Któż z nas nie chciałby sam zdecydować o rozstrzygnięciu sądowym w swojej sprawie? A co, jeśli to marzenie mogłoby się spełnić?
Jeśli zapytamy przypadkowego przechodnia, z czym kojarzy się mu/jej proces sądowy, prawdopodobnie usłyszymy w odpowiedzi litanię skarg. Długie oczekiwanie na rozprawę, nieprzewidywalność wyroku czy skomplikowanie procedur stały się, przynajmniej w potocznej opinii, znakiem rozpoznawczym polskich postępowań. W połączeniu z niedomaganiem innych instytucji w naszym kraju, co nazywane bywa „państwem z kartonu” – chociażby siłą wobec słabych i słabością wobec silnych czy, głośną ostatnio, bezkarnością przestępców tak zuchwałych, jak szalejący na drogach kierowcy z zakazem prowadzenia pojazdów na koncie – tworzy to bardzo przygnębiający obraz.
O tym, że ta potoczna opinia o sądownictwie wiązała się z oczekiwaniem zmian w wymiarze sprawiedliwości – i o tym, że zmiany wprowadzone przez PiS niestety w tym obszarze nie pomogły – pisało wielu publicystów. O to, co dalej z polską praworządnością po tych zmianach, toczy się spór, w którym jednym z najświeższych głosów jest opublikowany na naszych łamach cykl prof. Michała Królikowskiego.
Gdy bezpośredni kontakt jest trudny
Tymczasem moje spojrzenie terminarz skierował ostatnio w zupełnie inną stronę. 17 października (w trzeci czwartek tego miesiąca) obchodziliśmy Międzynarodowy Dzień Mediacji. Myślę, że warto tu o nim przypomnieć nie tylko z kronikarskiego obowiązku, lecz także dlatego, że mediacja jest instytucją głęboko personalistyczną.
Któż z nas nie chciałby sam zdecydować o rozstrzygnięciu sądowym w swojej sprawie? A co, jeśli to marzenie mogłoby się spełnić?
Mediacji doświadczył prawie każdy, choć nie każdy znał jej nazwę. Może być rówieśnicza, szkolna, czasem zawodowa czy rodzinna – kiedy osoba niezaangażowana w spór pomaga w jego rozwiązaniu, mamy do czynienia z mediacją. Nie każdy jednak wie, że mediować można nie tylko w zadawnionym familijnym sporze czy między szkolnymi kolegami, lecz także w sprawach sądowych różnych typów: cywilnych, rodzinnych, gospodarczych, a nawet w sprawach nieletnich i karnych (choć w przypadku tych ostatnich podnoszone bywają wątpliwości, choćby ze względu na nierównorzędny stosunek stron sporu, który definiujemy przecież jako zależność sprawca-ofiara).
Mediator nie proponuje rozwiązań, tylko pomaga do nich dojść samym stronom. Trudno o bardziej personalistyczny mechanizm: w sposób upodmiotowiony decydujemy w danej sytuacji o sobie i swoim przyszłym losie.
I, co ważne, w trzech pierwszych typach sąd zatwierdza ugodę zawartą na podstawie mediacji, jeśli tylko ugoda nie jest niezgodna z prawem i zasadami współżycia społecznego. Czyli, mówiąc po ludzku, jeśli mieści się w granicach przyzwoitości, przepisów i nie służy obejściu prawa.
Uczestnictwo w konflikcie włącza w nas emocje, a co za tym idzie; utrudnia komunikację i porozumienie, zaciemnia obraz własnego i cudzego dobra, usuwa sprzed oczu pole kompromisu. Ktoś z zewnątrz, komu oboje zaufamy (zasada akceptowalności), może pomóc pokonać te bariery. To właśnie istota mediacji – pośredniczyć i wspierać w przezwyciężaniu trudności. Mediator pomaga tam, gdzie bezpośredni kontakt jest bardzo trudny lub wręcz nie do zaakceptowania (wtedy możliwa jest mediacja wahadłowa, w której mediator spotyka się na przemian, nierównocześnie, ze stronami).
Sama doświadczyłam, że czasem znaczenie ma już sama obecność kogoś z zewnątrz, kogo strony darzą szacunkiem: studzi wyrażane emocje i oczyszcza zachowanie z tego, co najgorsze. Bywa, że zwyczajnie ze wstydu – obecność osoby spoza konfliktu może wywołać refleksję, że niektóre nasze zachowania praktykowane w relacji są nieakceptowalne i wstydzilibyśmy się powtórzyć je publicznie. Oto waga pośrednictwa.
Bezstronność mediatora
Przyjrzyjmy się kolejnym rządzącymi mediacją zasadom. Mediacja jest dobrowolna, szanuje zatem autonomię stron konfliktu – zarówno w momencie przystępowania do niej, jak i w całym procesie szukania rozwiązań. Żadnego „przeproście się!”, wymuszającego zgodę, jak w interwencji nauczyciela na szkolnym korytarzu. Strony same chcą zakończenia konfliktu i proponują własne rozwiązania, co daje nadzieję, że jego zażegnanie będzie autentyczne i ostateczne.
Mediacja, niczym spowiedź, ma też być poufna – a ta poufność ma budzić zaufanie i, co za tym idzie, ułatwiać dojście do zgody. Poufność zachęca do szczerości w przedstawianiu swoich odczuć, potrzeb, oczekiwań, a to z kolei daje większe szanse na zawarcie trwałego, bo zgodnego z interesem obu stron, kompromisu.
Zaufanie buduje także bezstronność mediatora. Jego wynagrodzenie ustala się z góry i nie może on przyjmować żadnych innych korzyści od stron.
Postępowanie mediacyjne ma za zadanie być szybsze i efektywniejsze niż spór prawny (szanować nasz czas!), a mediator ma czuwać nad zgodnością z prawem zawartego porozumienia (co – znów – wpływa i na zaufanie do całego procesu, i respektuje nasz czas, bo nie pracujemy nad rozwiązaniem, które potem i tak trafi do kosza).
Wreszcie mediator dba o bezpieczeństwo, godność, równowagę uczestników konfliktu. O ich podmiotowość w całym procesie. O wypracowanie rozwiązania (tak, to możliwe!) korzystnego dla obu stron. Win-win.
Musimy wiedzieć, czego chcemy
Najważniejszą z punktu widzenia przywoływanego kanonu moralnego zasadę mediacji zostawiłam na koniec: chodzi o zasadę neutralności. Mediator nie proponuje rozwiązań, tylko pomaga do nich dojść samym stronom. Być może trudno o bardziej personalistyczny mechanizm: w sposób upodmiotowiony decydujemy w danej sytuacji o sobie i swoim przyszłym losie.
Pozostaje tylko paradoks wolnej woli: musimy wiedzieć, czego chcemy i podjąć decyzję. A do tego zgodzić się, że ważniejsze jest wypracowanie dobrego dla obu stron, działającego rozwiązania niż rozsądzenie, kto ma rację.
Jeśli wolimy to drugie, musimy z pokorą wrócić do sytuacji z początku tekstu…
Przeczytaj też: Spór o naukę, którego nie ma