To od autorytetu i wiarygodności Trybunału Konstytucyjnego oraz Sądu Najwyższego zależy, czy zadziała mechanizm autokorekty państwa, przewidziany w ustawie zasadniczej.
Poniżej druga część obszernej analizy prof. Michała Królikowskiego o aktualnej sytuacji kryzysu wymiaru sprawiedliwości. Część pierwsza dostępna jest tutaj. Następne części będziemy publikować w portalu Więź.pl w kolejnych dniach.
Na wszystkie wskazane dotąd zjawiska trzeba spojrzeć przez pryzmat wartości i aksjologii polskiego porządku prawnego, a dokładniej mówiąc: koncepcji demokracji i dobra wspólnego, które zostały wypowiedziane jako fundamentalne założenia ustrojowe w Konstytucji Rzeczpospolitej Polskiej.
Niedoceniana ustawa zasadnicza
Myślę, że nie doceniamy obecnie wyjątkowości i uwarunkowań tego aktu, jego znaczenia, bogactwa treści wzorców kontroli rozwiązań prawnych (takich jak programowe wypowiedzi w zakresie ochrony praw i wolności obywatelskich) i długoletniej praktyki funkcjonowania państwa, które nazywamy III Rzecząpospolitą. Pomimo usilnych starań rządzących w latach 2015–2023 ostatecznie nie udało się „upgrade’ować” III RP do poziomu IV, choć wprowadzano jej wersję „beta”.
Użyte wyżej określenie „nie doceniamy” jest zresztą zbyt słabe. W ostatnich wypowiedziach lidera opozycyjnej formacji politycznej znalazły się stanowcze stwierdzenia o słabości Konstytucji RP, o niezdolności do obrony demokratycznych instytucji w obecnej kondycji życia publicznego oraz zapowiedź, że konieczne będzie przyjęcie nowego aktu o takim charakterze (do czego przecież potrzeba określonej większości konstytucyjnej), zaś jeżeli nie będzie takiej możliwości – reforma państwa w oparciu o tymczasowe akty ustrojowe przyjmowane zwykłą większością głosów. Zwłaszcza ostatnia część tej wypowiedzi ma charakter skrajnie anarchiczny.
Nie wolno zapominać, że III RP powstała naprawdę jako owoc rzeczywistego dialogu społecznego – środowisk politycznych i organizacji obywatelskich. Że tworzyli ją ludzie, za których postawami tęsknimy, by wymienić założyciela „Więzi” Tadeusza Mazowieckiego, ale też Wiesława Chrzanowskiego, Jacka Kuronia czy Bronisława Geremka. Ze strony Kościoła katolickiego ów dialog prowadzony był zdecydowanie umiejętniej niż dzisiaj, z poszanowaniem odrębności, ze zrozumieniem własnej roli i wyczuciem, dzięki takim osobom jak choćby bp Alojzy Orszulik. Trudno dziś znaleźć tak szlachetne postacie odgrywające podobne role w dramacie polskiego życia publicznego. Nie przypominają ich liczne ulice, place czy drogi szybkiego ruchu – w przeciwieństwie do innego polityka, który po odgórnej reinterpretacji dość nachalnie zawładnął zbiorową pamięcią.
Nie uświadamiamy sobie też zazwyczaj, że przez lata obowiązywania ustawy zasadniczej ukształtował się model wykładni przepisów konstytucyjnych, który rozstrzygał o wielu kluczowych dla życia społecznego kwestiach. Model ten polegał na ambitnym odczytywaniu wzorców konstytucyjnych – takich jak zakaz nieludzkiego traktowania, wolność sumienia, prawo do prywatności czy zasada poszanowania godności człowieka – na rzecz ograniczenia swobody działania państwa.
Przykłady takich rozstrzygnięć Trybunału Konstytucyjnego można mnożyć. Na przykład z zakazu nieludzkiego traktowania wywiedziono zakaz ograniczania metrażu dla osób tymczasowo aresztowanych (nie mniej niż 3 metry kwadratowe), kiedy w czasach pierwszych rządów Prawa i Sprawiedliwości masowo zaczęto stosować ten środek zapobiegawczy i błyskawicznie przeludniono areszty śledcze. Z wolności sumienia wywiedziono zakaz zmuszania lekarza do przeprowadzenia procedury, która zniszczyłaby jego tożsamość moralną. Z prawa do prywatności – ogólny zakaz oglądania treści naszych telefonów, esemesów czy zdjęć przez służby, o ile nie ma poważnego podejrzenia popełnienia przestępstwa. Z zasady poszanowania godności człowieka wyinterpretowano zakaz zabijania przez państwo własnych obywateli, którzy nie stanowią zagrożenia dla innych. Tak też Trybunał decydował o naszych emeryturach, zadłużeniu publicznym, opiece zdrowotnej, granicach działania parlamentu, kontroli nad niezależnością mediów i wielu innych kluczowych dla życia społecznego sprawach.
Sędziowie w demokracji liberalnej są poddani kontroli, ale powinna ona być skutkiem złożenia środka zaskarżenia, a nie odsuwania od orzekania dlatego, że władzy nie podoba się decyzja sędziego
W Konstytucji znajdują się ważne gwarancje ustrojowe. Na przykład ta o niezależności sądów od rządzących (bo tylko wtedy mogą chronić obywateli), a także o niezawisłości sędziów (bo tylko wtedy mają zdolność do tego, by nie kierować się w rozpoznawanych sprawach kryteriami pozaprawnymi, własnym interesem na przykład).
Mowa w niej o tym, co dla rządzących powinno być rzeczywiście ważne: jakie dobra i wartości powinny być urzeczywistniane w życiu społecznym, jakich granic nie może naruszać władza. Wiadomo, że rządzący mają tendencję do poszerzania swojego władztwa. Jednak kontrolę realizacji zamysłu ustrojowego powierzono sądowi konstytucyjnemu i dano mu uprawnienie do uchylania przepisów, które stoją w sprzeczności z wzorcami konstytucyjnymi. Jego rozstrzygnięcia w tym zakresie przez dekady, do ostatnich lat, były niekwestionowanie uznawane za wiążące dla organów państwa.
Zasada jest więc prosta: to od autorytetu i wiarygodności Trybunału Konstytucyjnego oraz Sądu Najwyższego zależy, czy zadziała mechanizm autokorekty państwa, przewidziany Konstytucją.
Sądy bez sił zbrojnych
Oczekiwanie, że rozpocznie się rzeczywista naprawa instytucji państwa, formułowane jest szczególnie mocno w środowisku, które stało się głównych opornikiem kwestionowanych zmian: wśród sędziów sądów powszechnych i Sądu Najwyższego oraz w innych prawniczych środowiskach nastawionych na ochronę wolności obywatelskich i gwarancji rzetelnego państwa.
Sądy nie mają sił zbrojnych, nie będą też walczyć w debacie publicznej. Sądy działają na sali rozpraw – tam rozpoznają konkretne sprawy konkretnych ludzi, często stających wobec potęgi i interesów państwa; tam, w orzeczeniu, wyrażają swoje poglądy i oceny, w końcu kształtują wiążąco dla wszystkich sytuację prawną obywatela. Na przykład mówią, że ktoś jest niewinny zarzucanego mu przestępstwa albo że państwo ma zwrócić nienależnie pobrany podatek.
Niemniej to właśnie sędziowie stali się przez lata rządów Prawa i Sprawiedliwości – oczywiście jedynie ich część, i to nie tak znowu wielka – uosobieniem systemowego sprzeciwu. Niektórzy odczytali swoją misję jako obowiązek opowiedzenia się po stronie praworządności rozumianej jako wierność konkretnej koncepcji demokracji, niezależności i niezawisłości sądów.
Na myśl przychodzą tutaj postaci: prof. Włodzimierza Wróbla, kandydata „starych” sędziów na Pierwszego Prezesa Sądu Najwyższego, Prezesa SN kierującego Izbą Karną Stanisława Zabłockiego, jego następcy Michała Laskowskiego oraz wielu innych, w tym zwłaszcza sędziów sądów powszechnych, znacznie bliższych obywatelom. Wiodącą rolę odgrywali w tym zakresie sędziowie sądów karnych. To oni są gwarantem równowagi między potężnym państwem a obywatelem w sprawach, w którym jest on poddany sytuacji rodzącej największą bezbronność i zależność. Zaskakująco takiej roli nie podjęli szerzej sędziowie sądów administracyjnych, choć z drugiej strony w postępowaniu tych sądów dominuje brak udzielania szerszej ochrony obywateli przed potrzebami interesu publicznego.
Byli to także sędziowie poddani szczególnie dotkliwym szykanom z powodu ich orzekania, czyli decyzji, które podjęli jako sędziowie rozpoznający sprawy. Jakie to przewinienia? Przykładowo: orzeczenie w sprawie głosowania na sali kolumnowej Sejmu czy odmowa zastosowania tymczasowego aresztowania ze względu na wadliwe – zdaniem sędziego – uchylenie immunitetu sędziego przez kwestionowaną Izbę Dyscyplinarną.
Sędziowie w demokratycznym państwie prawa są poddani kontroli, ale powinna ona być skutkiem złożenia środka zaskarżenia, a nie odsuwania od orzekania dlatego, że władzy nie podoba się decyzja sędziego; ewentualnie kontroli sędziów wizytatorów badających sposób orzekania konkretnej osoby. Administracja resortu sprawiedliwości może wpływać na organizację pracy sędziów, np. rozdzielając miejsca do powołania sędziów, by wyrównać obciążenia referatów sędziów w kraju.
Sędziowie „mówiący” sobą, swoją postawą i jednością
W całej sprawie kluczową rolę odegrał Sąd Najwyższy. Uczynił to zresztą jeszcze, zanim zgodnie zrobiły to sądy europejskie: Trybunał Sprawiedliwości Unii Europejskiej i Europejski Trybunał Praw Człowieka. W bezprecedensowej uchwale połączonych trzech izb SN ze stycznia 2020 r. (w tamtym czasie orzekali w zasadzie wyłącznie sędziowie niepochodzący z nowej procedury wyboru) opowiedziano się za dość pryncypialnym, ale jednocześnie odpowiedzialnym społecznie sposobem podejścia do orzekania przez osoby, które zdecydowały się na awans w tamtym momencie.
Tamto rozstrzygnięcie było odpowiednio zniuansowane, podjęte z wyczuciem i dobrze uzasadnione. Zresztą to właśnie do niego trzeba wracać myślą teraz, gdy przychodzi ustosunkowywać się do zapowiedzianych przez ministra sprawiedliwości koncepcji „rozliczenia” sędziów, którzy skorzystali z procedury awansowej po 2018 r.
Sam udział sędziów w procedurze awansowej z udziałem neo-KRS nie musiał oznaczać pełnej akceptacji dla naruszania standardów prawnych. Ale nie jest pozbawiony znaczenia. Skoro nie trzeba było, skoro inni sędziowie byli prześladowani – to skąd ta decyzja? I po co?
Sąd Najwyższy opowiedział się w pamiętnej uchwale za różnymi konsekwencjami decyzji danej osoby o udziale w procedurze awansowej – w zależności od tego, jaki to sąd (niskiej instancji czy najwyższej), jak duży jest to awans (typowy czy o kilka szczebli, albo też jest to pierwsze powołanie na funkcję sędziego), jaki jest stopień intensywności związków danej osoby ze środowiskiem politycznym (od braku do uzyskania awansu po zakończeniu delegacji w ministerstwie sprawiedliwości przy obsłudze zadań politycznych ministra).
Kierunkowo uchwała przesądziła, że nowi sędziowie Sądu Najwyższego – wobec okoliczności ich wyboru oraz jednoznacznego bezpośredniego zainteresowania polityków w powołaniu tego zasobu kadrowego – nie dają gwarancji do tego, by orzekać w sposób bezstronny. Nie chodzi o to, że nikt z nich nie będzie potrafił tak czynić. Sam znam paru, którym takiej zdolności z pewnością nie odmówię. Chodzi jednak o tzw. zewnętrzną bezstronność – o to, czy ich rozstrzygnięcia będą mogły cieszyć się takim odbiorem.
W przypadku pozostałych sędziów sprawy miały być rozstrzygane indywidualnie. Poza tymi, którzy musieli skorzystać z procedury awansowej po ukończeniu wymagającego szkolenia na aplikacji sędziowskiej i musieli zdecydować: albo ubiegać się o pozycję w prokuraturze, albo w sądzie; pozostali zostali ocenieni jako ubiegający się o lepszą pozycję, być może zasadnie, ale zawsze dobrowolnie, mimo doskonałej świadomości o tym, co dzieje się w wymiarze sprawiedliwości.
Bardzo szybko skontrował to rozpolitykowany Trybunał Konstytucyjny, orzekając w uproszczeniu, że Sąd Najwyższy nie miał kompetencji do takiego rozstrzygnięcia. Jakkolwiek z prawnego punktu widzenia twierdzenie to stanowi absurd, z innej perspektywy jest wyrazem próby sił i zaszachowania, orzeczenie to jest do dziś powoływane przez tzw. neosędziów jako formalna podstawa do odmowy stosowania uchwały SN. Dopiero po kolejnych orzeczeniach sądów europejskich kilku tzw. neo-sędziów powołanych do Sądu Najwyższego powstrzymuje się od orzekania.
Mnie osobiście porusza wspomnienie wyjątkowych momentów, w których (np. przy publikacji wspomnianej uchwały, która nie mogła być łatwą decyzją orzeczniczą, czy też później, przy próbie wyboru nowego Prezesa Sądu Najwyższego) obecni byli wszyscy sędziowie trzech izb – milczący, „mówiący” sobą, swoją postawą i jednością. Oczywiście byli to „starzy” sędziowie, których trudno wiązać z interesami politycznymi w dbałości o wizerunek i stabilność sądu.
Problem z pryncypialnością
Słusznej troski o pryncypia nie należy jednak mylić z radykalizmem czy nadmierną pryncypialnością. Teza, że udział sędziów w procedurze awansowej z udziałem wadliwego organu Krajowej Rady Sądownictwa sam z siebie oznacza wyraz pełnej akceptacji dla oczywistych i rażących naruszeń standardów prawnych, jest właśnie zbyt daleko idąca. Ale oczywiście nie jest on bez znaczenia.
Pogląd ten przedstawiła również Komisja Wenecka, oceniając propozycje obecnego kierownictwa Ministerstwa Sprawiedliwości związane z tzw. naprawą wymiaru sprawiedliwości, które według resortu są na etapie prac koncepcyjnych i mogłyby wejść w życie dopiero w połowie 2026 r.
Bez wątpienia akces do procedury z udziałem neo-KRS nie musiał oznaczać pełnej akceptacji dla oczywistych i rażących naruszeń standardów prawnych. Tylko w określonych warunkach odbiera on sędziom zdolność do zagwarantowania obywatelom dostępu do bezstronnego sądu. Zawsze jednak budzi mieszane uczucia. Skoro nie trzeba było, skoro inni sędziowie byli wręcz prześladowani za jednoznaczność postawy, skoro naprawdę miesiąc po miesiącu do osób odmawiających prawidłowości zmianom w wymiarze sprawiedliwości dołączali kolejni eksperci i pozakrajowe organy sądownicze – to skąd ta decyzja? I po co?
Różne motywy i sytuacje mogą skłaniać sędziów do ubiegania się o powołanie do sądu wyższego szczebla i nie wszystkie one muszą mieć jednoznacznie naganny wydźwięk – zauważa w jednej ze spraw Sąd Apelacyjny w Gdańsku. Badał on, czy dany sędzia spełnia minimalny standard bezstronności i niezawisłości.
Sąd dodał też: „Nie ulega wątpliwości, że sędzia powinien w każdym aspekcie swojej zawodowej działalności prezentować respekt dla podstawowych zasad, na których opiera się demokratyczne państwo prawa. Nie jest jednak zadaniem [sądu] dokonywanie etycznej oceny decyzji danego sędziego o przystąpieniu do procedury awansowej przed nową KRS”. Jego zdaniem nie ma podstaw do uznania istnienia prostej zależności między udziałem w takim postępowaniu a brakiem niezawisłości, która stwarza zagrożenie dla prawa obywatela do rozpoznania sprawy przez niezawisły i bezstronny sąd.
Sędziowie sprzeciwiający się zmianom w wymiarze sprawiedliwości podejmowanym po 2018 r. poddani zostali jednak dużemu naciskowi: za decyzje orzecznicze rozpoczynano postępowania dyscyplinarne; odwoływano z delegacji, gdy sędzia w ważnej politycznie sprawie nie zastosował aresztu; odsuwano od orzekania, gdy wyraził pogląd niezgodny z oczekiwaniami władzy. Tworzono atmosferę nacisku.
Robiono to zresztą najczęściej rękami innych sędziów. Ci także posługiwali się – i czynią tak do dzisiaj – argumentacją z praworządności, a oponentów określali mianem „polityków w togach”. Właściwie każdy, kto nie jest specjalistą w temacie praworządności i ustroju sądów, może się w tym pogubić. Stąd, jak sądzę, oceny tych zdarzeń są prostą pochodną sympatii politycznych. Skoro „moja” strona ustawia się w jednej pozycji, to ja też powinienem się w takiej pozycji ustawić.
Problem przestaje być jednak abstrakcyjny, gdy ktoś trafi ze swoją sprawą do sądu, a sprawę tę rozpozna sędzia, który korzystał z przychylności określonego środowiska politycznego. Wyobraźmy sobie dla przykładu zarzut zniesławienia kierowany wobec dziennikarza ujawniającego – przecież w naszym ogólnym interesie – nieprawidłowości w działaniu jakiegoś polityka, gdy sędzia zawdzięcza swoją spektakularną karierę wcześniejszej delegacji do ministerstwa sprawiedliwości i wykonywania poleceń kierownictwa resortu.
Sam miałbym kłopot z tym, by o mojej sprawie decydował sędzia, który wziął udział w takiej procedurze awansowej. Zwłaszcza wtedy, kiedy uczynił to już po wielu gorszących zachowaniach skierowanych przeciwko innym sędziom sprzeciwiającym się nieprawidłowościom w systemie wymiaru sprawiedliwości, którzy czynili to w obszarze swej niezawisłości – przy orzekaniu. Pomijam wypowiedzi i wizerunek członków Krajowej Rady Sądownictwa, Trybunału Konstytucyjnego, głównych rzeczników dyscyplinarnych sądów powszechnych. To już kwestia wrażliwości i gustu.
Ciąg dalszy jutro.
Przeczytaj również: Waleczność demokracji walczącej. Cz. 2: Niewiele się zmieniło