Gdy człowiek przedrze się przez ciemną noc zmysłów, życie modlitwy zmienia się. Odkrywamy, że modlitwa to coś bardzo prostego. Wystarczy na Boga patrzeć z miłością.
W adwentowym cyklu „Nocne wędrówki do świtu” o. Mateusz Filipowski, karmelita bosy, pisze o różnych aspektach nocy ciemnej w ujęciu św. Jana od Krzyża. Poprzednie odcinki można przeczytać tutaj. Następne będą publikowane w portalu Więź.pl w kolejne adwentowe soboty.
Dziś będzie dłużej – bo o długiej drodze przez noc ciemną.
Św. Jan od Krzyża zwraca uwagę, że noc ta obejmuje dwie fazy. Pierwsza dotyczy oczyszczenia zmysłów, druga zaś odnosi się do oczyszczenia ducha. Przez pierwszą przechodzi się dość szybko i wielu jest takich, którzy decydują się na wędrowanie przez mroki własnej zmysłowości. Przez noc ducha przedzierają się już jedynie nieliczni.
Nie wynika to jednak z tego, że Bóg dopuszcza tutaj jedynie wybranych. Jan podkreśla, że problem leży nie po stronie Boga, lecz człowieka. Nieliczni bowiem nie ulegają pokusie dezercji. A dotarcie do duchowej ojczystej Itaki możliwe jest wówczas, gdy człowiek pozwoli przywiązać się jak Odyseusz do masztu oraz wcześniej zatka uszy woskiem, aby oprzeć się syrenim śpiewom nęcącym do porzucenia obranej drogi.
Bezwarunkowość, przystosowanie, stopniowalność
Proces oczyszczenia naszych zmysłów i ducha będzie przybierał dwie formy. Św. Jan mówi o dwóch ich odsłonach: czynnej oraz biernej.
Czynność oznacza tutaj działanie, staranie, które wypływa ze strony człowieka. Dotyczy tego wszystkiego, co człowiek może podjąć z własnej inicjatywy, aby wejść na drogę przemiany. Na niej zaś nie chodzi o ascezę dla samej ascezy. Byłoby to wykrzywienie treści Ewangelii. Chodzi raczej, powiedziałbym współczesnym językiem, o higienę życia.
Mamy dziś wysoką świadomość, jak bardzo higiena jest nam do dobrego życia potrzebna. Nie tylko ta zdrowotna, ale również psychiczna, emocjonalna, relacyjna, dietetyczna, cyfrowa. Również duchowa! Ale doskonale wiemy też, że higieniczny styl życia kosztuje. Potrzeba pewnego trudu i zmagania, aby zmienić stare nawyki i utrwalić te nowe, bardziej higieniczne i sprzyjające rozwojowi.
Ciemna noc zmysłów to nie poniżające godność ludzką umartwienia i upokorzenia, lubowanie się w narzędziach pokutnych i praktykach, które tak naprawdę budują nasze fałszywe ego, lecz cały higieniczny styl życia
Podczas nocy czynnej zmysłów chodzi przede wszystkim o rozpoznanie tego wszystkiego, co szkodzi mojemu duchowi, jak i samemu życiu. Człowiek ma przede wszystkim rozpoznać, co dokonuje w nim przemiany i poprawy jakości życia – a następnie to wdrożyć.
Jak zatem wyglądać mają ścieżki realizowania naszej higieny życia duchowego w ramach przechodzenia przez czynne noce? Szczegółowych rad praktycznych nie śmiem udzielać, ponieważ każdy wezwany jest do osobistego rozpoznania tych wszystkich przestrzeni, które domagają się wzmocnienia, uzdrowienia i przemienienia. Możemy jednak nakreślić trzy cechy naszej aktywności oraz trzy obszary, w których zawsze jest coś, co wymaga ewangelicznej metanoi.
Trzy cechy czynnego zaangażowania w noc objawiają się w tzw. triadzie terezjańskiej, czy też w trzech filarach modlitwy, które podaje nam św. Teresa od Jezusa. Pierwszą cechą duchowej aktywności jest bezwarunkowość, która opiera się na filarze miłości bliźniego. Drugą jest przystosowanie, wyrażające się w wyrzeczeniu. A trzecią cechą jest stopniowalność, która może się ukazać w prawdziwej pokorze.
Komu umywasz nogi?
Po pierwsze, nasza aktywność winna być bezwarunkowa. Bezwarunkowość, do której wzywa nas św. Teresa, jest związana z odwagą, wspaniałomyślnością oraz tym, co tak specyficznie dla siebie Teresa wyraża w pojęciu „zdeterminowana determinacja”. Bezwarunkowość, o której ona mówi, wiąże się ze wszystkim, co może nas spotkać podczas wędrówki przez noc. Teresa o tym doskonale wie, dlatego uzbraja nas w tę bezkompromisową postawę, w której aby osiągnąć cel (którym jest theosis – przebóstwienie), nie ma mowy o zachowaniu czegoś, co jest przeciwne celowi.
Dlaczego jednak ta ewangeliczna bezkompromisowość jest związana z miłością bliźniego? W ujęciu Teresy modlitwa jest synonimem życia. Dla początkującego adepta życia duchowego miłość bliźniego jest bardzo często czymś, co stoi w opozycji do tego, co ma się wydarzać na modlitwie. Wiele słabości i grzechów osób początkujących wywodzi się stąd, że na tym szlaku traktują drugiego człowieka jak intruza opóźniającego ich postęp w górskiej wędrówce.
Można by powiedzieć, że Teresa jest przesycona duchem ojców pustyni, którzy mawiali, że „nawracamy się w samotności, na modlitwie, jednak sprawdzian i epifania tego nawrócenia dokonuje się we wspólnocie”. Dlatego też św. Bazyli, wędrując po Kapadocji, napotkawszy pewnego pustelnika, zadał mu pytanie: „Bracie, pokaż mi, proszę, komu umywasz nogi?”.
Bezwarunkowość naszego oddania się Bogu będzie zawsze objawiała się w miłości bliźniego. I to nie w miłości powszechnej, deklaratywnej, na „eksport”. Jeżeli ktoś mówi, że kocha wszystkich ludzi, może to znaczyć tylko tyle, że nie kocha niczego i nikogo prócz czubka własnego nosa.
Miłość jest zawsze bardzo konkretna. Posiada zawsze konkretne imię, drugiego napotkanego człowieka: Ty, które jest na wyciągnięcie ręki. Taka miłość objawia się w środowisku życia. Nie jest towarem eksportowym, działaniem na pokaz, które ma na celu przykryć faktyczny stan ludzkiej gospodarki. Miłość bratersko-siostrzana jest uprzywilejowanym sposobem miłowania Boga. Jest formą i wyrazem tej bezwarunkowej aktywności, do której jesteśmy wezwani podczas nocnych przemian.
Zostaliśmy zatem zaproszeni do tego, aby w swoim życiu uczynić z siebie bezwarunkowy i bezinteresowny dar dla drugiego człowieka. Wejść w ewangeliczną logikę ofiarności wobec drugiego, konkretnego Ty, a więc dobrowolnie wejść w przestrzeń straty i śmierci dla własnego ego, o czym mówi Teresa.
Wyniszczanie tego, co w nas zatrute
Drugą cechą naszego aktywnego zaangażowania jest przystosowalność, która będzie realizować się w bardzo konkretnej przestrzeni, w wyrzeczeniu się wszystkiego, co zbędne. Chodzi o zostawienie całego swojego dotychczasowego Ur, które być może nie pozwala na nieustanne i twórcze poszukiwanie Boga.
Jednakże każde takie wyjście (pozostawienie i wyrzeczenie) zawsze domaga się najpierw odkrycia pozytywnego i nadrzędnego celu, który stanie się kompasem pchającym człowieka ku terra incognita. Rezygnacja jest swoistą ascezą dla chrześcijańskiego ducha, umysłu i zmysłów. Jednak nigdy nie jest ona celem samym w sobie.
Chrześcijanin nie udaje fakira, jak podpowiada nam papież Franciszek. Najtrudniejszą rzeczywistością w tym wyrzeczeniu jest roztropne rozeznanie w stosunku do własnego życia: co mi tak naprawdę szkodzi, przeszkadza, obciąża. I dlatego roztropną cechą tego procesu jest przystosowalność.
Przystosowanie w wyrzeczeniu uwzględnia cały wachlarz kontekstów ludzkich historii i egzystencji. Każdy rodzaj aktywności duchowej musi uwzględniać kontekst osoby jako osoby. Nie każda forma modlitwy jest dla każdego. Nie każdy rodzaj wyrzeczenia będzie przeznaczony dla każdego. To, co dla jednego będzie zbawienne i rozwijające, dla drugiego może się okazać druzgocące w skutkach i bardzo niebezpieczne. Lekarstwo w tym naszym higienicznym, zdrowym stylu życia należy dobierać zgodnie ze sztuką lekarską, a w niej nadrzędną zasadą jest: po pierwsze nie szkodzić!
Tutaj interesuje nas przede wszystkim proces wyniszczenia tego, co w nas zatrute. Żeby jednak terapia duchowa miała sens i była skuteczna, trzeba ją przystosować do konkretnej ludzkiej egzystencji, do jej temperamentu, osobowości, uwarunkowań. Trzeba wziąć pod uwagę całą historię człowieka, środowisko wzrostu lub degradacji, perspektywy i możliwości wynikające z rzeczywistej kondycji. Należy również uwzględnić epokę i kontekst kulturowy.
Bezwarunkowość naszego oddania się Bogu będzie zawsze objawiała się w miłości bliźniego. I to nie w miłości powszechnej. Jeżeli ktoś mówi, że kocha wszystkich ludzi, może to znaczyć tyle, że nie kocha niczego i nikogo prócz czubka własnego nosa
Przy praktykowaniu ewangelicznego wyrzeczenia należy więc uwzględnić wszelkie konteksty oraz przystosować podejście do konkretnego i indywidualnego przypadku. Można powiedzieć językiem papieża Franciszka, że chodzi o osobiste towarzyszenie i indywidualne rozeznawanie tego, co w danym momencie, w danym stanie i okolicznościach jest najbardziej pożyteczne i najlepsze dla danej osoby.
Krok po kroku
Trzecią cechą i przestrzenią wzrostu jest stopniowalność oraz prawdziwa pokora. Św. Franciszek Salezy zwykł mawiać, że „pokusą szatańską jest chęć zmiany w swoim życiu wszystkiego i od razu”. Potrzeba więc tutaj mądrej stopniowalności: właściwych proporcji, uwzględniających aktualne zasoby człowieka, jak i wymagania Boże, które wspólnie odczytujemy na drodze spotkania i rozeznawania. Owszem, potrzebujemy tutaj odważnych postanowień, ale niemniej potrzebujemy też mądrych i roztropnych strategii dochodzenia do celów i założeń.
Przechodzenie przez Janowe noce wymaga wielkiej cierpliwości, ponieważ nie wszystko, nie wszędzie i nie na raz jesteśmy w stanie zmienić w życiu duchowym. Dlatego stopniowalność, o której mówi tradycja karmelitańska, wiąże się z cnotą pokory.
A czym jest pokora według Teresy Wielkiej? Najkrócej: prawdą. Prawdą o nas samych, o świecie, o Bogu, o drugim człowieku, o otaczającej nas rzeczywistości. Pokora to po prostu prawda. Nawet jeśli okazuje się ona bolesna czy przykra, to zawsze jest lepszą opcją niż tkwienie w nieprawdzie. Chodzi o odkrywanie i odsłanianie prawdy jako najbardziej bazowego elementu rzeczywistości. Chodzi o takie dochodzenie do prawdy, które ostatecznie dokonuje się cierpliwie i stopniowo.
Ks. Krzysztof Grzywocz zwykł mawiać, że Bóg ukochał proces. Mógł stworzyć świat na pstryknięcie palca, a jednak stwarzał go w sześć dni. Stwarzał go w tajemniczym procesie. Tak samo również i my. Zdrowiejemy, przemieniamy się, nawracamy, dojrzewamy, przechodzimy przez te noce nie za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, lecz właśnie w tajemniczym i pokornym procesie.
Podczas Ostatniej Wieczerzy o konieczności stopniowalności poznania prawdy i tajemnic Bożych mówił do swoich uczniów Jezus: „Jeszcze wiele mam wam do powiedzenia, ale teraz znieść nie możecie. Gdy zaś przyjdzie On, Duch Prawdy, doprowadzi was do całej prawdy”. Dochodzenie do CAŁEJ PRAWDY zakłada więc stopniowalność. Dziś nie jesteśmy w stanie unieść pewnych prawd o Bogu, o drugim człowieku, o otaczającej nas rzeczywistości, o nas samych i naszych egzystencjach.
Jezus jako boski pedagog – jak nazywał Go św. Klemens Aleksandryjski – będzie więc wprowadzał nas w prawdę stopniowo, delikatnie, etapami, w procesie. Inaczej mogłoby to nas zmiażdżyć. Jeżeli ktoś przechodził terapię, albo jeżeli ktoś jest terapeutą, to doskonale wie, że prawdą można człowieka zabić. Można powiedzieć wiele, ale pacjent nie będzie w stanie tego unieść. O wiele ważniejsze w procesie terapeutycznym jest to, aby pacjent przy pomocy terapeuty sam, powoli, stopniowo, bezpiecznie i delikatnie dochodził do prawdy o nim samym oraz o wydarzającej się wokół niego rzeczywistości.
Nie uszlachetnia
Ciemna noc zmysłów to nie poniżające godność ludzką umartwienia i upokorzenia, lubowanie się w narzędziach pokutnych i praktykach, które tak naprawdę budują nasze fałszywe ego, lecz cały higieniczny styl życia. Owszem, noc czynna to pewien wysiłek. Trud i asceza, jakie człowiek dobrowolnie podejmuje, aby dokonać przemiany, pochodzą z własnej inicjatywy, jednak należy pamiętać, że proces ten zawsze jest wsparty łaską Bożą. Działania człowieka są zawsze synergiczne, czyli współprzenikające się z działaniami Boga i Jego łaski.
Ludzie często zastanawiają się, czy strapienia oraz życiowe cierpienia, których doświadczają, są nocą ciemną. Należy podkreślić, że Janowe noce są doświadczeniami kontemplacyjnymi, a nie zwykłymi cierpieniami nieodłącznymi od życia ludzkiego.
Choroby, porażki, przeciwności, poczucie winy, straty, doświadczanie konsekwencji grzechów, cierpienia mogą oczyszczać i przemieniać człowieka, mogą stać się częścią nocy, o ile przyjmujemy i przeżywamy te wydarzenia z wiarą i miłością, ukierunkowani nieustannie na Ewangelię i osobę Jezusa. Można powiedzieć, że to również człowiek o tym decyduje. Od postawy i decyzji człowieka zależy, czy dany życiowy dramat zostanie wprzęgnięty w wir nocnych procesów.
Ostatecznie Boga spotykamy nie gdzieś daleko, podczas rekolekcji czy w trakcie ćwiczeń duchowych, lecz przede wszystkim pośród własnej codzienności. Wszelkie doświadczenia naszego życia mogą służyć naszemu oczyszczeniu i przemienieniu, ponieważ nic nie dzieje się poza Bożą rzeczywistością. Jesteśmy zanurzeni w Jego obecności nieustannie, a to oznacza, że noc – czyli mistyczne działanie Boga – nie jest zależna od warunków zewnętrznych. Bóg może wszystko spożytkować dla naszego dobra, jeśli tylko nie napotyka oporu z naszej strony.
Można wówczas te okoliczności życiowe przeżyć wraz z Bogiem na sposób ewangeliczny i paschalny. Można je wykorzystać do tego, aby coś w nas się przemieniło pod wpływem tych okoliczności i wydarzeń. Na przykład wydarzenie nagłej śmierci kogoś bliskiego samo w sobie nie jest automatycznie nocą ciemną, o której mówi św. Jan (choć czasem może być przez Boga użyte do wyzwolenia w człowieku różnych nowych pokładów i przestrzeni, aby zainicjować proces przemiany i nawrócenia), lecz człowiek, który to wydarzenie włączy w proces duchowy, może zrobić przestrzeń dla Bożego działania, aby ta śmierć coś w nim przemieniła i zainicjowała, aby dokonała jakieś jakościowej zmiany w przeżywaniu egzystencji, wiary czy samej relacji z Bogiem.
O nocy ciemnej z o. Mateuszem Filipowskim rozmawia Zbigniew Nosowski
Doskonale to widać na przykładzie życia św. Jana. Zostaje uwięziony w karcerze zakonnym na długie 9 miesięcy. Doświadcza od własnych braci oszczerstw, poniżenia oraz wrzucenia w całkowitą samotność, zarówno ludzką (odcięto mu dostęp do kontaktów z przyjaciółmi), jak i dostępu do kontaktu z Bogiem przez sakramenty (zabroniono mu sprawowania Mszy Świętej). Ta sytuacja zewnętrzna została przez Jana wykorzystana dla przebudowy przestrzeni wewnętrznej. Dzięki temu dokonało się w nim głębokie przeobrażenie w postaci zdolności opierania się jedynie na Bogu.
Św. Jan od Krzyża zdaje się zatem podpowiadać nam, że cierpienia przeżywane wraz z Bogiem stopniowo stają się nadprzyrodzonymi artefaktami, które dalej mogą wcielić się w proces nocy ciemnej. Rany cierpień życiowych, rany grzechowe, rany egzystencjalne, jak nam podpowiada św. Jan, mogą przemienić się w rany miłości.
Trzeba jednak pamiętać, że cierpienia same z siebie są bezsensem i nie mają żadnej siły sprawczej. Wręcz przeciwnie, doskonale wiemy, że potrafią napełnić nas swą goryczą i uczynić nas wcale nie lepszymi. Mogą nawet jeszcze bardziej nas życiowo przetrącić. Cierpienia nie są ani chciane, ani zamierzone przez Boga. Nie jesteśmy również zmuszani do przeżywania ich (heroizm nie jest prawem, lecz darem). Wręcz przeciwnie, pierwszą naszą powinnością jest próba wyeliminowania cierpienia z naszego życia.
Zawsze przy okazji rozmyślań nad sensem i bezsensem cierpienia wraca do mnie historia z życia ks. Józefa Tischnera. Ciężko chorego filozofa odwiedza Jarosław Gowin. Wcześniej rozmawiali o sensie cierpienia. Podczas kolejnej wizyty Tischner – który już nie mógł mówić – podał gościowi karteczkę ze słowami: „Nie uszlachetnia”. Cierpienie bowiem nie uszlachetnia. Uszlachetnia nas jedynie Chrystus cierpiący z miłości. Uszlachetnia i przemienia nas jedynie miłość.
Wystarczy patrzeć z miłością
Niemniej ból duchowy, którego doświadcza człowiek w tej nocy, nie jest fantomowy. To, co kiedyś przynosiło radość i spełnienie, teraz powoli napełnia poczuciem pustki. W tym procesie można odnieść wrażenie, że traci się nie tylko czas, ale wszystko, co wypełniało codzienne życie. Samo obcowanie z Bogiem staje się pozbawione dawnych smaków.
Wiąże się to z tym, na co zżymał się dominikanin Mistrz Eckhart, ubolewając, że sprowadzamy Boga do roli dojnej krowy. Na tym etapie dojna krowa przestaje dawać mleko. Dotychczasowy sposób modlitwy wyczerpuje się, budzi niechęć i niesmak, powodując wewnętrzne cierpienie.
Człowiek jednak, gdy przedrze się przez ciemną noc zmysłów, odkrywa, że korzyści są znaczące. W życiu następuje radykalny wzrost w cnotach ludzkich i teologalnych. Przychodzi pogłębiona świadomość wiedzy na swój temat. Coraz bardziej docenić można dobroć Boga, rodzi się coraz więcej naturalnej wdzięczności.
Natomiast życie modlitwy upraszcza się. Człowiek zaczyna rozumieć, że modlitwa to coś o wiele prostszego niż do tej pory się zdawało. Wystarczy bowiem na Boga patrzeć z miłością. Św. Jan od Krzyża bardzo często mówi o atención amorosa, czyli uwadze miłosnej.
Również życie codzienne obfituje w większą naturalność i prostotę. Człowiek w taki sposób prześwietlony i przepalony przez ogień Bożej Miłości staje się bardziej delikatny w stosunku do siebie, jak i do innych. Cieszy się coraz większą wolnością wobec świata, opinii ludzkiej i własnych mechanizmów obronnych. W Bogu bardziej niż Pana i Władcę zaczyna rozpoznawać Brata i Przyjaciela.
Na tym jednak etapie człowiek zaczyna przeczuwać, że półmroki, których do tej pory doświadczał, zmierzają ku większym ciemnościom. Noc się posunęła, zabierając dotychczasowe światła poznania. Po pierwszej nocy zmysłów człowiek powoli wchodzi w noc kolejną, podczas której zaciemnieniu ulegną wewnętrzne zmysły duszy: wola, rozum, pamięć.
Wówczas zaczyna nam się wydawać, że utraciliśmy bezpowrotnie kontakt z Bogiem. Wszystko spowiła ciemność, która w naszym osobistym doświadczaniu jawi się jako wejście w proces odwrotny wobec tego, co do tej pory próbowaliśmy budować w naszym życiu. Wydaje nam się, że cofamy się w naszej drodze. Tracimy wszelkie punkty orientacyjne dla naszego życia.
W takiej sytuacji noc jest naprawdę nocą. Pewność wiary staje się nieustannie trwającą wątpliwością, żar miłości stygnie, a nadzieja minionych epifanii osnuta jest mgłą niepamięci. W tym czasie Bóg będzie dokonywać swoich najgłębszych procesów przemiany, które wyłonią się dopiero z nastaniem nowego dnia. Jedyne, czego nam w tym czasie trzeba, to ufna zgoda na kontynuowanie procesu, który już się rozpoczął. Inicjatywę przejął Bóg, jesteśmy w Jego dłoni.
Przeczytaj także: Wyjałowieni chrześcijanie i kontemplacja