Są ludzie, którzy mają mentalność zdobywców, którzy muszą być zawsze pierwsi, najlepsi. Kiedyś im zazdrościłem, dzisiaj raczej współczuję.
Ostatnio miałem okazję obejrzeć w kinie „Czas Apokalipsy”. Film to genialny, podziwianie go na wielkim ekranie stanowi spore przeżycie. Arcydzieło Francisa F. Coppoli widziałem już wcześniej kilka razy, jednak dopiero teraz zwróciłem uwagę na pewną scenę.
Ekscentryczny podpułkownik Bill Kilgore (Robert Duvall) dowodzi bombardowaniem wybrzeża – zorganizowanym po to, by za chwilę mógł sobie… posurfować. W pewnym momencie, gdy wokół rozpętuje się prawdziwe piekło, podbiega do niego Wietnamka z rannym dzieckiem. Kilgore bierze chłopca na ręce i przekazuje go podwładnemu z komendą: „Szybko, do szpitala!”. Następnie przywołuje zrozpaczoną matkę i przekazuje jej: „Jedziesz z nimi”.
Jasne, że widać w tej scenie geniusz Coppoli, który wtedy, w latach 70. – w przeciwieństwie do ostatnich dekad – potrafił niuansować i tworzyć wieloznacznych bohaterów. Wieloznacznych, i dlatego ciekawych. Niby wiemy, że pułkownik, który uwielbia zapach napalmu o poranku, swoimi szalonymi pomysłami naraża życie żołnierzy i cywilów. Jesteśmy przekonani, że potrafimy powiedzieć, co to za człowiek. A potem wydarza się coś, co kompletnie zakłóca jednolity obraz…
Tyle że wieloznaczność życiorysu to domena nie tylko bohaterów kina, występuje ona również w realnym życiu. Pamiętam, jak na studiach polonistycznych jeden z profesorów opowiadał nam swoje losy. Pochodził z komunistycznej rodziny, jego rodzice działali w partii, on sam najpierw był entuzjastą systemu, potem uważał Zachód za raj, a sporą część akademickiego życia spędził, wykładając na uniwersytetach w Stanach, Anglii czy Francji. „Patrzę na moje życie i zastanawiam się: jak to wszystko poskładać w całość? Czy to w ogóle możliwe? Chyba nie…” – wyznawał trochę bezradny wobec nas, dwudziestoletnich studentów. Niewiele wiedzieliśmy wtedy o świecie, dla nas podział był czarno-biały: coś jest dobre, lub coś jest złe, nic pomiędzy.
Pamiętam też, jak kilka lat później w szczerej rozmowie ze mną pewien kolega zaczął analizować swoje życie. Chyba nawet wyciągnął w tym celu kartkę, na której robił wykresy. „Zobacz – mówił – tutaj idzie mi znakomicie, dziesięć na dziesięć, ale tu już nie tak dobrze. W sumie wychodzi tylko nieco ponad średnią, jakieś siedem”. Coś mnie podkusiło i zapytałem: „A ile byś chciał?”. „No jak to?! – obruszył się. – Dziesięć na dziesięć we wszystkim”.
Można by słowa te zrzucić na karb młodzieńczej naiwności. Sądzę jednak, że dziś ów znajomy powiedziałby tak samo. Są po prostu ludzie, którzy mają mentalność zdobywców, którzy twierdzą, że muszą być zawsze pierwsi, najlepsi, którzy chcą wycisnąć życie jak cytrynę. Kiedyś im zazdrościłem, dzisiaj raczej współczuję. Moje współczucie wynika przede wszystkim z przekonania, że ludzkie życie to nie puzzle. Są w nim elementy, które do siebie nie pasują. Są, i bardzo dobrze.
Kilka tygodni temu o tym, że stale odkrywamy sami siebie i nie zawsze są to odkrycia przyjemne, rozmawiałem dla kwartalnika „Więź” z Tomaszem Stawiszyńskim. „Dzisiaj rozwój rozumie się najczęściej jako dążenie do samorealizacji, spełniania swoich marzeń i tak dalej. Jung pojmował go inaczej. Dla niego podążanie ścieżką poznania siebie wiązało się z niepokojem, od którego nie można uciec. Człowiek, poznając siebie, nieuchronnie dochodzi do momentu, w którym zaczyna dostrzegać własną przemoc, własny, jak to nazywa Jung, cień. Konfrontacja z ciemną stroną swojej osobowości jest tu kluczowa” – mówił filozof.
Prawda jest taka, że lubimy postrzegać sami siebie jako przyzwoitych, tymczasem istnieje w nas pewna podwójność, dobro i zło, i ta ambiwalencja okazuje się nieusuwalna. Co więcej, jeśli będziemy próbowali ją usunąć, przeniesiemy zło na zewnątrz, na innych.
Ucieczka od konfrontacji z własnym cieniem wiąże się jakoś ze wspomnianymi wykresami mojego kolegi i oczekiwaniem, by własnemu życiu dało się wystawić ocenę dziesięć na dziesięć. Pewnie to niezbyt popularny pogląd, ale maksymalizacja oczekiwań w tym wypadku okazuje się drogą donikąd. A człowiek, który obsesyjnie próbuje sobie podwyższyć ocenę, nierzadko nie liczy się z kosztami. Albo z uczuciami innych ludzi. Albo z faktem, że nie osiągnie wszystkiego, bo to zwyczajnie niemożliwe. W końcu stale coś wybieramy, stale coś tracimy. Nosimy w sobie taki czy inny brak.
Pocieszeniem bywa paradoksalnie samo życie, które z biegiem lat, kolejnych rozstań i strat, oswaja nas ze swoją surowością. Mając osiemnaście lat, wierzymy, że świat należy do nas, że „nam się należy”. Potem – oby! – weryfikujemy wcześniejsze założenia, zamiast samozachwytu przybywa wątpliwości i pytań, nucimy wersy z Budki Suflera: „Ratujmy, co się da”. Bo wszystkiego już uratować się nie da…
Chciałoby się powiedzieć: wiwat życie nieposkładane, wiwat życie nieoswojone, wiwat życie większe od nas! I co jakiś czas cicho powtarzać to sobie pod nosem. Ostatecznie przecież biegnąc przed siebie, czasem odnosimy zwycięstwa, czasem konfrontujemy się z klęską. W jednej dziedzinie życia jesteśmy z siebie zadowoleni, w innej niekoniecznie. Tutaj coraz lepiej rozumiemy siebie, tu z kolei bezradnie rozkładamy ręce. Dziś działamy z zapałem, jutro będziemy chcieli jedynie doczłapać się do mety. Potem znowu…
I w porządku. Niewykluczone, że jest jakaś mądrość w słynnej pieśni Perfectu. Może sztuka polega właśnie na tym, by być „zagadką, której nikt nie zdąży zgadnąć, nim minie czas”? Zagadką również dla samego siebie…
Przeczytaj też: Są na tym świecie rzeczy niemożliwe, czyli o dotknięciu rzeczywistości