Jesień 2024, nr 3

Zamów

Tomasz Różycki. Poeta nie może odwracać wzroku

Tomasz Różycki, lato 2023, Wrocław. Fot. Krzysztof Ćwik / Agencja Wyborcza.pl

Nowych wierszy Różyckiego spodziewałam się od dawna. Myśl o tym, z czym się zmierzą, budziła we mnie lęk, potem jednak odczułam trudną do wytłumaczenia ufność.

Do lektur takich jak ta lepiej przystępować w zbroi Perseusza, z jego lustrzaną tarczą. Kto potrafi wytrzymać meduzie spojrzenie i nie obrócić się w kamień?

Nowych wierszy Tomasza Różyckiego spodziewałam się od dawna i myśl o tym, z czym się zmierzą, budziła we mnie mroczny lęk, choć w głębi niepokoju migotało już coś jaśniejszego, jakaś trudna do wytłumaczenia ufność, że to, co nastąpi, nie zdarzy się na darmo. Oparciem dla tych przeczuć stały się słowa, w których niby po omacku rozpoznałam motto nieistniejącego jeszcze – dopiero szukającego kształtu – tomu poezji. Słowa te były naglącym wezwaniem, ale też obietnicą. To właśnie w ich metalicznym refleksie po raz pierwszy ukazały mi się „Hulanki & Swawole”.

Aż nagle z telefonu Nic na mnie spojrzało

„Poeta nie może odwracać wzroku”: to cytat, ale zmyślony. Reżyser Werner Herzog przypisał go Friedrichowi Hölderlinowi, dowodząc z przekonaniem, że najbliższy mu duchem poeta języka niemieckiego mógł coś takiego powiedzieć, wolno zatem wyobrażać sobie, że naprawdę powiedział. Fikcje bywają prawdziwsze od samej rzeczywistości, twierdzi Herzog. Czy nie dlatego mają nad nami taką moc? Fikcyjny aforyzm Hölderlina jest mottem „Hulanek & Swawoli” tylko w mojej wyobraźni, a jednak nie mogę oprzeć się wrażeniu, że Różycki wywiódł swoją opowieść – jak we śnie nieciągłą, pełną niespodziewanych rozgałęzień i niejasnych przejść – ze słów o poecie, któremu nie wolno odwracać spojrzenia.

Więź.pl to personalistyczne spojrzenie na wiarę, kulturę, społeczeństwo
i politykę.

Cenisz naszą publicystykę?
Potrzebujemy Twojego wsparcia, by kontynuować i rozwijać nasze działania.

Wesprzyj nas dobrowolną darowizną:

Figura patrzącego spina kompozycję tomu. Oto w gwarnej, wielokulturowej dzielnicy Berlina cudzoziemski gość knajpki nad Landwehrkanal, przezwanej sarkastycznie, choć nie bez nostalgii, „Hulanki & Swawole”, ogląda na ekranie smartfona obrazy z toczącej się właśnie wojny w Ukrainie. Sceny z baru przy kanale przeplatane są epizodami z historii innego tułacza, uwięzionego na wyspie przez nimfę Kalipso i wpatrującego się w morze dzielące go od rodzinnego kraju. Słowa: „Nie zakochuj się”, które Odyseusz słyszy od nimfy, wypowiada także młoda pielęgniarka do szeregowego „Eneja”, który po postrzale stracił pamięć – wywołują one wspomnienie wagonów przetaczających się przed wzrokiem zafascynowanego dziecka (autobiograficzny motyw znany z innych książek Różyckiego).

To coś więcej niż alegorie. Współczesny widz wojennej tragedii, weteran spod Troi oraz ukraiński żołnierz niejako śnią siebie nawzajem, projektując jedni na drugich widma swoich światów. Efektem tej zwielokrotnionej projekcji jest pofałdowana czasoprzestrzeń, gdzie szeregowy „Enej” ma dostęp do wspomnień poety, Hermes to kurier z paczką, a pozostawione na ławce w Berlinie pudełko jedzenia na wynos okazuje się ofiarnym pokarmem bogów, wróżbą losów świata. Trochę jak u Kawafisa, który potrafił zobaczyć mityczne bóstwo w mężczyźnie wkraczającym do dzielnicy burdeli i opłakiwać śmierć pięknego Euryjona sprzed dwóch tysięcy lat. Tyle że w „Hulankach & Swawolach” czasoprzestrzenne fałdy dają wgląd w takie rejony rzeczywistości, do których aleksandryjski poeta nie śmiał się zapuszczać.

Co robiłem w czerwcu?

Każdy, kto wie, jaką rolę w prywatnej mitologii Różyckiego odgrywa Ukraina, zrozumie, że Itaka berlińskiego tułacza leży dużo dalej na wschód niż Opole, w którym poeta urodził się i do którego wciąż powraca. Bardziej niż kiedykolwiek owa lotna ojczyzna nabiera jednak realnych konturów ziemi już nie tylko skrwawionej, lecz wykrwawiającej się – na co my, bywalcy „Hulanek & Swawoli”, wolelibyśmy nie patrzeć.  

Odwracamy się od wojennych obrazów, bo są nieludzkie: oderwana część ciała przy drodze na Sołedar, masowe groby w Izjum, straceńcza obrona Azowstalu, zegarek zwrócony matce żołnierza rozszarpanego przez pocisk, pies zostawiony w płonącej szopie, Danyło, lat dziewiętnaście, który stracił obie stopy i dłoń. Jak oglądać zdjęcia przysyłane przez ukraińskich przyjaciół? Jak ich samych uchronić przed zabójczym dronem? Jak znieść momenty, kiedy milknie telefon? Jak pogodzić się ze śmiercią Romana Ratusznego – szeregowego „Seneki”, złotego chłopca z Majdanu? A przecież w tym samym czasie – tak naprawdę: w każdym czasie – na granicę napiera tłum uchodźców, w progu domu stają uciekinierzy z Charkowa i z Palestyny, spopieleni Żydzi, pustynne widma. Właśnie teraz, to jest zawsze, wydarza się niesprawiedliwość i zło, irańscy policjanci katują dwudziestotrzyletnią Mahsę Amini, bo nie ukryła włosów pod hidżabem. Trzeba na to patrzeć, nie wolno odwracać wzroku.

W tym imperatywie nie ma nic z kapłańskiego namaszczenia, patrzenie nie jest wzniosłą powinnością artysty ani przywilejem kogoś, od kogo nie oczekuje się bezpośrednich działań. Ten, kto patrzy, musi za to zapłacić w żywej walucie – ponieść koszty własne, jak pisze Różycki. „Co robiłem w czerwcu?”, pyta sam siebie w tytułowym wierszu tomu.

Dobrze pamiętam, że właśnie wtedy, wiosną 2022 roku, martwiłam się, czy robię to, co trzeba, i czy to, co robię, jest wystarczające. Pod koniec czerwca miałam jechać do Krakowa na konferencję i całymi dniami ślęczałam w bibliotece nad referatem o Adamie Zagajewskim; pamiętam wieczorne powroty do domu, słodki zapach zarośli na nabrzeżu Odry i słowa wiersza: „O zmierzchu jaśminy świecą jak dzikie / lampy oszołomione własnym blaskiem”.

„Ptacy krzyczą”, pisałam żartobliwie do Różyckiego, który spędzał tamten semestr na Uniwersytecie Humboldtów w Berlinie. A przecież trwała wojna, śledziliśmy wiadomości z frontu, braliśmy udział w akcjach pomocowych i protestach. Wszystko to odnajduję w wierszu i wydaje mi się, że jego natarczywe, niewygodne pytania: „Ile kosztuje was / poezja, jakie ponosisz koszty własne?” – skierowane są również do mnie. W nich także pobrzmiewa Hölderlinowskie motto.

Z powodu poezji dzieje się tyle co nic

Nie odwracać wzroku: co to znaczy? Czy również to, żeby w samym środku straszliwej wojny poczuć zapach jaśminów i przypomnieć sobie linijki z „Lawy”? Żeby nad kanałem w obcym mieście usłyszeć znajomy bałak ptaków? Żeby na widok drozda pomyśleć o zmarłym przyjacielu, znajdując rozpaczliwie bezradną pociechę w „Metamorfozach” Owidiusza? Żeby w berlińskim muzeum stanąć przed obrazem Vilhelma Hammershøia – tym z sofą, na której przysiadł snop słonecznego światła – a potem napisać o tym olśniewającą elegię „Nareszcie wolny”? Żeby miesiącami szlifować teksty, układać je w najlepszym porządku, usuwać te niekonieczne, deliberować nad przecinkiem? Rozmyślać o fikcyjnej sentencji Hölderlina? Poezja zabiera czas innym, może ważniejszym sprawom. To także jej cena – i nie mam pewności, czy zawsze warto ją płacić.

For poetry makes nothing happen – mówił W.H. Auden, a Różycki powtarza to za nim w „Obronie poezji”: „Z powodu poezji dzieje się tyle co nic”. Wiersz nie obroni obrońców Azowstalu. A jednak to właśnie o wiersze proszą ukraińscy przyjaciele: „[…] ale oni prosili mnie o słowa, / jakby to one miały zdecydować, / co pozostanie z naszych marnych czasów”. Może dlatego, że poezja jest takim rodzajem patrzenia, które niekiedy potrafi dojrzeć coś, co oprze się unicestwieniu. Jak w puencie wiersza „Pęka owoc”:

Oglądam zdjęcia, które mi przysłałeś.
To Izjum. Tam, gdzie pochowano ciała,
szpaki zdziobują ciepłe winogrona.

Finałowa fraza, wydobywająca poetyckość z obrazu zbrodni („odłamki piękna / wbite w mięso i krew”, mówi Różycki w innym miejscu), przedziwnie współbrzmi z intuicją poematu „Chleb i wino”, że dionizyjski dar upojenia pozwala nam, śmiertelnikom, przetrwać ciemność. „I stąd poeci czczą w pieśniach starego boga wina, / A głoszona w nich chwała nie jest pustym wyrazem” – pisał Hölderlin, a była to odpowiedź na jego własne zwątpienie: „[…] i nie wiem, co robić ani co mówić, / I w ogóle na co komu w tym marnym czasie poeci?” (przeł. A. Libera).

Również Auden po słowach: „Nic się nie zdarza za sprawą poezji” umieścił dwuwiersz, który w polskim tłumaczeniu brzmi jak echo motta „Hulanek & Swawoli”: „Zamiast drżeć, odwracać oczy, / Zstąp, poeto, do dna nocy” („Pamięci W.B. Yeatsa”, przeł. S. Barańczak). Warto doczytać te wersy do końca, mowa w nich o poetyckiej uprawie, która zmienia klątwę w winnicę. Miasto Izjum ma w herbie winorośl.

Najgłupsza ludzka choroba

W miniaturze poetyckiej z cyklu „Nieopowiedziane” W.G. Sebald zacytował – zmyślił? – słowa Cézanne’a, że malarz powinien patrzeć okiem psa, „nieruchomym & prawie / odwróconym” („still & fast / abgewandt”). Czy również poeta patrzy w ten sposób, prawie uciekając wzrokiem, lecz stale gotowy pochwycić to, co ucieka?

Obraz Kalipso na tle okna, „z którego w spazmach / płynie falami białe światło świata”, jest przepełniony zachwytem aż do bólu. Doskonałe piękno także ma w sobie coś nieludzkiego, co każe nam niemal odwracać spojrzenie. W wierszu „Dam żagiel” nimfa radzi Odyseuszowi, żeby nie kochał nikogo i niczego, co przemija – tylko tak pozostanie „choć ciut nieśmiertelny”, kiedy już wróci do swoich. Tylko tak oprze się faustowskiej klątwie i będzie mógł smakować chwile, nie żałując „żadnej, ani jednej” („Mówi ona”).

A przecież to Kalipso w końcu zakocha się i będzie cierpieć na „najgłupszą ludzką chorobę”. Zamykający homerycką serię wiersz „Do kieszeni (mówi Kalipso)” jest może najbardziej zagadkowy w całym tomie. Żegnając się z kochankiem, nimfa wsuwa mu do kieszeni „coś na zapomnienie” i prosi, by się nie odwracał. O czym miałby zapomnieć Odyseusz? Czy pożegnalny dar Kalipso, przepisany przez nią farmakon, jest lekarstwem czy trucizną? I jak rozumieć ostatnie słowa śmiertelnie zakochanej boginki:

Przyjdę do ciebie jak powracające
zapalenie spojówek, drżące dłonie
po walce, jak smak przegryzionej wargi,
żeby nie krzyknąć. Zmienię się w sukę

ze spalonej wsi, grzejącą cię ciałem,
nie spłoszy jej kamień ani huk strzałów.

Tytułowa fraza „do kieszeni” wybrzmiała wcześniej w wierszu „Na szczęście”, gdzie mowa o grocie scytyjskiej strzały, wygrzebanym z błota po rozjechanym przez czołg kurhanie – właśnie ten drobiazg, a nie fragmenty marmurowej wieczności z Syrakuz czy Neapolu, daje nadzieję na ocalenie: „schowany do kieszeni zatrzyma odłamek”. Należałoby głębiej przemyśleć tę archeologię stepowego błota: dlaczego jej znaleziska są tak cenne?

Trudno i darmo, oto świat

„Do kieszeni” odbija się też echem w puencie wiersza „Za mało”:

Piszę to dla tych, którym nie wystarcza
życia, mało im szlochu, śmiechu, kaszlu,

w zmiętej chusteczce będą je upychać
tuż przed odlotem do kieszeni płaszcza.

Ostatnia linijka wikła sens: do kieszeni podróżnego płaszcza pospiesznie upycha się życie, żeby je przemycić w przyszłość (w „Granicy” widmowi uchodźcy „z kieszeni wyjmują węgiel, popiół, / stopione w gwiazdę koraliki matki”), ale kieszeń jest także destynacją podróży – niezgłębioną otchłanią, z której przybyliśmy i do której wpadniemy po śmierci; w innym wierszu Różycki nazwie ją „najczarniejszą dziurą, kieszenią Jahwe”.

W „Gramatykach tworzenia” George Steiner przypomina, że wedle rabinicznej egzegezy, zanim Bóg stworzył znany nam świat, wykonał i zniszczył dwadzieścia sześć światów nieudanych. Jako że wersja ostateczna wciąż wydaje się daleka od doskonałości, filozofowie i artyści spekulują od wieków na temat niefortunnego błędu czy może nieuwagi Stwórcy. W jednej z koncepcji niedokończony kosmos po prostu wypadł z kieszeni Bogu zajętemu jakimiś ważniejszymi sprawami.

Otwierający tom Różyckiego i zadedykowany właśnie Steinerowi wiersz „Dwadzieścia siedem” rozwija te domysły z żartobliwą powagą, trochę w leśmianowskim stylu. Bóg, któremu dzwonek do drzwi przerwał klecenie kolejnej wersji świata, uznaje dzieło za gotowe i zrezygnowany klnie po lwowsku: „Naser mater”. Oto fiat książki Różyckiego, stwórcze słowo wypowiedziane dwadzieścia siedem lat od poetyckiego debiutu (czysty przypadek, najwyraźniej przewidziany przez mądrych rabinów).

„Naser mater” – prolegomena do mrocznej, oskarżycielskiej metafizyki, a także złowroga klątwa, zapowiedź wszystkich monet bólu, które wpadną między wersy „Hulanek & Swawoli” (jak szyderczo brzmi westchnienie demiurga: „trudno / i darmo”). Poeta zstępuje do dna nocy, żeby spojrzeć w oblicze wielkiego Nic.

Wesprzyj Więź

Bez tego spojrzenia w najgłębszą ciemność trzy świetliste wiersze umieszczone w zakończeniu tomu byłyby pustym wyrazem. „Hulaj dusza” śpiewa hymn zwycięstwa życia nad śmiercią. „Jesteś światłem” wyznaje wiarę w moc miłości. „List” otwiera w ciele poezji nieczytelne na razie miejsca, w które przyszły odbiorca wpisze swoje imię. Trzy wiersze jak trzy lampki na końcu ciemnego korytarza: mrużysz oczy, ale nie odwracasz wzroku.

Trzy utwory z tomiku „Hulanki & Swawole” Tomasza Różyckiego wkrótce ukażą się w zimowym numerze kwartalnika „Więź”

Przeczytaj też: „Ręka pszczelarza”: bezgłośny lament i przemieszanie wcieleń

Podziel się

2
Wiadomość

5 stycznia 2024 r. wyłączyliśmy sekcję Komentarze pod tekstami portalu Więź.pl. Zapraszamy do dyskusji w naszych mediach społecznościowych.