Potrzebował samotności, żeby pisać „Austerlitza”, ale przeholował w odosobnieniu i to, co miało pomagać, zaczęło mu szkodzić. Potrzeba było cudu, by wydobyć Maksa z tamtego kryzysu. I wtedy zdarzył się cud.
Fragment książki „Ciszo, przemów. Szukając W.G. Sebalda”, tłum. Maciej Stroiński, która w tym miesiącu ukaże się nakładem Wydawnictwa Znak
Marie chciała być lekarką, od kiedy skończyła sześć lub siedem lat[1]. Słyszała od matki: „Staniesz się bas bleu i nikt cię nie zechce!”, ale jej słowa bynajmniej nie odstraszyły dziewczyny. Zdawszy baccalauréat, poszła na medycynę. Jako dwudziestoparolatka wybrała specjalizację z dermatologii. Skóra to granica między wnętrzem i zewnętrzem – mówi Marie – choroby więc często dają o sobie znać właśnie na powłoce ciała. Fakt, że dolegliwości skórne są wielce symptomatyczne, skłonił Marie do odbycia dodatkowej specjalizacji z psychiatrii. Marie jest naukowczynią i wykazuje się podejściem głęboko humanistycznym.
Jej matka życzyła sobie, żeby córka dobrze wydała się za mąż, za kogoś z dobrego domu, lecz Marie nie podzielała matczynych pretensji do dobrego towarzystwa. Wyszła za kolegę ze studiów, który dorobił się później tytułu profesorskiego. Urodziła trójkę dzieci. Kiedy pociechy były jeszcze małe, rodzinka przeniosła się na wieś, by zamieszkać w starym dworze: Marie chciała, by jej dzieci, tak jak ona sama, wyrosły w wiejskim zaciszu i rodzinnym gnieździe. Czuła się szczęśliwa i zakładała, że w swym pięknym manoir spędzi resztę życia.
Był to kiepski pomysł – jak dzisiaj przyznaje. Małżeństwo z wolna zaczęło się sypać, aż w końcu zdecydowali się z mężem na separację. Marie musiała porzucić manoir, a wraz z nim marzenie o życiu na prowincji jak w czasach dzieciństwa. Została jej praca, w której Marie się spełniała. Była jednak osobą kruchego zdrowia, a rozstanie z mężem i kryzys życiowy obudziły jej – nierzadko przytłaczające – obawy i udręki z dziecięcych lat. Jednocześnie Marie pozostała żywym srebrem i często aż buzowała szczerą joie de vivre. W wieku pięćdziesięciu czterech lat była nadal młoda i atrakcyjna (w co sama wątpiła, bo matka zwykła jej powtarzać: „Żadna z ciebie piękność”). Z podniesionym czołem czekała na dalsze koleje losu.
W październiku 1999 roku kartkowała tygodnik „Le Nouvel Observateur”, gdy coś przykuło jej uwagę. Zauważyła recenzję książki niejakiego W.G. Sebalda. Sebald? Może przypadkowa zbieżność, ale to nazwisko nie jest chyba częste, a jeszcze to „W.” na przodzie. Czy to możliwe, by chodziło o Winfrieda, pierwszą miłość Marie? Sprawdziła, kto wydał książkę: Actes Sud. Szybko, zanim wątpliwości mogłyby ją powstrzymać, skreśliła list do autora i wysłała na adres wydawcy. Była pewna, że przesyłka nigdy nie trafi do pisarza, a nawet jeżeli, to i tak nie doczeka się odpowiedzi.
Sebald jednak odpisał. Oczywiście, że pamiętał Marie – śpieszył donieść. Czule wspominał jej beztroskę i wesołość. Rzadko obecnie odwiedzał Sonthofen, nie mógł tam długo wytrzymać. Ale écoute – pisał – wkrótce jadę do Paryża na wieczór autorski. Może przyjdziesz?
Spotkanie zaplanowano na 8 grudnia 1999 roku w Centre National du Livre w dzielnicy Saint-Germain-des-Prés. Marie dobrze znała tę okolicę, bo jej matka pracowała tuż za rogiem, przy rue de Beaune. Marie nie potwierdziła, że zjawi się na spotkaniu, lecz gdy przyszedł wieczór 8 grudnia, stawiła się na miejscu.
Kiedy pisarz wszedł do sali, czas nagle zawrócił. Max, cały na czarno, z białym kołnierzykiem, ucieleśniał to, co w wyobraźni ujrzała Marie, gdy jej oznajmiono, jakoby miał zostać księdzem. Zdawał się dogłębnie, przenikliwie smutny – czuło się to namacalnie, niczym jakiś ciężar. Zaczął czytać fragment książki swym niezapomnianym głosem. Czytając, raz po raz podnosił wzrok i rozglądał się po sali, jakby kogoś szukał.
Gdy spotkanie się skończyło, Marie podeszła do Maksa i się przedstawiła. „A, to ty!” – zawołał. Objął przyjaciółkę i wyszli z budynku. W Café de Flore nie było gdzie usiąść, lecz znaleźli miejsce w restauracyjce przy place Saint-Germain. Siedli przy małym stoliku i zaczęli rozmawiać. Marie przypominały się algawskie wyrazy oraz wibrujące „r”, którego nauczył ją Winfried, i zrobiło się wesoło. Maksowi nie podobała się jednak muzyka zachwalana przez Marie, zachodziła więc obawa, że spotkanie się nie uda. „Réaction de sale Boche! ” – rzuciła raźno Marie. Max spojrzał na nią uważnie i spytał: „»Brudny Boche« – to znaczy?”. Marie wyjaśniła*. „Szwaby cztery razy burzyły nam wioskę – kontynuowała. – Co was tutaj ciągnie? Chyba nas lubicie”. Docinek się udał: Max odchylił głowę i głośno się zaśmiał.
Gdy spotkali się po latach, Max miał kompletnego doła. Potrzebował samotności, żeby pisać „Austerlitza”, ale przeholował w swym odosobnieniu i to, co miało pomagać, zaczęło mu szkodzić. Potrzeba było cudu, by wydobyć Maksa z tamtego kryzysu. I wtedy zdarzył się cud.
Marie spadła mu z nieba – powiedział jej Max – tak jak Dora Kafce. Była jak deszcz na pustyni. Uleczyła jego duszę. I uratowała nowy projekt literacki. Od kiedy się odnowiła ich przyjaźń sprzed lat, Max znowu miał po co pisać – jak wyznał Marie. Koledze Wolfgangowi Schlüterowi Max powiedział bez owijania w bawełnę: gdyby nie ona, nie skończyłby „Austerlitza”[2].
Chyba tylko Marie mogła dokonać czegoś takiego. Max potrzebował kogoś, kto znał krajobrazy i mowę jego dzieciństwa, kogoś, przy kim mógłby wrócić do swoich korzeni jak Kafka przy Dorze. Max zwierzył się Marie: szczęście wyobrażał sobie właśnie jako powrót i zawsze po cichu liczył, że za sprawą jego książek bliscy – powrócą. Można więc odbyć spotkanie umówione już w przeszłości, zawrócić czas i naprawić to, co jest do naprawienia.
Od zawsze, już na starych fotografiach z dzieciństwa, byli bardzo podobni do siebie. Oboje mieli ukochanych dziadków i wiejski, zaciszny paradis perdu. Przeżyli w dzieciństwie podobne cierpienia – choć Marie, rzecz jasna, gorsze (co Max przyznawał), bo straciła ojca, zanim w ogóle przyszła na świat, a potem została porzucona przez matkę. Łączyły ich z Maksem traumy jeszcze sprzed narodzin. Jego matka oglądała pożar Norymbergi, a jej matka przeżywała brutalną śmierć męża – oboje sądzili, że wstrząsy te przeszły na nich już w matczynym łonie. W dawnych czasach przegadali wszystko to, co ich łączyło, z wyjątkiem jednego: wojny. Jeśliby Max wiedział wtedy, że i Marie ukształtowały wypadki wojenne sprzed jej urodzenia, ich pokrewieństwo dusz zostałoby przypieczętowane.
Było między nimi coś jeszcze (lub przede wszystkim coś), co od razu wypłynęło w pierwszej rozmowie po latach. Ona była Francuzką, a on Niemcem; Niemcy od pokoleń pustoszyły Francję. Kiedyś Max wysłał Marie pocztówkę z fotografią mostu, po którym wojsko niemieckie maszerowało do Francji w 1914 roku. „Przesyłam życzenia bardziej niż serdeczne” – napisał półironicznie. Marie dodaje, że Max odczuwał ogromną potrzebę dziejowego pojednania. W ich szczerej przyjaźni już od samego początku mimowolnie czaił się ten podtekst.
Świetnie się ze sobą czuli – mówi Marie – jak dwójka dzieciaków. Max uwielbiał jej skłonność do żartów, na przykład poważnych rozmów z psem Maurice’em przez telefon. Wielbił Marie za jej wesołość i nieposłuszeństwo. Opowiedział jej historyjkę: gdy kiedyś przyszedł do banku, by podjąć trochę gotówki, kasjer udał się na zaplecze, zostawiając Maksa samego z pokaźną kupką pieniędzy. Kto to widział! Przypadkowy klient mógł zwinąć niemałą sumkę, a kasjer nawet by nie zauważył. „To czemu nie wziąłeś?” – zapytała Marie. Max spojrzał na nią uważnie i wybuchnął śmiechem.
Marie się nie przejmowała spóźnieniem na pociąg ani tym, że rozlała na siebie kawę lub zaparkowała samochód pod drzewem, gdzie narobiły nań ptaki. Max był pod wrażeniem jej szczerej pogody ducha. Odprężał się przy niej. Czuł się z nią tak lekko, że nawet pozwalał sobie na troszeczkę wina (w końcu był we Francji), które, o dziwo, wtedy mu nie szkodziło. Cieszyła go przyjaźń z lekarką, która rozumiała sprawy jemu całkiem obce, na przykład biologię molekularną.
Czerpał radość z tego, co łączyło go z Marie, i z tego, co ich dzieliło. Jako przedstawicielka myśli naukowej Marie nie zgadzała się z ulubionym konceptem Maksa, według którego przypadek jest przeznaczeniem; przypadek to wydarzenie, którego na razie nie potrafimy wyjaśnić – stwierdziła z przekonaniem. Z drugiej jednak strony postępowała impulsywnie i nieracjonalnie, a Max trzymał się logicznych i rozsądnych zasad. Marie pozostała wierna wyznaniu katolickiemu. Max droczył się z nią na ten temat, lecz gdy wstępowała do każdego mijanego po drodze kościoła, by zapalić świeczkę, wchodził z nią i też zapalał.
[…] Najcudowniejszy, rzecz jasna, był potężny umysł Maksa, wciąż poszukujący i meandrujący. Marie określa jego sposób myślenia jako le vagabondage de sa tête. Nie było tematu, którego by nie poruszyli. Rozmawiali o Jeanie Amérym, Arminie Müllerze i Michaelu Hamburgerze, o wojnie, bombardowaniach, wygnaniu, obcości. „Zmądrzałam przy nim” – mówi Marie. Opowiadał o swych książkach (z wyjątkiem tej, którą właśnie pisał: temat „Austerlitza” pojawił się wtedy, gdy tekst był gotowy) i o trasach promocyjnych. „Jestem jak komiwojażer” – rzucił. […]
Max i Marie mieszkali z dala od siebie, utrzymywali więc kontakt również korespondencyjnie: Max przysyłał piękne listy przetykane, tak jak jego proza, fotografiami. W wielu z nich wspomina czasy dzieciństwa. Jeden list dotyczy smutnych losów beztroskiego wujka Josefa: jego żona i córka mają się wspaniale, podczas kiedy on przebywa w domu spokojnej starości, złamany depresją i demencją. Parę razy czytamy o psie Maurisie, który śpi pod stołem lub chodzi przy nodze pana na długie spacery (przy tej okazji Max narwał polnych kwiatów i przysłał bukiecik Marie).
Z Radosławem Romaniukiem o niepragmatycznej funkcji literatury rozmawia Damian Jankowski
Wiele – większość – listów zawiera obrazy i przemyślenia, które spotykamy także w prozie Maksa. Max wyobraża sobie, że jest z Marie w pokoju, do którego oknem wkracza noc; kiedy indziej z kolei stoi z nią na szczycie góry, skąd patrzą razem w dolinę.
[…] Max był słodki i zabawny, ale w głębi duszy ani trochę się nie zmienił. Jego głównymi cechami pozostały, jak twierdzi Marie, tristesse et solitude: smutek i samotność. Starał się jej nie obciążać swoimi czarnymi humorami, co zwykle się udawało. Pewnie przykro było słuchać, gdy mówił, że leżąc nocą w łóżku, wyobraża sobie przebywanie w trumnie. Zwykle miał ponurą minę. Gdy któregoś razu siedzieli w kawiarni, sąsiad ze stolika obok uśmiechnął się do Marie. „Czemu obcy ludzie uśmiechają się do ciebie? – zapytał ją Max. – Do mnie nikt się nie uśmiecha”. „No to może spróbuj pierwszy” – radziła Marie.
Za młodu spotkali się za wcześnie, a potem – za późno. Przez pół roku, może rok, nic się jednak nie liczyło poza tym, że cudem odnaleźli się po latach. To jednak nie mogło trwać wiecznie. Przy każdym rozstaniu Marie czuła się porzucana. Max rozumiał jej emocje i próbował ją pocieszać – lecz dopiero później, w listach, a tymczasem w cztery oczy często nie potrafił wydusić z siebie ani słowa. Zamykał się w sobie, patrzył w inną stronę i udawał, że nie widzi, co dzieje się z Marie.
Ona również rozumiała, czemu Max tak robi, ale ciężko to znosiła. Wpadała w popłoch albo w czarną rozpacz, a potem we wściekłość. Marie dobrze zna siebie: sama przyznaje, że jest colérique, a gdy ogarnia ją gniew, staje się incontrôlable. Parę razy ją poniosło; Max nawet na nią nakrzyczał, bodajże pierwszy raz w życiu. Również wpada w popłoch, gdy czuje się bezsilny – mówił. Byli bezradni. Wyjaśniał, że oboje mają za dużo do stracenia. Dwa razy usiłowali zerwać ze sobą kontakt, lecz to również było ponad ich siły.
Max przypuszczał, że być może nie urodził się do szczęścia – a może wręcz go unikał[3]. Myślę, że na jakimś głębszym poziomie miał rację. Został stworzony do wielu cudownych spraw, ale nie do tego, by mieć święty spokój i żyć w szczęśliwej miłości.
Jak by się to potoczyło, jeśliby Max pożył dłużej? Marie była pewna, że nie zrezygnowałby ani z życia rodzinnego, ani ze swej samotności. Max natomiast wiedział, że nie uleczy ran Marie, która jest i pozostanie biednym, skrzywdzonym dzieckiem. Rzecz musiała więc, prędzej czy później, skończyć się jak w wypadku Kafki.
Przeczytaj też: „Być albo nie być” według Thomasa Manna
* Le sale Boche (fr.) – „podły Szwab” (przyp. tłum.).
[1] Informacje nt. M w tym rozdz.: ona sama, nasze liczne rozm. od 2016 r.; listy WGS do niej, które mi pokazała. Sama nie wiem, jak dziękować jej za zaufanie, szczodrość i otwartość: M dzieli się wspomnieniami o WGS nie tylko ze mną, ale ze wszystkimi czytelnikami jego książek. Inne informacje: Albrecht Rasche, któremu WGS opowiedział, że jego dziadek i dziadek Marie być może walczyli na tym samym froncie pierwszej wojny światowej (A. Rasche, list do ROP-a z 21 XI 2020, cyt. za: ROP, e-mail z 23 XI 2020).
[2] WGS, list do WS z 11 IV 2001.
[3] WGS, list do WS z 22 VI 2000.