Nie da się przywrócić praworządności, zachowując przyzwoitość proceduralną, stanowiącą przecież część porządku demokratycznego.
Poniżej trzecia część obszernej analizy prof. Michała Królikowskiego o aktualnej sytuacji kryzysu wymiaru sprawiedliwości.
Część pierwsza: Niewiele się zmieniło
Część druga: Kon-sty-tu-cja!
Część ostatnia ukaże się w portalu Więź.pl jutro.
W świecie rządzonym przez normy – a więc przez prawo – funkcjonujemy w określonej kulturze prawnej. Musimy się porozumieć, inaczej wszystko będzie chybotliwe.
Europejska kultura prawna
Żyjemy tu i teraz, a prawo jest nie tylko, a nawet nie przede wszystkim, emanacją polityki rozumianej jako gra aktualnych interesów. Zaliczamy Polskę do europejskiej kultury prawnej. Odwołujemy się do wynikających z niej sposobów rekonstrukcji pojęć, takich jak: demokratyczne państwo prawa, prawa człowieka, trójpodział władzy, współdziałanie organów państwa w ich właściwej roli, rzeczywista kontrola konstytucyjna, niezawisłość i niezależność sądów jako systemowa gwarancja.
Najczęściej mówimy o demokracji liberalnej i o państwie prawa. Od tego zaczynamy. Nie mam wątpliwości, że zamysł zmian ustrojowych, które próbowano osiągnąć przez dwie kadencje rządów Zjednoczonej Prawicy, polegał na mentalnym powrocie do przełomu 1989 roku i napisaniu koncepcji państwa na nowo. Chciano także realizować ją innym zasobem kadrowym, o osłabionej lojalności wobec europejskiej – w powyższym rozumieniu – kultury prawnej.
Nie jestem apologetą tej kultury, przecież w niej też istnieje wiele nadużyć czy reinterpretacji praw człowieka, z którymi niełatwo się pogodzić. Jednak w sprawach ustrojowych sprawy są proste: niekwestionowane punkty wyjścia stanowią określona koncepcja państwa, jego relacji z obywatelami, podmiotowość tych ostatnich i system gwarancji przed nielegalnymi działaniami państwa.
Nie może zatem dziwić fakt, że Trybunał Sprawiedliwości Unii Europejskiej, Europejski Trybunał Praw Człowieka – czyli środowiska zajmujące się ewaluacją krajowych rozwiązań prawnych – odrzuciły polskie przemiany lat 2018–2023. Nie uznały też statusu sędziów w przypadku osób powołanych do Sądu Najwyższego, stwierdzając, że nie dają one gwarancji rozpoznania sprawy przez bezstronny i niezawisły sąd. A zatem uznały, że wprowadzane w tym okresie rozwiązania systemowe nie wpisują się w krąg kultury ustrojowej i prawnej, do której przynależymy.
Rozstrzygnąć kryzys uznawalności
Wiele jest sposobów na zdefiniowanie istoty kryzysu wokół wymiaru sprawiedliwości wywołanego zmianami ustaw o Sądzie Najwyższym i Krajowej Radzie Sądownictwa. W mojej ocenie istotę tego zaburzenia, jego wymiar i skutki najlepiej oddaje pojęcie „kryzysu uznawalności” orzeczeń sądów.
Brak widocznych oznak niezawisłości lub bezstronności może podważyć zaufanie, jakie sądownictwo powinno budzić w społeczeństwie demokratycznym i w państwie prawa. Źródłem tego zaufania powinny być wolność danych sędziów od czynników zewnętrznych oraz ich neutralność względem ścierających się przed nimi interesów, o których orzekają (impartiality).
Im większy gwałt zadany państwu prawa i wolnościom obywatelskim, tym większa jest możliwa akceptacja dla działań nieszablonowych w procesie ich przywracania
Kiedy bowiem od rozstrzygnięć sądów zależy, jak będą wyglądały losy obywateli, konieczne jest, by rozstrzygnięcie było definitywne i autorytatywne, by obowiązywało i wiązało inne organy oraz podmioty prywatne. Cechy te są rozpoznawane w procesie stosowania prawa między organami i jednostkami, a wiążą się przede wszystkim ze zdolnością danego organu do wywiązania się z zasady lojalności wobec obywateli demokratycznego państwa prawa.
Zasada ta natomiast, przynajmniej w systemie demokracji liberalnej, wymaga zapewnienia dostępu do niezawisłego i bezstronnego sądu, który może uczciwie zderzyć interes obywatela i interes władzy politycznej. Rządzący nie powinni przy tej okazji podejmować interwencji w ustrój sądów lub w los konkretnego sędziego w związku z czynnościami orzeczniczymi. Sądy zaś w orzeczeniach nie powinny kierować się interesami obecnie rządzących, którzy decydowali o stworzeniu systemu powoływania sędziów i o powołaniu konkretnej osoby do sądu.
Trudno o spełnieniu tych warunków mówić w obecnej sytuacji. Oto bowiem Sejm ignoruje orzeczenia Trybunału Konstytucyjnego, przyjmując uchwałę, że nie uważa ich za orzeczenia ustrojowo określonego TK – stąd przecież określenie „Trybunał Julii Przyłębskiej”. Izba Dyscyplinarna Sądu Najwyższego uznawana jest za „sąd wyjątkowy”, który można wprowadzić wyłącznie w warunkach stanu nadzwyczajnego, a zatem nie jest sądem. Sędziom nowo powołanym do Sądu Najwyższego odmawia się prawa orzekania, bo są zbyt związani z władzą wykonawczą…
„Sędzia” Izby Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych zabiera akta z Izby Pracy Sądu Najwyższego i orzeka w sprawie immunitetu Macieja Wąsika. Izba Pracy mówi, że to nie jest orzeczenie, i decyduje inaczej. Pierwsza Prezes Sądu Najwyższego nadzoruje otwieranie korespondencji, by Prezes Izby Pracy nie przechwycił środka zaskarżenia…
Sędziowie sądów powszechnych raz uznają, że ich koledzy powołani w nowej procedurze mogą orzekać, a w innych konfiguracjach osobowych, że nie mogą. Jedni nie chcą orzekać w składach z drugimi. Innym to nie przeszkadza…
Ważne postaci życia publicznego mówią, że nie zastosują się do orzeczenia, bo to nie tyle orzeczenie sądu, ile takiej pani czy takiego pana, którzy nie są sędziami. Jedne sądy nie uznają orzeczeń innych sądów… Czy zwykły człowiek też tak może?
Czy zatem dziwi to, że szukamy sposobu, dzięki któremu nie będziemy wobec tego zamieszania bezradni? Że gotowi jesteśmy sięgać po rozwiązania nietypowe? W takim kontekście pojawia się narracja o demokracji, która nie jest pasywna w odzyskiwaniu zdrowia, lecz dzięki swojej nietypowej aktywności chce przezwyciężyć własną niemoc.
Sprawiedliwość proceduralna to nie wszystko
Sięgając po analogię medyczną: zabieg operacyjny ratuje życie lub zdrowie, ale zakłada również cięcie tkanek, ryzyko powikłań, proces rehabilitacji. W skrócie: należy do medycyny agresywnej, a nie zachowawczej. A sam organizm jest za słaby, by poradzić sobie z daną patologią.
Podobnie jest z demokracją – ona z założenia jest do pewnego stopnia słaba, jeśli chce być sobą. Nie stosuje prawa wstecz, kontroluje zgodność z prawem działania organów państwa, poddaje się kontroli sądowej, nie pozwala rządzącym na samowolę, chroni prywatność… Istnieje wiele innych tego rodzaju założeń, bez których przestałaby być sobą – demokracją liberalną.
Jednakże kiedy system organów kluczowych dla życia załamuje się, demokracja potrzebuje interwencji zabiegowej, by odzyskać siły. Co to oznacza w naszym kontekście? Jak ma wyglądać naprawa wymiaru sprawiedliwości? Jakimi narzędziami ma być dokonana? Jakim kosztem?
Propozycja przedstawiona wstępnie przez ministra sprawiedliwości zakłada różnicowanie. Trybunał Konstytucyjny ma być powołany na nowo. Kontrowersyjne izby Sądu Najwyższego – definitywnie zlikwidowane. Grupa kilkuset sędziów ma spotkać się z postępowaniami dyscyplinarnymi za najbardziej intensywne przejawy współpracy w niszczeniu wcześniejszej formuły wymiaru sprawiedliwości (osoby biorące udział w organach, rzecznicy dyscyplinarni, spektakularnie awansujący itp.). Wszyscy pozostali, którzy przystąpili do awansów (poza pierwszym powołaniem po aplikacji) mieliby złożyć formę samokrytyki (rodzaj czynnego żalu), a bez niej muszą liczyć się z jakimiś negatywnymi konsekwencjami.
Głęboki sens praworządności wiąże się z tym, że zachowuje ona zdolność do wyjścia z kryzysu, że ma potencjał do przywrócenia porządku w założeniach ustrojowych. Wymaga to udziału prawników, którzy muszą rozpoznać swoje podstawowe powinności
Czym ta propozycja różni się od działań, które poddawano krytyce? Są tu przecież rozwiązania podobne, jeśli nie tożsame: ingerencja kadrowa, celowana w określoną grupę sędziów wybranych z imienia i nazwiska; odpowiedzialność dyscyplinarna za czynności związane z urzędem; odbieranie nabytych uprawnień. Czy tego rodzaju postępowanie da się pogodzić z warunkami sprawiedliwości proceduralnej? Nie ma takiej opcji. Niemniej, sprawiedliwość proceduralna to przecież nie wszystko, jeżeli mierzyć ją miarą wartości demokratycznego państwa prawa.
Demokracja to system wartości, które tworzą zaufanie do państwa i obowiązek lojalności z jego strony wobec obywateli. To obowiązek przestrzegania prawa przez organy państwa: działania tylko w granicach kompetencji i uprawnień, w określonym trybie postępowania. Państwo ma traktować każdą osobę fair i jeżeli ma dokonywać rozróżnień między ludźmi, to musi czynić to z odpowiednim uzasadnieniem. Musi dobierać stopień interwencji do powagi sytuacji i stopnia nieprawidłowości.
Teza o demokracji walczącej oznacza tutaj przekonanie, że część z tych założeń musi być w danym momencie odrzucona – że dopiero przewartościowanie status quo dokonane wiążąco wobec uczestników deformacji wymiaru sprawiedliwości pozwoli na powrót do przestrzegania reguł gry. One są bowiem dobrodziejstwem demokratycznego państwa prawa. Ale reguły te są dobre na typowe przypadki. W sytuacjach granicznych są zbyt „krótkie”, nie sięgają istoty problemu.
W takim podejściu priorytetem staje się przywrócenie funkcjonowania wymiaru sprawiedliwości w sposób skuteczny, a nie rozwiązywanie problemu według procedur czy reguł przewidzianych na czas typowych perturbacji.
Prawnicy w czasach kryzysu
Czy to możliwe? Odpowiedź zawsze jest względna. Im większy gwałt zadany państwu prawa i wolnościom obywatelskim, im większa zbrodnia, tym większa jest możliwa akceptacja dla działań nieszablonowych.
W filozofii prawa tego rodzaju wątpliwość stawia się często z powołaniem się na trzy tezy prawnika czasu przełomu – Gustawa Radbrucha, który rozliczał siebie i swoich współobywateli po doświadczeniu nazizmu. Interpretacje jego formuły obejmują szerokie spektrum głównie ze względu na antynomiczność, intuicyjność, otwartość i elastyczność tworzonych przez niego konstrukcji myślowych. I choć geneza myśli tego filozofa prawa jest oczywista, to wpleciona w nią intuicja przenika wiele rozważań dotyczących reakcji na systemowe nadużycia w środowisku demokratycznym.
Z perspektywy niniejszych rozważań kluczowa jest tzw. trzecia teza Radbrucha, w której czyni on prawników, czy też szerzej pozytywizm prawniczy, współodpowiedzialnymi za legitymację i utrzymywanie się reżimu narodowosocjalistycznego.
Autor ten wskazywał, że prawno-pozytywistyczna obojętność wobec wartości, na które prawo powinno być zorientowane, nie była co prawda przyczyną nazistowskiego „nie-prawa”, ale była korzystnym, bo neutralnym środowiskiem, w którym mogło ono powstać i rozwijać się. Dążenie do zachowania konstytucyjnie określonych zasad praworządności wymagało jego zdaniem od prawników zaangażowania ideowego, któremu przedstawiciele tej profesji, pojmując prawo ściśle formalnie, nie byli w stanie sprostać.
Konstrukcja owej tezy nie ogranicza jej aktualności wyłącznie do tak drastycznego państwa stanu wyjątkowego. Wiąże się ona z szerszym pytaniem o to, czy prawnikom powierzono szczególną funkcję społeczną zawodu zaufania publicznego, a więc takiego, który przez nabytą kompetencję będzie utrwalał fundamenty i racjonalność środowiska normatywnego danego społeczeństwa.
Wiemy przecież, że prawnicy się różnią, rozmaicie rozkładają akcenty. Nie ma jednej, podzielanej przez wszystkich racji, bowiem w pewnym momencie dyskursu prawnego rzecz sprowadzi się do konwencji argumentacyjnej, którą będziemy traktować jako godną zaufania i do pewnego stopnia uwspólnioną. Kluczowa wątpliwość, jaką chcę wypowiedzieć, sprowadza się do pytania, czy prawnikom powierzono odpowiedzialność za to, żeby prawo w swej istocie miało zdolność do poradzenia sobie z zamachem na fundamentalne założenia ustrojowe.
Głęboki sens praworządności wiąże się z tym, że zachowuje ona zdolność do wyjścia z kryzysu, że ma potencjał do przywrócenia porządku w założeniach ustrojowych. Wymaga ona udziału prawników, którzy muszą rozpoznać swoje podstawowe powinności – także moralne, ale przede wszystkim wynikające z tego, kim są, i jaką rolę muszą przyjąć w czasach kryzysu. Prawnicy uczestniczący w kulturze są gwarantami tego, że prawo utrzyma swój sens, że praworządność odrodzi system prawny, który został zdeformowany, wyprowadzi go na prostą.
Stąd powtarzana gorzka konkluzja, że wygaszanie państwa prawa musi uzyskać akceptację prawników będących akuszerami tego dogorywania. Widzimy w nich tych, których udział w deformacji wymiaru sprawiedliwości przez ostatnią dekadę okazał się wiodący, a nawet milcząco-przyzwalający. I stąd przekonanie, że nie da się przywrócić praworządności, zachowując przyzwoitość proceduralną, stanowiącą przecież część porządku demokratycznego.
Zakończenie: jutro.
Przeczytaj też: Rządzi nami afekt. Koalicja 15 X rok po wyborach