Zima 2024, nr 4

Zamów

Francis Ford Coppola: granat bez zawleczki

Francis Ford Coppola, 1973. Fot. Bernard Gotfryd / Wikimedia Commons

Sukces „Ojca chrzestnego” okazał się przekleństwem reżysera. Zawsze chciał robić małe, niezależne filmy, a po adaptacji książki Puzo wszyscy oczekiwali od niego kolejnych hitów z epickim rozmachem.

85-letni Francis Ford Coppola znów jest na ustach filmowego świata. Do kin wchodzi właśnie jego planowany od czterdziestu lat, zrealizowany za grube miliony projekt marzeń. Zamiast powszechnych zachwytów „Megalopolis” wzbudza na razie u pierwszych odbiorców politowanie, złośliwość i zażenowanie (podobnie było w maju u recenzentów z Cannes).

Przed premierą przypomnijmy sobie karierę słynnego reżysera. Karierę nierówną i niepowtarzalną.

Upadek imperium?

Zacznijmy od końca. „Megalopolis” opowiada o zmierzchu cywilizacji. Jest fantazją na temat współczesności, w której Imperium Rzymskie nigdy nie upadło i właśnie teraz, w XXI wieku, przeżywa swój schyłek. Pomysł chodził za Coppolą długo. Udało mu się zgromadzić imponującą obsadę, z Adamem Driverem na czele. A potem zaczęły pojawiać się pierwsze doniesienia o dziwnych wydarzeniach na planie. Filmowiec zachowywał się bardzo niestosownie względem swoich pracowników – podczas realizacji dużej klubowej sceny przytulał i całował statystki bez ich zgody. Podobno chciał… pomóc im „lepiej poczuć imprezową atmosferę”.

Więź.pl to personalistyczne spojrzenie na wiarę, kulturę, społeczeństwo
i politykę.

Cenisz naszą publicystykę?
Potrzebujemy Twojego wsparcia, by kontynuować i rozwijać nasze działania.

Wesprzyj nas dobrowolną darowizną:

Do tego skandalu dołączyły kolejne. Najgłośniej było chyba o zwiastunie „Megalopolis”, w którym wykorzystano cytaty z recenzji wygenerowane przez sztuczną inteligencję. PR-owcy bronili się, twierdząc, że omyłkowo korzystali z Chata GPT jak z wyszukiwarki internetowej. Innymi słowy, myśleli, że program podaje im fragmenty z rzeczywistych tekstów, a nie sam je tworzy.

Brak kompetencji zaczęto zarzucać nie tylko specom od promocji, ale i samemu Coppoli, którego film jest niemal jednogłośnie krytykowany przez tych, którzy mieli już okazję go zobaczyć. Amerykańscy widzowie licznie opuszczają seanse jeszcze przed końcem projekcji. Wszystko wskazuje na to, że na rynku światowym „Megalopolis” również polegnie.

Nie byłby to bynajmniej pierwszy raz, kiedy reżyser popełnił coś nieudanego. W odróżnieniu od swojego przyjaciela Martina Scorsese, kręcącego filmy z precyzją i niezawodnością szwajcarskiego zegarka, Coppola jest trochę takim granatem bez zawleczki, któremu obok jasnych erupcji talentu zdarzają się niewypały.

Jak samo gorzko przyznaje w wywiadach: sukces „Ojca chrzestnego” okazał się dla niego przekleństwem, bo zawsze chciał robić małe, niezależne, autorskie filmy, a po mistrzowskiej adaptacji książki Mario Puzo wszyscy oczekiwali od niego kolejnych wielkich hitów z epickim rozmachem. Nikt nie widział w nim eksperymentatora i artysty, za jakiego się uważał.

Propozycja nie do odrzucenia

Urodzony w Detroit Francis, syn włoskich imigrantów, wkroczył do świata kina wcześnie. Fachu uczył się u boku Rogera Cormana, którego był asystentem. Jako samodzielny reżyser debiutował w wieku dwudziestu czterech lat filmem „Obłęd”. Jego nazwisko zaczęło być coraz lepiej rozpoznawalne i wymieniane wśród najciekawszych twórców amerykańskiej Nowej Fali. Ciągle jednak czekał na swój przełom, na projekt, który pozwoli mu w pełni zademonstrować talent.

Propozycja przyszła ze strony Paramountu. Studio wykupiło prawa do adaptacji popularnej powieści „Ojciec chrzestny” i szukało reżysera, który na jej podstawie nakręci dobry, angażujący film. Nie oczekiwano nic ponad mocną, „męską” opowieść dla fanów gatunku. Podobno zdecydowano się właśnie na Coppolę ze względu na jego włoskie pochodzenie, no i dlatego, że był stosunkowo tani, a pierwszy wybór studia – Sergio Leone – nie chciał ekranizować książki, która w jego odczuciu gloryfikowała mafię. Do projektu zaangażowano nieco już wówczas przebrzmiałą (!) gwiazdę starego Hollywood, Marlona Brando, a także czołowego kompozytora twórców włoskiego neorealizmu, szerzej nieznanego Amerykanom Nino Rotę.

Efekt pracy Coppoli przerósł najśmielsze oczekiwania włodarzy studia. „Ojciec chrzestny” odniósł jednoznaczny sukces komercyjny i artystyczny, na stałe zapisując się w historii kina. Reżyser stworzył nie tyle opowieść o mafii, co sagę rodzinną, historię dorastania i transformacji z chłopca w mężczyznę na tle społecznych przemian Ameryki, film uniwersalny i ponadczasowy. Taki, który przemawia nie tylko do znawców kina, ale potrafi też poruszyć zwyczajnego widza. I robi to niezmiennie, od pokoleń.

Lata 1972-1974 roku to złoty okres w dorobku Coppoli. Wręcz niebywałe, że w tak krótkich odstępach czasu premierę miały aż trzy arcydzieła, do tego tak mocno od siebie różne: „Ojciec chrzestny” (1972), „Ojciec chrzestny II” (1974) i „Rozmowa” (1974) – nagrodzony Złotą Palmą, przypomniany niedawno w polskich kinach film o moralnych dylematach związanych z poszukiwaniem prawdy, inwigilacji i niejednoznaczności międzyludzkich relacji, w którym Coppola eksperymentował z nowinkami technicznymi.

Później w życiu reżysera już nigdy nie miało dziać się równie dobrze…

Wietnam i obłęd

Kiedy zapytał swojego mentora, Cormana, o jakieś rady na temat kręcenia filmu wojennego na Filipinach, usłyszał tylko: „Nie jedź tam”. Rady nie posłuchał. „Czas Apokalipsy” (1979) przyniósł mu kolejną Złotą Palmę, ale też długi i bankructwo jego wytwórni filmowej Zoetrope, bo Coppola dokładał się do trudnego projektu z własnej kieszeni. Czteroletnia realizacja oraz ponad rok spędzony na planie w dżungli nadwyrężyły zdrowie fizyczne i psychiczne reżysera, doprowadziły też jego małżeństwo na skraj rozwodu.

On sam o pracy nad autorską wersją „Jądra ciemności” Conrada mówił tak: „Mój film nie opowiada o Wietnamie, tylko JEST Wietnamem. Tak było naprawdę. A kręcenie go bardzo przypominało amerykańską interwencję w Wietnamie. Byliśmy w dżungli, mieliśmy dostęp do zbyt dużych pieniędzy, za wiele sprzętu i stopniowo popadaliśmy w obłęd”.

Innym razem przyznał, że na planie reżyser czuje się Bogiem i bardzo łatwo jest się w tym zagubić, stracić kontakt z rzeczywistością. Kręcąc „Czas Apokalipsy”, stracił go z pewnością, ale nie tylko on jeden. Ogromnym źródłem problemów był Marlon Brando, który nie schudł do roli i musiał być kadrowany w odpowiedni, ukrywający jego tuszę sposób, odmawiał przeczytania „Jądra ciemności” i zapominał swoje kwestie, a także zachowywał się wyjątkowo arogancko względem ekipy. Konflikt między aktorem i reżyserem doprowadził w końcu do tego, że Coppola przestał uczestniczyć w realizacji scen z udziałem gwiazdora.

Z innymi problemami mierzył się grający pierwsze skrzypce Martin Sheen, który na planie przeszedł zawał serca i prawie stracił życie. Pomimo tego chaosu oraz cierpienia, w jakiś niebywały sposób, z 230 godzin nagranego materiału (!) udało się zmontować kolejne – ostatnie – arcydzieło reżysera.

Wyjście z dżungli?

„Czas Apokalipsy” coś w reżyserze złamał. Kariera Coppoli już nigdy nie powróciła na dawne dobre tory. Znajdujący się w trudnej sytuacji finansowej reżyser musiał zajmować się wyrobniczymi projektami. Pomiędzy komercyjnymi produkcjami („Wyrzutki”, „Jack”) starał się realizować kino autorskie („Cotton Club”), któremu najczęściej nie udawało się wzbudzić dużego zainteresowania ani widzów, ani krytyki. Zniżkę formy najlepiej widać u Coppoli na przykładzie „Ojca chrzestnego III” (1990), tak boleśnie odstającego jakością od wcześniejszych części.

A jednak i w tym okresie twórczości, kiedy kręcił za dużo, zbyt nieprzemyślanie i po łebkach, nadal jest coś intrygującego. Nadal widać w późniejszych filmach artystę, który próbuje, poszukuje, ma silną potrzebę tworzenia. Lubię melancholijne „Rumble fish” (1983) z Mickeyem Rourkiem i młodym bratankiem reżysera, Nicolasem Cage’m (który zmienił nazwisko, by uniknąć posądzeń o nepotyzm). Wrażenie robi dzika, barokowa i niepohamowana estetyka „Drakuli” (1992), nawet jeśli ociera się miejscami o kicz.

Wesprzyj Więź

W XXI wieku Coppola wyhamował. Nakręcił zaledwie cztery filmy – niezbyt istotne i niezbyt udane. „Megalopolis”, zapowiadane jako wielki powrót, najprawdopodobniej okaże się smutnym ostatnim akordem jego długiej kariery. Mimo wszystko czekam na ten film. Wierzę, że mogę się pozytywnie zaskoczyć i że może to być jedno z tych dzieł, które zostaną docenione z czasem.

Ostatecznie kto jak nie Francis Ford Coppola potrafi wychodzić obronną ręką z najbardziej beznadziejnych sytuacji?

Przeczytaj też: Martin Scorsese, święty Augustyn kina

Podziel się

1
Wiadomość

5 stycznia 2024 r. wyłączyliśmy sekcję Komentarze pod tekstami portalu Więź.pl. Zapraszamy do dyskusji w naszych mediach społecznościowych.