

Tyle że w kontemplacji myślenie (czy też dokładniej mówiąc: aktywność rozumu) sprowadzona jest do absolutnego minimum, do postawy biernej. Nie da się przecież wyłączyć myślenia choćby o przeżywaniu tego, co przeżywam w tym momencie. Skoro jestem tu i czegoś doświadczam, to siłą rzeczy jest we mnie myśl o moim własnym istnieniu.

Może dałoby się to porównać do Twojej relacji małżeńskiej? Z jednej strony zapewne są chwile, gdy wystarcza Ci sama obecność Kasi. Po prostu jesteście przy sobie. Można wtedy nawet wyłączyć emocje. Potrzebujecie swojej obecności, jesteście – i już. Nie musicie o tym myśleć, tylko tego doświadczacie.

Potwierdzam.

– Ale z drugiej strony możecie próbować opowiedzieć innym to doświadczenie – nawet ze świadomością, że jest ono nieprzekazywalne. Zapewne jakkolwiek pięknie opowiesz swoje przeżywanie bycia w obecności kochanej żony, to słowa tego nie wyrażą, bo nie opowiedzą, czym ta obecność jest w Tobie.

Też potwierdzam.

– W odniesieniu do Boga z pomocą przychodzi tu podpowiedź Teresy od Jezusa, która mówi o łasce trzech stopni. Po pierwsze, istnieje łaska bycia w obecności Boga, czyli doświadczanie Boga. Po drugie, ktoś może też otrzymać łaskę nazywania w sobie tego duchowego doświadczenia: że to kontemplacja nabyta albo kontemplacja wlana, albo głęboka hezychia, czyli stan uciszenia i wewnętrznego pokoju, albo zjednoczenie w miłości, może przeobrażenie.

Ale żeby to doświadczenie przekazać, niezbędny jest jeszcze trzeci stopień tej łaski: zdolność opowiedzenia go innym. Niestety zdarza się, że ludzie, którzy doświadczają kontemplacji (czyli mają tę łaskę pierwszego stopnia), zaczynają o niej opowiadać, nie mając do tego ani narzędzi intelektualnych, ani zdolności opowiedzenia.

Czyli trochę zbyt szybko chcą opowiedzieć o swoim doświadczeniu Boga?

– Tak. Albo nie potrafią go wyrazić. Prawie każdy może pójść na wycieczkę górską i zachwycić się pięknem gór. Ale już nie każdy potrafi napisać o tym reportaż. A tym bardziej nie każdy potrafi to piękno namalować.

Czyli próbujemy rozmawiać o czymś, co jest apofatyczne, niewyrażalne. Ale bardzo chcę, żebyśmy o tym rozmawiali.

Zacznijmy może od porządkowania pojęć. W publikacjach i artykułach, także w tym numerze „Więzi”, pada wiele określeń, które są trochę do siebie podobne, a trochę odmienne. Przede wszystkim: medytacja i kontemplacja. Ale też: modlitwa głębi, modlitwa Jezusowa, modlitwa obecności, modlitwa prostoty, modlitwa uważności (gdzieś na styku z mindfulness). Na ile one się różnią od siebie?

– To są różne nurty kontemplacyjne. Mówiąc po dawnemu, powiedzielibyśmy, że to różne szkoły modlitwy kontemplacyjnej. One stawiają akcenty w różnych miejscach, ale jest to wspólna wędrówka, bo wspólny jest cel i intencja: zjednoczenie z Bogiem.

Wieśniak z Ars mówił o swojej relacji z Jezusem: „ja patrzę na Niego, a On patrzy na mnie”. To była czysta kontemplacja

Mateusz Filipowski OCD

Udostępnij tekst

Przychodzi mi do głowy porównanie z pływaniem. Wszyscy jesteśmy zanurzeni w tej samej wodzie, wszyscy mamy cel, żeby dopłynąć na drugi brzeg, natomiast każdy z nas może płynąć innym stylem, w innym tempie, nieco inną drogą, niekoniecznie prosto. Jedna osoba będzie spokojnie płynęła żabką, inna – delfinem czy kraulem. Analogicznie myślę o tych wszystkich nurtach kontemplacji: że to wędrówka różnymi drogami w tym samym celu i z tą samą intencją dotarcia na drugi brzeg.

Ale rozkładanie akcentów może być bardzo odmienne. Przypuszczam, że można się nawet o to nieźle pokłócić.

– Oczywiście mogą być również różnice radykalne. W Polsce dzisiaj w środowiskach chrześcijańskich takich radykalnych różnic jednak nie dostrzegam. Naprawdę łączy nas ta sama intencja – nie tyle nawet robienia czegoś podczas spotykania się z Bogiem, ile wejścia w Jego obecność, przeżycia tej obecności, bycia z Nim w tej obecności, prostego trwania aż do pełnego zjednoczenia i przemienienia. Spory czy różnice dotyczą tu raczej stylów pływania czy technik, które mogą być pomocne w osiągnięciu celu. Choćby: jak płynąć, żeby nie przeszkadzać innym.

Skoro mówisz o płynięciu wpław, to od razu pociągnę tę analogię. Nie rodzimy się z umiejętnością pływania. Tego trzeba się nauczyć, choć można się nauczyć samemu. I jeszcze jeden aspekt porównania: można pływać nie tylko wpław, lecz trzymając się różnych przedmiotów albo też kajakiem czy łódką. Jak to się ma do modlitwy kontemplacyjnej?

– Do pływania z jakimiś pomocami porównałbym wcześniejsze doświadczenia modlitewne. To może być medytowanie nad słowem Bożym, zakorzenianie się w nim, wyłapywanie jakichś ulubionych fragmentów, potem ich powtarzanie w głowie. Są różne tradycje modlitwy monologicznej: modlitwa Jezusowa, różaniec, adoracja Najświętszego Sakramentu na Zachodzie, adoracja ikony na Wschodzie. To są te różne formy „pływania”.

One są bardzo potrzebne. Pamiętam, że miałem taki czas, gdy mój umysł był niesamowicie niespokojny. Wtedy sięgałem po modlitwę Jezusową – powtarzanie imienia Jezus. A gdy nie byłem w stanie siedzieć w ciszy (bo w tej ciszy spotykałem się ze swoim własnym, nieuporządkowanym wnętrzem, w którym aż kipiało), to potrzebowałem słowa Bożego, które jakoś odciągnie mnie od siebie i złagodzi ten duchowy ból.

Dzięki temu potem mogłem dojść do takiego przeżywania całej swojej kondycji, w którym w owej Bożej ciszy pozwalam na wszystko, co jest we mnie: ból, smutek, pustkę, osamotnienie, radość, zachwyt. Pozwalam sobie i swoim uczuciom po prostu być. I to już mi nie przeszkadza.

Ścieżka kontemplacyjna ze swej natury jest mistyką light off. Dokonuje się w mroku. Czasem tylko Bóg zapali światło. Podaruje mistyczny moment light on. Coś pokaże, uchyli rąbka tajemnicy

Mateusz Filipowski OCD

Udostępnij tekst

Można też porównać inne formy modlitewne do oswajania się z wodą (żeby zaakceptować jej temperaturę) czy do pływania przy brzegu, blisko innych ludzi, zanim wypłynę na środek jeziora, gdzie będę już musiał liczyć tylko na swoje umiejętności i doświadczenie.

A co z instruktorem pływania? Czy na drodze kontemplacji niezbędny jest przewodnik?

– Nie jest niezbędny, ale jest bardzo potrzebny. Tak jak w pływaniu – możesz samodzielnie nauczyć się pływać, ale bardzo Ci się przyda ktoś, kto przekaże i pokaże sztukę czy technikę tej czynności. W kontemplacji potrzebni są nauczyciele – mądrzy teoretycy, ale zakorzenieni w praktyce.

Wracając do porównania z wycieczką górską – po tatrzańskich dolinkach możesz spacerować bez wielkiego przygotowania i samodzielnie. Ale gdy chcesz pójść w Tatry Wysokie, zwłaszcza pierwszy raz, to potrzebujesz przewodnika. Kontakt z nauczycielem kontemplacji pozwala uniknąć niekoniecznych frustracji, zbytecznego wyważania otwartych drzwi, niepotrzebnego ubytku energii. Przewodnik może też mówić o swoich błędach, na których można się bardzo wiele nauczyć.

Ja sam, towarzysząc ludziom duchowo, idę za przykładem św. Jana od Krzyża. On mówił, że gdy ludzie, którym towarzyszymy, przeżywają momenty trudne i ciemne, nie chodzi o to, żeby im coś tłumaczyć, żeby na siłę coś w nich zmieniać. Skoro doświadczają ciemności i oschłości, to nie należy im dokładać praktyk pobożnościowych, lecz utwierdzać ich w nadziei, że ostatecznie wszystko będzie dobrze. Może nie na tym etapie, ale będzie dobrze.

Jeśli płyniesz przez jezioro nocą, to nawet nie odróżniasz horyzontu od tafli wody. Wtedy trzeba albo po prostu spokojnie płynąć przed siebie, albo stanąć w miejscu i poczekać w nadziei, że zacznie świtać.

A czy katolickim nauczycielom kontemplacji nie grozi, że staną się kolejnymi kościelnymi guru, po których potem trzeba będzie ze wstydem sprzątać wielki bałagan?

– Oczywiście, że grozi. Wiadomo, że każdą rzeczywistość można wykoślawić i wynaturzyć. Zresztą na polskim podwórku kilku takich pseudomistycznych przewodników już mieliśmy. Tak naprawdę, gdy pojawi się postać narcystyczna i spotka na swej drodze osobę z różnymi deficytami, głodami i symbiotycznymi tendencjami, to – niezależnie czy to będzie ścieżka kontemplacyjna czy charyzmatyczna – i tak sytuacja zwiastuje dramat i tragedię.

Wobec tego, z jednej strony, myślę, że musimy czuwać i zdroworozsądkowo podchodzić do wszelkich form manipulacji, nadużyć sumienia, przemocy duchowej czy psychicznej, już nie mówiąc o fizycznej czy seksualnej. I gdy tylko zapalają się nam lampki ostrzegawcze, to należy reagować i uciekać, gdzie pieprz rośnie. Na szczęście coraz częściej i głośniej mówi się w Kościele o kryteriach zdrowych wspólnot, zdrowego duszpasterstwa czy duchowego towarzyszenia.

Z drugiej strony droga kontemplacyjna ma również swoje kryteria mądrości, które, najprościej mówiąc, unikają dwóch skrajności, zresztą obecnych również w czasach Teresy, a co jakiś czas odżywających w różnych konstelacjach. Chodzi o kwietyzm oraz iluminaryzm. Kwietyzm to leniwe i bezczynne oczekiwanie, aż łaska na kogoś sama spłynie. Jest w tym jakaś pozorność, fałsz i instrumentalne traktowanie Boga. Zamiast rzeczywistej relacji tworzy się jakąś złudną pustkę.

Druga skrajność, iluminaryzm, jest związana z aplikowaniem gnozy pod różnymi postaciami oraz z fascynacją wszystkim, co nadzwyczajne. Tacy guru zwyczajnie nie wiedzą, czym jest kontemplacja sama w sobie, a czym są dary kontemplacyjne czy też dary ekstatyczne będące jakimś odpryskiem w tym procesie. Owe dary są dodatkiem, który jeżeli się pojawia, to ze względu na dobro wspólnoty Kościoła. A zatem od początku podlegają one ocenie i weryfikacji Kościoła.

Objawienia św. Faustyny Kowalskiej nie należą do istoty życia kontemplacyjnego. Nie otrzymała ona tych objawień również ze względu na siebie. Ona ich nie potrzebowała. Potrzebował ich Kościół w tamtym czasie, aby wobec na wskroś pozytywistycznego społeczeństwa przypomnieć światu prawdę o tym, że Bóg – oprócz tego, że jest sprawiedliwy – jest przede wszystkim miłosierny.

Ścieżka kontemplacyjna ze swej natury jest mistyką light off. Dokonuje się w mroku. Czasem tylko Bóg zapali światło. Podaruje mistyczny moment light on. Coś pokaże, uchyli rąbka tajemnicy, pogłaszcze po duchowych zmysłach. Jednak jest to zawsze rzadkie i zawsze podlega szczegółowym kryteriom rozeznania.

Łatwo bowiem tu o zwiedzenie, nie tylko duchowe, ale chociażby psychiczne, wynikające z różnych stanów człowieka. Dla mnie jako karmelity najbezpieczniejsza jest wąska ścieżka, którą nakreślił św. Jan od Krzyża: nada, nada, nada – czyli po hiszpańsku: nic, nic, nic. Nie interesują mnie dobra duchowe, bo to droga niedoskonała, i nie interesują mnie dobra zmysłowe, bo to droga błędna. Zarówno droga podążania za rzeczami zmysłowymi, jak i droga podążania za rzeczywistościami duchowymi, za smakami, za nadzwyczajnościami – są niebezpieczne, ponieważ wyprowadzają na manowce.

Czy pojęć „medytacja” i „kontemplacja” można używać zamiennie?

– Medytacja jest drogą, sposobem, można nawet powiedzieć: techniką dochodzenia do kontemplacji. Bo kontemplacja jest celem, jest doświadczeniem, do którego dążymy. Ale to prawda, że obecnie na Zachodzie te pojęcia trochę się pomieszały. Żeby je rozróżnić, trzeba sięgnąć do źródeł.

Łacińskie określenie meditatio to odpowiednik greckiego meletao i hebrajskiego hagah. Te oryginalne określenia wskazują na pewną prostą czynność ćwiczenia się, troszczenia, starannego opiekowania się czy też mruczenia. Termin ten był bliski tradycji patrystycznej i bardzo często łączył się z dwoma innymi terminami: syntereo i symballo. Chodzi w nim o zatrzymywanie w sobie, zbieranie, strzeżenie wszystkiego, co cenne – poprzez regularne powtarzanie – aby zachować daną rzeczywistość w swoim umyśle i sercu. Chodzi więc przede wszystkim o powtarzalność i uważność, a nie o dyskursywność.

Obecnie jednak jesteśmy dziedzicami myślenia, które – zwłaszcza od czasów devotio moderna, a jeszcze bardziej kontrreformacji – sprowadza medytację jedynie do dyskursu, do rozważania rozumowego. Ciekawe, że gdy Ewangelia mówi o Maryi, iż „zachowywała i rozważała” w swoim sercu opisywane wydarzenia (por. Łk 2,19 i Łk 2,51), to padają tam greckie słowa syntereo i symballo.Maryja wewnętrznie zbierała i łączyła w sobie wszystkie te sprawy właśnie poprzez powtarzanie, zatrzymywała je w sobie, aby uchronić przed zapomnieniem. Można powiedzieć, że przede wszystkim je sobie memoryzowała, a niekoniecznie rozmyślała dyskursywnie nad nimi.

W ujęciu patrystycznym medytacja to przede wszystkim powtarzanie całych fragmentów Pisma Świętego. Ojcowie Kościoła bardzo często znali niemal całe Pismo na pamięć, bo oni chcieli nie tyle myśleć o słowie Bożym, ile myśleć słowem Bożym. Oni w nim pływali, że nawiążę do wcześniejszej metafory – czyli żyli z nim.

A skąd bierze się tradycja powtarzania imienia Jezus?

– Jest to związane zarówno ze znaczeniem imienia w ogóle, jak i z imieniem samego Boga. W duchu hebrajskim wypowiadać czyjeś imię to znaczy: stawać w jego obecności. Bóg objawił Mojżeszowi swoje imię „Jestem, który Jestem” – judaizm do dziś unika wymawiania tego imienia, żeby nie przywoływać samego Boga nadaremno. Ale dla chrześcijan Jezus jest wcielonym Bogiem, szczególnym i wyjątkowym nośnikiem Jego obecności. Zatem wypowiadanie Jego imienia jest stawaniem w Jego obecności. Ewangelicznie modlitwa Jezusowa zakorzeniona jest w wezwaniu niewidomego żebraka Bartymeusza, który wołał „Jezusie, synu Dawida, ulituj się nade mną”.

Używam dość często określenia „aktywna bierność”. To próba opisania stanu trwania przed Bogiem, do którego doprowadza proces medytacji. Nie chodzi o bezmyślność. Aktywność umysłu w tym stanie jest konieczna. Ale jest ona sprowadzona do biernego przyjmowania Obecności, do bycia przy Bogu, do niezagłuszania Obecności.

W kontemplacji nie chodzi o bezmyślność czy rozpłynięcie się w pustce, lecz o życie w obecności Boga, o przyjmowanie Obecności, bycie przy Nim, niezagłuszanie Obecności

Mateusz Filipowski OCD

Udostępnij tekst

Podkreślam tę bierność, żeby nawiązać do starożytnego rozumienia kontemplacji. Nowożytne, kontrreformacyjne rozumienie lectio divina jest odmienne niż starożytne. Cztery etapy tej modlitwy to lectio, meditatio, oratio, contemplatio, rozumiane nowożytnie jako przechodzenie od czynności najbardziej biernej (lektura Pisma Świętego), przez medytację i modlitwę, do czynności najbardziej aktywnej, czyli kontemplacji. A dla starożytnych Ojców lektura to czynność najbardziej aktywna, medytacja to zatrzymanie się nad jakimś fragmentem i powtarzanie go, powtarzanie, powtarzanie, powtarzanie, aż w końcu wypłynie z niego modlitwa, która jest darem i która może doprowadzić do kontemplacji, czyli biernego wejścia w czystą Obecność.

To wymaga czasu. Tego się nie da „wyprodukować” podczas 20-minutowej sesji medytacyjnej.

Czyli kłopot pojęciowy jednak jest poważny? Bo można tak, można zupełnie inaczej…

– Niestety tak. Raz jeszcze wrócę do porównania z pływaniem. Otóż wiadomo, że pływanie pływaniu nierówne. Można tak pływać, że jest to niesamowity relaks, przyjemność i człowiek z urokiem posuwa się do przodu. A można tak pływać, że trzeba walczyć o to, żeby się nie utopić. Podobnie może być z modlitwą…

Być może teraz jest akurat dobry czas na to, żebyśmy uporządkowali pojęcia i uzgodnili nomenklaturę. Uważam, że nie trzeba tworzyć nowych pojęć, skoro mamy piękną tradycję patrystyczną. Określenie „medytacja” powinno być stosowane jako opis doświadczenia bardziej biernego – powtarzania. Może mówmy o medytacji dyskursywnej albo medytacji monologicznej (jednego słowa). Rozmyślanie to oczywiście zaangażowanie umysłu w modlitwę. A kontemplacja to już samo doświadczenie Obecności, bycia z Bogiem.

Ale rozróżnić trzeba kontemplację nabytą i kontemplację wlaną. Do tej pierwszej można się przysposobić własnymi zasobami naturalnymi, które posiadamy. Wchodzisz o własnych siłach na Kozi Wierch, rozglądasz się dokoła i jesteś pełen zachwytu. Możesz tam sobie siedzieć i siedzieć, i nie potrzebujesz absolutnie żadnych słuchawek na uszach. Nie potrzebujesz o tym myśleć, po prostu wystarczy ci być.

Inny przykład kontemplacji nabytej to moje doświadczenie z Poznania. Siedziałem kiedyś na Starym Rynku, a nieopodal mnie na ławeczce siedziało starsze małżeństwo. Mieli, jak sądzę, przynajmniej po 90 lat. I po prostu sobie siedzieli w słoneczku, wygrzewali się i trzymali się za ręce. A ja się na nich gapiłem przez pół godziny. Byli tak piękni, że ogarnął mnie totalny zachwyt. Tam nie było żadnych myśli, tylko dostrzeżenie głębi tej rzeczywistości. Taki naturalny zachwyt to kontemplacja nabyta.

Bardzo lubisz porównywać modlitwę kontemplatywną do relacji międzyludzkich. Niezwykle mi to bliskie.

– A do czego mam porównywać? Gdzie doświadczamy najgłębszych relacji? Ale mi chodzi również o to, żebyśmy Boga nie szukali gdzieś za siódmą galaktyką, bo wtedy musimy konstruować jakieś specjalne rakiety, które do Niego dolecą. Tyle że On przecież się wcielił! Skoro stał się człowiekiem, to również przyjął wszystkie metody tworzenia relacji, jakie istnieją między ludźmi.

Między zakochanymi najpierw jest dużo emocji, ale później już w pewnym momencie nie muszą nic mówić… Usiądą ze sobą na ławce w parku, pomilczą przez godzinę, pójdą do swoich zajęć i nikt nie powie, że to był stracony czas. Podobnie jest z Bogiem: przychodzi taki moment, że człowiek siada w ciszy przy Jego imieniu. Po prostu może sobie pobyć w tej Obecności, ze swoimi emocjami, przeżyciami, problemami, bez dyskursywnego ich analizowania i szukania rozwiązań.

A kontemplacja wlana?

– Ona jest absolutnie czystym darem, którego się nie da sfabrykować, podrobić, wyprodukować. To przychodzi z zewnątrz. To właśnie łaska Boża. Na początku oczywiście człowiek może być zszokowany. Teresa od Jezusa opowiadała, trochę z ironią, że najpierw doświadcza się tego daru bardzo króciutko (mówiła: nieraz na długość odmówienia jednego Zdrowaś Maryjo czy Credo).

To nawet da się zobaczyć. Teresa mówiła, że widziała, jak siostry, kiedy doświadczają tego daru, sztywnieją i nie chcą się nawet poruszyć, żeby go nie spłoszyć, a przecież to i tak nie jest od nich zależne. Bo to jest dar.

Nie wystrzeliłeś właśnie przypadkiem gdzieś za tę siódmą galaktykę?

– Bynajmniej! Ten dar będzie się przecież potem rozlewał na różne wymiary naszego życia i różne poziomy naszego człowieczeństwa. Po to jest dany. Czasami będzie związany z jakimś głębokim poznaniem intelektualnym, odkryciem czegoś, czego nie byłbyś w stanie wyczytać z książek. Może to być także doświadczenie emocjonalne, jakieś dotknięcie serca na poziomie czyichś ran, które Bóg dotyka i uzdrawia. Nie wiadomo jak, ale uzdrawia: może właśnie mocą kontemplacji?

Są sytuacje, że ktoś całe lata przepracowywał jakiś problem na psychoterapii i nic mu nie pomagało. Ale przyszedł moment duchowego dotknięcia, którego nie da się samodzielnie wykreować – i rzeczywistość wygląda inaczej. Bo oto Bóg się objawił. Również doświadczenie kontemplacji może przyjąć całe spektrum różnych trudnych rzeczywistości w naszym życiu: palącą tęsknotę, oschłość, ból egzystencjalny, ciemności i mroki. To nadal udzielanie się Boga, choć pod inną osłoną. Ostatecznie papierkiem lakmusowym każdej wlanej kontemplacji okażą się rozkwitające w naszym życiu owoce Ducha Świętego, o których mówi św. Paweł w Liście do Galatów (Ga 5, 22–23).

A w przypadku tego wieśniaka z Ars, który mówił: „ja patrzę na Niego, a On patrzy na mnie”, z czym tam mieliśmy do czynienia?

– To była właśnie czysta kontemplacja. Rzecz jasna, niewiele wiemy o wewnętrznym życiu tego mężczyzny, więc trzeba się domyślać. Tam chyba przenikały się kontemplacja nabyta i kontemplacja wlana. Bo on – z tego, co opisywał św. Jan Vianney – po prostu w zachwycie patrzył na Jezusa. Pozwalał sobie patrzeć na poziomie medytacyjnym, jak byśmy powiedzieli. Obrał technikę zwykłego patrzenia, zwykłej adoracji (zrozumiałe, że ktoś inny potrzebuje zamknąć oczy i powtarzać modlitwę Jezusową, różnie bywa).

Ważne, że miał doświadczenie, iż oni z Jezusem nawzajem na siebie patrzyli. „Nic Mu nie mówię; ja na Niego patrzę, a On patrzy na mnie”. I mógł długo trwać w tej Obecności – to właśnie była forma kontemplacji. Musiało tam być mnóstwo doświadczenia wewnętrznego, którego prawdopodobnie ten wieśniak nie był świadomy.

200 lat po Vianneyu jezuita Franz Jalics napisał, że w kontemplacji chodzi o to, żeby rozpoznać Boga w sobie i rozpoznać siebie w Bogu. Wydaje mi się, że on mówił jakby o tym wieśniaku z Ars…

– Tak. I o wielu podobnych prostych osobach. Kiedyś rozmawiałem z pewną kobietą – jedną z tych pogardliwie zwanych babciami różańcowymi, które przychodzą codziennie do kościoła i „klepią” różaniec. Gdy ona zaczęła mi opowiadać o swojej relacji z Bogiem, to szczęka mi opadła, bo to było czyste doświadczenie kontemplatywne. Rzecz jasna, ona tych kategorii w ogóle nie znała.

Wtedy nabrałem szacunku dla prostej pobożności. Teraz myślę, że te osoby, które tak mocno uchwyciły się różańca, muszą mieć jakieś doświadczenie Obecności. Bez tego nie sposób być tak wiernym.

Czy kontemplacja to droga dla każdej i każdego?

– Tak i nie. Tak, bo ze względu na chrzest wszyscy uczniowie i wszystkie uczennice Chrystusa powołani są do drogi kontemplatywnej. Bo przecież w kontemplacji chodzi o to, żeby żyć w obecności Boga. Kontemplacja to nie są niedostępne wyżyny mistyki. Nie trzeba mieć ukończonych wyższych studiów, żeby żyć kontemplatywnie.

Ale też nie można twierdzić, że jest to droga dla każdego, bo znam osoby, które mają taką konstrukcję psychofizyczną czy osobowościowo są pod wpływem najróżniejszych zranień, że nie są w stanie trwać w ciszy. Ich pamięć ciała i psychika nie są w stanie wejść w ciszę. Czasem wręcz cisza mogłaby doprowadzić do zbyt szybkiej i gwałtownej dezintegracji. Bierna medytacja bezprzedmiotowa jest więc dla nich niedostępna. Przynajmniej w tym momencie życia. Ale mówimy tu o szczególnych przypadkach ludzkich historii i egzystencji.

Kiedyś myślałem, że modlitwa kontemplacyjna jest terapeutyczna dla każdego – dopóki jako duszpasterz osób wykorzystanych seksualnie nie poznałem ludzi wewnętrznie roztrzaskanych w efekcie tej krzywdy. Są tak rozbici – emocjonalnie, psychicznie i duchowo – że jakiekolwiek doświadczenie takiej głębokiej ciszy jeszcze bardziej pogłębia problem, zwłaszcza gdy pierwsze rany nie są zalane oliwą, a krwotoki zatamowane. Być może kiedyś ich sytuacja się zmieni, ale na dziś nie są w stanie wejść w ciszę, więc nie wolno ich przymuszać.

Proponuję im inne formy modlitwy: na przykład muzyką, śpiewem, chorałem gregoriańskim, pieśniami gospel, nawet tańcem czy pracą z ciałem. Niektórym pomaga oglądanie filmu The Chosen, bo wtedy mogą jakby medytować obraz, żeby oswajać się z obecnością Jezusa, która daje poczucie bezpieczeństwa.

Zatem zasadniczo kontemplacja jest dla wszystkich, ale nie każda droga jest dla każdego. Nawet jednak jeżeli ktoś nie sięgnie po medytację bezprzedmiotową czy monologiczną, niedyskursywną, to może dojść do doświadczenia kontemplacji inną drogą.

Obecnie doświadczenia ludzi z Kościołem, z duchowością, z wiarą są bardzo różne – często złe lub nijakie. W związku z tym mogą do Ciebie przychodzić osoby w bardzo różnych sytuacjach. Czy droga kontemplatywna może być odpowiedzią i dla człowieka, który był wychowany w wierze, ale porzucił praktyki religijne, mówi, że nie jest w Kościele, bo nie chodzi do kościoła, ale wyraźnie widać w nim chrześcijaństwo; i dla człowieka, który regularnie się modli tradycyjnie, nie tęskniąc za żadną mistyką, bo ma po prostu sakramenty; i dla człowieka, który jest zaangażowany w wierze, ale nie ma czasu na modlitwę, a wyraźnie szuka czegoś głębszego; i dla różnych osób, które deklarują się jako niewierzące, ale są zainteresowane duchowością?

– Nie chcę generalizować, bo bardzo bliskie jest mi personalistyczne podejście do duchowości. Tu nie ma uniwersalnych rozwiązań dla wszystkich. Zawsze jednak mogę zaproponować to, co mówił Jezus: „Przyjdź i zobacz”. Mogę zaprosić na duchowy spacer ze mną i pokazać kawałek swojego świata, w którym się odnajduję, w którym spotykam Boga i w którym łatwiej jest mi przeżywać całą rzeczywistość. Nie jest problemem, jeśli ktoś stwierdzi, że to nie jest droga dla niego. Ale jeśli będzie chciał pójść w głąb, to mogę trochę pomóc.

Dla osób początkujących ważne jest połączenie dwóch elementów. Po pierwsze, realne, kontemplatywne, doświadczenie bycia w Obecności, cały ten styl kontemplatywny, czyli zadbanie o ciszę. A po drugie, spotkanie ze słowem Bożym, bo tam mamy prawdziwy obraz Boga. Nam chodzi o osobową więź z Chrystusem, a do tego trzeba posiadać prawdziwy, biblijny obraz Boga – czasem odmienny od przekazu rodzinnego, katechetycznego czy kaznodziejskiego.

Mówimy tu przede wszystkim o modlitwie jako doświadczeniu wewnętrznym, ale Ty bardzo mocno podkreślasz, że kontemplacja prowadzi do życia, a nawet więcej: że chodzi Ci o kontemplatywny styl życia, a nie tylko o doświadczenia modlitewne. Co to właściwie znaczy żyć kontemplatywnie pośród zabieganego świata? Jaki jest kontemplatywny styl życia? Jaka jest relacja między kontemplacją a życiem?

– Może znowu analogia w czymś pomoże? Myślę o wyborze zdrowego stylu odżywania. Bo przecież można żywić się fast foodem, nie umrzemy od tego natychmiast. Gdy jednak ktoś decyduje się na jakąś określoną dietę czy styl żywieniowy, to wiąże się to z wieloma wymaganiami. Dotyczy to i potraw, i sposobu gotowania, i pór jedzenia, itd. Wybierając mądre i higieniczne życie, człowiek przyjmuje pewne zobowiązania i wyrzeczenia.

Podobnie jest z wpuszczaniem ciszy do swojego życia. Kontemplatywny styl życia to przeżywanie obecności Boga w swojej codzienności. To także nabieranie dystansu do świata, do rzeczywistości, do samego siebie – mam na myśli nie odcinanie się od świata, lecz nierzucanie się w jego wir. Pół żartem mówię, że człowiek, który żyje stylem kontemplatywnym, jest jak lew Aslan, leżący spokojnie, a nie jak pies Burek, który biegnie za każdym rzuconym patykiem.

Takie poczucie dystansu rodzi głębsze spojrzenie na rzeczywistość, na świat, na siebie samego. Okazuje się, że do takiego spojrzenia potrzeba ciszy, przestrzeni na zastanowienie, czasu nawet na nudę (nuda jest bardzo ważna dla procesów mózgowych!). Na przykład: jak reagować na uczucie smutku? Jeden sięga po alkohol, inny wydzwania po znajomych, byle tylko nie być sam na sam ze sobą, jeszcze inny ogląda seriale. A w kontemplatywnym stylu życia człowiek pozwala sobie posmucić się. Bo smutek to część mnie.

Ten dystans jest szczególnie ważny właśnie współcześnie, kiedy smartfony i media społecznościowe sprawiły, że liczba bodźców, które do nas docierają, wzrosła w postępie geometrycznym. I ciągle nam brzęczą jakieś powiadomienia. Wciąż komuś na coś trzeba odpowiadać. Jak w ten świat wprowadzić kontemplatywny styl życia?

– Przede wszystkim: wybierać! Wybierać to, czym chcę się zająć, a nie zajmować się wszystkim, co podsuwają algorytmy mediów społecznościowych. W kontemplatywny styl życia niezbędnie trzeba świadomie włączać ciszę, która jest dzisiaj towarem deficytowym, wręcz luksusowym. Za ciszę trzeba w jakiś sposób zapłacić – np. rezygnacją z niektórych bodźców czy komunikatorów.

W kontemplatywny styl życia niezbędnie trzeba świadomie włączać ciszę. Ona jest dzisiaj towarem wręcz luksusowym. Za ciszę trzeba w jakiś sposób zapłacić – np. rezygnacją z niektórych bodźców

Mateusz Filipowski OCD

Udostępnij tekst

To kwestia higieny cyfrowej, o której tak wiele pisze na łamach „Więzi” Magdalena Bigaj. Ja o tym od pewnego czasu mówię także na rekolekcjach – bo ludzie muszą się uczyć życia bez smartfonów. Jeśli ktoś od lat karmi się fast foodem, to będzie miał nadwagę i nie będzie dobrze biegał. Analogicznie nie znajdzie ciszy ten, kto wciąż żyje – jak śpiewa Stare Dobre Małżeństwo – „w brudnym szumie, względnie szumnym brudzie”.

A ludzi, którzy mówią, że nie mają czasu na ciszę, zachęcam do uczciwości. Czasem za słowami „brak czasu” stoi po prostu „nie zależy mi”. Niekiedy trzeba się przyjrzeć aktualnemu stylowi życia i zobaczyć, ile czasu przecieka przez palce.

A zdarza się również, że trzeba zacząć od pytania: ile ty, człowieku, śpisz? Bo niektórych na początku trzeba nauczyć się wysypiać. Kiedyś się śmiałem, że w nowoczesnych społeczeństwach zaczęli się pojawiać trenerzy snu. Ale okazało się, że jest to poważny cywilizacyjny problem. Brak snu albo sen poszatkowany sprawiają, że nie mamy wewnętrznej przestrzeni na to, żeby spotkać się sami ze sobą, przeżyć siebie. Na tym tle dopiero można pytać o czas na modlitwę.

Dla takich ludzi ważne jest stworzenie we własnym życiu mikroprzestrzeni bycia ze sobą. Franz Jalics w książce Kontemplacja bardzo pedagogicznie zaczyna od zaproszenia ludzi do spacerowania. Przez pierwsze tygodnie ćwiczenia kontemplacji polegają na zwykłym codziennym wychodzeniu na 20–30-minutowy spacer pośród przyrody. Żeby po prostu pobyć ze sobą i z rzeczywistością. Dopiero potem Jalics proponuje jakieś mikrojednostki medytacyjne, w których ważniejsze od czasu trwania są powtarzalność i wierność. Bo na wierności budujemy świat naszego życia.

Często podkreślasz, że kontemplatywny styl życia rodzi się z życia w obecności Jezusa, bo „z kim przestajesz, takim się stajesz”.

– Nazywam to zakwasem kontemplacji. Spędzając więcej czasu z Jezusem, mamy szansę być bardziej tacy jak On. Czasem i małżonkowie po latach wspólnego życia upodobniają się do siebie. To jakiś proces wewnętrzny. Podobnie z kontemplatywnym stylem życia. To nie jest przemiana przychodząca z zewnątrz: że jak zaliczę jakieś ćwiczenia duchowe, to już będę dobry jak Jezus (śmiech). Raczej odwrotnie: rezygnuję z własnych wysiłków na rzecz bycia przy Jezusie, po to, żeby On mnie przemieniał. Ta bliskość z Jezusem jest właśnie jak wsadzenie zakwasu do ciasta.

Ciekawe, że w tym odśrodkowym procesie najpierw przemieniane jest wnętrze człowieka: sfera duchowa, rozum, wola, pamięć. Później psychika i emocje. A dopiero na końcu: to, co najbardziej powierzchowne, czyli korzystanie ze zmysłów. Widać to na przykładzie osób autentycznie świętych, które zarazem były bardzo trudne w obyciu, wręcz chamskie.

Na przykład ojciec Pio w swym konfesjonale krzyczał na ludzi, nawet wypędzał grzeszników. Kiepskie hagiografie podają to jako rzekomy znak jego świętości. Nie wspominają tylko o ciągu dalszym: on po każdym takim zdarzeniu spędzał noc na modlitwie, przepraszając Boga i błagając, żeby ten człowiek nie odszedł przez niego od Kościoła. Pio miał świadomość, że jego choleryczny temperament wciąż nie jest uporządkowany, nie jest Jezusowy.

Trudna ta droga…

– Bo droga modlitwy kontemplacyjnej to nie sprint, lecz maraton. A my wolimy sprint: krótki wysiłek i szybka satysfakcja. W maratonie czasem się już szura nogami, czasem droga jest źle oznakowana, czasem sił całkiem brakuje, ale jakże to piękny wysiłek!

Mówiąc językiem ks. Krzysztofa Grzywocza, Bóg ukochał proces. Mógł stworzyć świat na pstryknięcie palca, a tworzył go przez 6 dni. Podobnie w powolnym procesie dokonuje się nasze zdrowienie, dojrzewanie i pogłębianie relacji z Bogiem, cała przemiana prowadząca do theosis, czyli przebóstwienia.

Proces zakwaszania, o którym mówię, nie ma wyraźnych punktów zwrotnych. To nie jest tak, że nagle stajemy się z dnia na dzień bardziej Jezusowi. W pewnym momencie widać zmianę, choć nie wiadomo, kiedy ona nastąpiła. Po prostu coś się zmieniło.

Czy droga kontemplatywna może być niebezpieczna?

– Nawet na pewno jest niebezpieczna – choćby dla obrazu samego siebie czy dotychczasowego życia. Jeżeli zaczynasz na poważnie traktować przeżywanie życia kontemplacyjnego, to schodzisz na poziom kolan. A więc wyłączasz się z grupek, w których funkcjonujesz. A to powoduje wyobcowanie, wyłamanie się z jakiegoś nurtu, samotną ucieczkę z peletonu. Zaczynasz zadawać coraz więcej pytań, mało tego, nie udzielasz prostych odpowiedzi.

Drugie niebezpieczeństwo to ryzyko wywrócenia wielu życiowych konstrukcji, które sobie latami budowaliśmy. I które wcale nie były złe, spełniały określone pożyteczne funkcje. Tyle że przy zejściu na drogę kontemplatywną robi się trochę za ciasno i trzeba coś zmienić. Coś musi umrzeć, żeby coś nowego mogło się narodzić. Trzeba zburzyć jakieś ściany, które człowieka ograniczają, przebudować nasze wewnętrzne mieszkanie, sprawić, żeby dom stał się bardziej otwarty. Przeżywanie takiej przemiany, rozpadania się, niekiedy można porównać nawet do żałoby.

Nie chodzi tu o zmianę typu rewolucyjnego. Rewolucjonista po prostu niszczy to, co stare, odrzuca i spala. Kontemplatyk zasadniczo nie niszczy, zachowuje to, co dobre, z wcześniejszego życia. Ale z niektórymi rzeczami musi się pożegnać. Niebezpieczeństwo polega tu na tym, że w kontemplatywnym stylu życia nie można się zadowolić gniazdkiem uwitym na ziemi.

W Twojej wizji droga kontemplatywna to nie tylko propozycja dla jednostek, lecz także droga odnowy Kościoła jako wspólnoty. Do jakich doświadczeń historycznych byś się odwołał w tym wymiarze?

– Choćby Teresa Wielka, która stwierdziła, że odnowi zakon karmelitański znajdujący się w głębokim kryzysie. Odnowi nie poprzez wejście w surowszą pokutę, lecz poprzez wrzucenie sióstr w pewien styl życia, np. 2 godziny modlitwy kontemplacyjnej + 2 godziny rekreacji, przebywania z innymi. No i ten pomysł rozprzestrzenił się na cały świat. Karmelitanki nadal są jednym z najliczniejszych żeńskich zgromadzeń zakonnych na świecie.

Kontemplatywny styl życia to przeżywanie obecności Boga w swojej codzienności. To także nabieranie dystansu do świata i do samego siebie – co rodzi głębsze spojrzenie na rzeczywistość

Mateusz Filipowski OCD

Udostępnij tekst

Kontemplatykami byli też wielcy święci okresu kontrreformacji: Ignacy z Loyoli, Franciszek Salezy, Karol Boromeusz. Oni wszyscy całkowicie pozwolili się zakwasić Chrystusowi.

A dużo wcześniej byli ojcowie pustyni. Pamiętam moje patrologiczne odkrycie, jakie były rzeczywiste powody ich ucieczki na pustynię. To nie była tylko intencja „białego męczeństwa”, przyczyny były bardziej prozaiczne. Chrześcijanie zaczęli się wtedy bardzo bratać z otaczającym światem. Również władze kościelne bratały się z władzą polityczną. Ci, którzy się przeciw temu buntowali, chcieli uciec od biskupów, których postawy nie akceptowali. Wybierali pustynię.

Przetrwały zalecenia, żeby pustelnik unikał nie tylko kobiet, ale też biskupów. Bo jeśli spotka biskupa, to będzie musiał się tłumaczyć ze swoich poglądów. Albo, nie daj Bóg, biskup wyświęci go na księdza.

Zaskakująco to brzmi z dzisiejszej perspektywy.

– Biskupi wtedy tracili wiarygodność, wiążąc się z państwem. Ludzie zaczęli chodzić po porady duchowe i po Ewangelię do ojców pustyni (to był taki ówczesny churching…).Ale też hierarchowie szukali umocnienia swego autorytetu przez przyciąganie tych specjalistów od duchowości. Zakładali, że jak ich wyświęcą na księży, to następnie ich ściągną do miast, żeby tam nauczali.

A ojcowie pustyni wybrali drogę oddalenia się od tych sporów, zamilknięcia, wycofania się, stanięcia z boku, zejścia na poziom kolan – by w ten sposób ofiarować innym coś, co jest niewidzialne, ale co będzie promieniowało.

Może taka logika odnowy Kościoła jest potrzebna także dzisiaj? Gdy mówię o tym, że obecnie Kościół potrzebuje odnowy kontemplacyjnej, to mam na myśli to, że potrzebuje ludzi, którzy odejdą od sporów i pójdą w głąb. Nie będą chcieli utożsamiać się z żadną kościelną frakcją, a poprowadzą wszystkich głębiej. Wierzę, że to możliwe.

W Polsce też może się to udać?

– Oczywiście. Przecież nie ujedziemy daleko na stadionowych eventach katolickich, które obecnie podtrzymują nadzieję wielu. To jest podejście zbyt zewnętrzne. A potrzeba zejścia głębiej, zejścia na poziom ciszy. Tam się rodzi przebudzenie, także odnowa Kościoła.

Bardzo się cieszę, że w Polsce nareszcie kontemplacja została wyprowadzona z klasztorów, że życie kontemplatywne nie jest już postrzegane jako zarezerwowane tylko dla karmelitów, karmelitanek, benedyktynów czy kamedułów. Że istnieją te różne nurty modlitwy kontemplacyjnej, że angażują się w nie ludzie świeccy.

Więź.pl to personalistyczne spojrzenie na wiarę, kulturę, społeczeństwo i politykę.

Cenisz naszą publicystykę? Potrzebujemy Twojego wsparcia, by kontynuować i rozwijać nasze działania.

Wesprzyj nas dobrowolną darowizną:

Będzie zresztą więcej okazji, by o tym mówić. W ostatnich miesiącach różne środowiska kontemplacyjne w Polsce porozumiewają się, żeby wiosną 2025 r. zorganizować duże spotkanie. Chcemy, aby było to wydarzenie, które pokaże polskim katolikom, że oprócz duchowości charyzmatycznej, liturgicznej czy pobożności maryjnej – które szanujemy – jest także duchowość kontemplatywna. Jestem przekonany, że wiele osób odczuwa tęsknotę za taką formą modlitwy, ale wciąż nie wie, że można jej doświadczyć we wspólnotach związanych z Kościołem.

Mateusz Filipowski OCD – ur. 1988, karmelita bosy. Pracuje w ośrodku rekolekcyjnym w Gorzędzieju nad Wisłą. Z wykształcenia patrolog. Rekolekcjonista i kierownik duchowy. Posługuje klauzurowym mniszkom. Pasjonat św. Teresy od Dzieciątka Jezus. Duszpasterz osób wykorzystanych seksualnie.


Tekst ukazał się w kwartalniku „Więź” zima 2024 jako część bloku tematycznego „Kontemplacja – zejść na poziom ciszy”.
Pozostałe teksty bloku:
Justyna Nowicka, „Palcem po kontemplacyjnej mapie Polski”
Marek Kita, Monika Myszka-Wieczerzak, Piotr Jan Panasiuk (dyskusja), „Spotkanie z Bogiem czy z sobą samym?”
Piotr Sikora, „Kontemplacyjna odnowa Kościoła”

Podziel się

5
2
Wiadomość

5 stycznia 2024 r. wyłączyliśmy sekcję Komentarze pod tekstami portalu Więź.pl. Zapraszamy do dyskusji w naszych mediach społecznościowych.