Paradoks szczęścia jako stanu niezwykle ulotnego, a jednocześnie nadzwyczaj trwałego – o ile pielęgnujemy pamięć o nim – jest jednym z ważniejszych odkryć życia.
Edytorial do wydania tygodnika „Więź co Tydzień” z 28 listopada 2024:
Czyli rzuciłeś wszystko i wyjechałeś w Bieszczady? – zapytała mnie przyjaciółka podczas niespodziewanego spotkania w tym tygodniu, gdy opowiadałem jej o weekendowym wypadzie na południowe Podkarpacie. A tam niemal puste szlaki, wspaniała zimowa aura, doskonałe jedzenie, rytm doby wyznaczany przez górskie wędrówki, wypoczynek i rozmowy z przyjaciółmi. Zero potrzeb.
Co tu dużo mówić – ten stan nie potrwał długo po powrocie do miasta. Potrzeby zaczęły się piętrzyć: w pracy, w domu, a także we mnie. Znów gonienie króliczka? Niekoniecznie. Przecież w życiu nie chodzi o eskapizm czy rzucanie wszystkiego – bo oznacza to często rzucanie nie tylko sprawami, ale i ludźmi, a to z kolei ociera się już o niebezpieczny egocentryzm – ale o mierzenie się z codziennością i jej trudami, tęsknotami, radościami i nadziejami. Poza tym pamięć o Bieszczadach została i zmieniła moje podejście do tego, co mnie czekało po powrocie.
Paradoks szczęścia jako stanu niezwykle ulotnego, a jednocześnie nadzwyczaj trwałego – o ile pielęgnujemy pamięć o nim – jest jednym z ważniejszych odkryć życia. Na szczęście (!), jak przekonuje w głównym tekście tego wydania „Więź co Tydzień” Damian Jankowski, nie da się też zredukować szczęścia do czynników czysto racjonalnych.
Nie raz jeszcze napiszemy na tych łamach o systemowych powodach, dla których tak trudno nam być dziś szczęśliwymi. Dziś jednak proponujemy podejście bardziej, hm, lajfstajlowe? Egzystencjalne? Szczęście jest, bo życie jest. Dbajmy o nie.
Przeczytaj również: Listopadowy deszcz i szczęście muśnięte palcem