O ile kultura ambitna rzuca światło na to, kim jesteśmy, o tyle kultura popularna daje nam siłę, by radzić sobie z życiem.
W grudniu 2017 roku przeżywałam najgorsze chwile swojego życia. Bliska mi osoba niedawno zmarła, a ja znalazłam się w szpitalu i musiałam poddać się operacji ratującej moje życie. Gdy zostałam wypisana z zaleceniem, by przez miesiąc nie wychodzić z domu, położyłam się na kanapie w salonie mieszkania i powoli poddawałam się obezwładniającemu uczuciu rozpaczy.
Właśnie wtedy, na tej kanapie, zaczęłam, nieco z nudów, oglądać amerykański sitcom „The Nanny” (w Polsce była potem „Niania”). Sześć sezonów historii wygadanej pomocy domowej z Queens. Przebojem i pewnością siebie nie tylko zdobywa ona serce dzieci, którymi się zajmuje, ale też w końcu udaje jej się zaprowadzić przed ołtarz ich pochmurnego i sztywnego ojca. Takie „Dźwięki muzyki”, tylko bez Alp, za to z mnóstwem żartów z żydowskich mieszkańców Nowego Jorku.
Sześć sezonów, w których wszystko kończyło się dobrze. Sześć sezonów śmiechu z puszki i ciepłych lekcji o życiu rodzinnym. Ale dla mnie – wtedy, na tej kanapie, w obliczu wszystkiego, co nagle wydarzyło się w moim otoczeniu – było to sześć sezonów serialu, który ratował życie. I to niemal dosłownie, bo smutek, nerwy i poczucie straty, które mi wówczas towarzyszyły, niebezpiecznie pchały mnie ku coraz gorszym stanom psychicznym. Natomiast sitcom z lat 90. dawał pocieszenie i nadzieje, że być może nie będzie aż tak źle…
Tylko eskapizm?
Opowiadam o tym z jednego powodu: dyskusja o roli kultury popularnej często jest sprowadzana do prostego stwierdzenia, że kultura ta zapewnia nam ucieczkę od niełatwej rzeczywistości. Wyraża się chętnie przekonanie, zgodnie z którym dzieła ambitne, zaliczane do tzw. kultury wysokiej, zmuszają nas do skonfrontowanie się z trudnymi pytaniami dotyczącymi moralności, etyki i natury ludzkiej, zaś lekkie książki, seriale czy filmy pełnią funkcję eskapistyczną, przenosząc nas w świat łatwych rozwiązań i dobrych zakończeń. W końcu pozwalają nam one odwrócić wzrok od tego, co trudne, i zagubić się w przyjemnych, a przy tym mało wymagających historiach. Kulturę popularną często oskarża się poza tym o rozleniwianie odbiorców, którym nie oferuje się nic – jak twierdzą jej krytycy – poza szybką rozrywką.
Czy można jednak zwracanie się ku tej kulturze sprowadzić tylko do eskapizmu? Gdy przyjrzymy się bliżej temu, po jakie treści sięgają czytelnicy i widzowie oraz zapytamy o ich motywacje, przekonamy się, że nie chodzi jedynie o ucieczkę. W chwilach próby często wracamy do literatury znanej z dzieciństwa – nieważne, czy będzie to „Ania z Zielonego Wzgórza”, „Muminki”, „Hobbit” albo „Harry Potter”. Dlaczego? Dzięki tym książkom następuje powrót do lat dziecinnych? A może do historii, które w większości koncentrują się na moralnym przesłaniu, na umacnianiu postaw, które uznamy za „nasze”?
W historii literatury teksty pisane, by czytelnika pocieszyć, mają po latach równie duże znaczenie, co te stworzone, by skonfrontować go z najciemniejszymi zakamarkami ludzkiej duszy
Bohaterowie tych opowieści nierzadko popełniają błędy, stają przed rozmaitymi wyzwaniami, ale z pomocą przyjaciół lub opiekunów znajdują właściwe rozwiązanie, przy okazji uczą się, co jest w życiu ważne. Jako dorośli niekoniecznie potrzebujemy dokładnej powtórki tych lekcji, ale nie znaczy to, że nie chcemy wierzyć w jedno: właściwe postępowanie zostanie nagrodzone, zło pokonane, a wszelkie życiowe zakręty okażą się prowadzić do dobrego zakończenia.
Sięgając po historie o detektywach i superbohaterach czy nawet zwykłe obyczajowe opowieści, które kończą się happy endem, niekoniecznie chcemy uciekać od rzeczywistości, raczej – umocnić w sobie nadzieję, że panują w niej pewne zasady. Detektyw odkryje sprawcę i doprowadzi go przed oblicze sprawiedliwości. Superbohater postąpi szlachetnie, serialowa rodzina, mimo sporów, pogodzi się ze sobą i znajdzie dla siebie satysfakcjonujące rozwiązanie.
Nie jest to więc ucieczka od wartości czy odwracanie wzroku od konfliktów. Bardziej próba zmierzenia się z nimi w kontrolowanym środowisku, w którym możemy liczyć, że pewne wartości zostaną umocnione, a podstawy podtrzymane.
Jednocześnie kultura popularna pozostaje źródłem – jednym ze źródeł – nauki o naturze ludzkiej, o mechanizmach społecznych, o tym jak rozwiązujemy swoje problemy. Sama specyfika rozrywkowej narracji zakłada, że bohaterowie muszą pokonać takie bądź inne przeciwności. Poświęcając czas tego rodzaju opowieściom, nie udajemy, że przeciwności nie ma – raczej podtrzymujemy wiarę, że jest sposób, by im się nie poddać.
Gdy w 2020 roku pandemia zamknęła w domach miliony ludzi, najpopularniejszym serialem na amerykańskim Netfliksie stała się tamtejsza wersja sitcomu „The Office”. Zmuszone do izolacji osoby oglądały codzienność bohaterów pracujących w firmie dystrybuującej papier. Można by po prostu stwierdzić, że ludziom brakowało znajomych z biura i podmienili ich na tych serialowych. Dla mnie to jednak przede wszystkim dowód na to, że odbiorcy szukali w tej fikcyjnej narracji potwierdzenia przekonania, że świat, który znali, który był ich codziennością przez lata, jeszcze istnieje. To nie ucieczka od rzeczywistości, bardziej próba przypominania sobie, że owa rzeczywistość bywa bardziej złożona, że jest w niej coś więcej.
Zresztą widzowie mieli rację: dwa lata później pandemia stała się dla wielu głównie złym wspomnieniem. Inna sprawa, że niejedna osoba zatrudniona w biurze walczy dziś o to, by pracować hybrydowo.
Zatrzeć granice
Jeszcze jedno. Dostrzegając wartość kultury popularnej, nie musimy umniejszać znaczenia i wartości dzieł spoza tej kategorii. Faktycznie bywa, że mówią nam one rzeczy, których nie chcemy słyszeć. Uważnie obserwują mechanizmy historii czy zachowania społeczne. Błędem byłoby odrzucać kinematografię Bergmana, bo nas przygnębia, nigdy nie sięgnąć po „Czarodziejską górę” Manna, bo wymaga głębszej refleksji, albo uznać, że skoro u Kafki nie ma co czekać na happy end, to nie znajdziemy w jego pisaniu żadnej wartości.
Rzecz w tym, że niekoniecznie jesteśmy w stanie przetrwać na kulturowej diecie złożonej z samych wybitnych dzieł. One same zresztą nie zawsze dostarczają nam tego, czego potrzebujemy. Może i Joan Didion opisała w „Roku magicznego myślenia” najbardziej poruszający obraz przeżywania żałoby, ale to nie znaczy, że po stracie osoby bliskiej będziemy chcieli dorzucić jej cierpienie do swojego. Na dzieła „poważne” potrzebna jest przestrzeń intelektualna i emocjonalna, co oznacza, że najczęściej sięgamy po nie wtedy, gdy mamy na to zwyczajnie zasoby. A te pojawiają się wtedy, kiedy akurat nie przyciska nas do ziemi osobista tragedia lub utrata wiary w sens naszych działań.
Warto też zauważyć, że czas potrafi zacierać pozornie niemożliwe do przeskoczenia kulturowe granice. Trylogia Sienkiewicza, pisana z premedytacją „ku pokrzepieniu serc” i publikowana w odcinkach, jako serial, stała się żelazną klasyką. „Hrabia Monte Cristo”, moim zdaniem najlepsza książka do czytania w szpitalu, dziś nie jest traktowana jako popularna powieść przygodowa. Takie przykłady można mnożyć.
Z czasem wybitne dzieła, które bawią i podnoszą nas na duchu, stają się klasyką, jednocześnie niekoniecznie tracąc swój pierwotny wymiar – wciągania nas w przygodę czy umacniania w nas przekonania, że – powtórzę raz jeszcze – sprawiedliwość może zwyciężyć. Okazuje się, że w historii literatury teksty pisane, by jakoś czytelnika pocieszyć, mają po latach równie duże znaczenie, co te stworzone, by skonfrontować go z najciemniejszymi zakamarkami ludzkiej duszy.
Im dłużej zastanawiam się nad tym paradoksem kultury, tym częściej dochodzę do wniosku, że o ile kultura ambitna, przez wielu nazywana wysoką, rzuca światło na to, kim jesteśmy i każe nam wciąż zadawać pytania o to, do czego jesteśmy zdolni jako społeczeństwa i jako jednostki, o tyle kultura popularna daje nam siłę i przestrzeń pozwalające radzić sobie z życiem. A także wierzyć, że szukanie głębszej prawdy w ogóle ma sens.
Przeczytaj też: Teologia nie może się odciąć od popkultury