Zima 2024, nr 4

Zamów

Świat nad-pisany. 49. Festiwal Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni

Producenci „Zielonej granicy” odbierają Złote Lwy na festiwalu w Gdyni, 28 września 2024 r. Fot. Anna Bobrowska / Materiały prasowe FPFF

Nagroda główna dla „Zielonej granicy” jest spóźniona, zaś tegoroczna edycja dobitnie pokazała problem polskiego kina: powstają filmy na aktualne tematy, ale są one niedopracowane i koniunkturalne.

Nic dwa razy się nie zdarza i nie zdarzy – na zakończenie tegorocznej edycji festiwalu w Gdyni można by z przekąsem przywołać słynne wersy Wisławy Szymborskiej. Ubiegłoroczny triumf „Kosa” Pawła Maślony – wówczas zdecydowanie najciekawszego dzieła w stawce – to jedynie wyjątek od reguły, do której zdążyliśmy przywyknąć w ostatnich latach: Gdynia to przegląd polskiego kina, przegląd, który rzadko nagradza najlepszych. Znacznie częściej fetuje tych, których docenienie uzna w danym momencie za „najwłaściwsze” czy „najbardziej potrzebne”. Tak było i w tym roku.

Więź.pl to personalistyczne spojrzenie na wiarę, kulturę, społeczeństwo
i politykę.

Cenisz naszą publicystykę?
Potrzebujemy Twojego wsparcia, by kontynuować i rozwijać nasze działania.

Wesprzyj nas dobrowolną darowizną:

Ciężko – ciężko skomentować Złote Lwy dla „Zielonej granicy” Agnieszki Holland, ale trudność zaczyna się na innym poziomie niż sama ocena merytoryczna filmu. Przypomnijmy: wchodził on do polskich kin dokładnie… pod koniec ubiegłorocznej edycji festiwalu. Wtedy zabrakło go w konkursie głównym, bo producenci nie zdążyli ze zgłoszeniem (nikomu nie przyszło do głowy, by skorzystać z trybu awaryjnego). Minął cały rok i „Zielona granica” wygrywa gdyński festiwal.

Jasne, że to tytuł, który wywołał społeczne poruszenie, dobrze uchwycił swój czas. Ściągnął na reżyserkę bezpardonowy atak ze strony ówczesnych władz państwa. Sytuacja na granicy polsko-białoruskiej nie uległa poprawie, mimo zmiany rządu. Wszystko to prawda. A jednak coś tu się nie zgadza – triumf filmu jest wyraźnie spóźniony, niestety, a przez to nieco kuriozalny. Tym bardziej niestety, że w konkursie widzieliśmy co najmniej trzy zwyczajnie lepsze tytuły.

Oto świat wewnętrzny

Zacznijmy od najlepszego filmu 49. edycji: „Dziewczyny z igłą” Magnusa von Horna (Srebrne Lwy), który w maju brał udział w konkursie głównym festiwalu w Cannes. Nie trzeba się oszukiwać: wykształcony w Łodzi Duńczyk próbował trzy razy, dwa poprzednie filmy były nad wyraz solidne, ale to właśnie za trzecim razem powstało dzieło spełnione, kino wręcz totalne, oczywisty dowód na to, że von Horn jest artystą z krwi i kości.

W tegorocznej Gdyni było kilka tytułów, które nawiązywały do wojny rozgrywanej za naszą wschodnią granicą. Wydaje się jednak, że tylko Damian Kocur przemyślał, co chce powiedzieć

Damian Jankowski

Udostępnij tekst

Historia rozgrywa się w Kopenhadze w dniach przełomu. Kończy się Wielka Wojna. Wśród ogólnego entuzjazmu Karoline, młoda pracownica fabryki, przeżywa swój dramat. Romans z pracodawcą doprowadza do niechcianej ciąży i kończy się jak to romans ubogiej dziewczyny z bogaczem – uznaniem przez niego i jego rodzinę, że przecież nikt żadnych twardych obietnic nie składał. Na domiar złego z frontu wraca straszliwie okaleczony mąż kobiety.

Von Horn rozwija swoją opowieść nad wyraz powoli, pierwsze pół godziny to przede wszystkim wspaniale skomponowane kadry i czarno-białe zdjęcia. Potem historia nabiera rozpędu i nie bierze jeńców: kameralny dramat dostaje rozmachu i emocjonalnych barw, pojawia się groza, nihilizm i ciemność. W tym wszystkim reżyser nie gubi jednak Karoline i jej wewnętrznego świata. Efekt? Naprawdę piorunujący.

Na znacznie większym wyciszeniu tym razem operuje Jan P. Matuszyński, który kilka lat temu triumfował w Gdyni debiutancką „Ostatnią rodziną”. Tegoroczny „Minghun” z Marcinem Dorocińskim w roli głównej to przede wszystkim historia koszmarnej straty, godzenia się z nią i próby otwarcia na nadzieję, która szepcze: być może życie tak naprawdę nigdy się nie kończy. Pominięcie tego osobistego i dojrzałego filmu podczas finałowej gali stanowi smutny dowód na to, że polskie środowisko filmowe w większości ma alergię na tematy metafizyczne. Czasem ta alergia ratuje nas przed kiczem, czasem – tak jak teraz – marginalizuje dzieła intrygujące.

Co zrobić, kiedy nic nie można zrobić?

Pytania to zresztą w tym roku domena Damiana Kocura i jego „Pod wulkanem”, kolejnego wielkiego przegranego Gdyni. Kocur wyjeżdżał z festiwalu z pustymi rękami (nie wliczam tu nagród specjalnych) już dwa lata temu, kiedy pokazał znakomity debiut, czyli „Chleb i sól”.

W swoim drugim filmie, wskazanym jako polski kandydat do Oscara, reżyser podejmuje temat wojny w Ukrainie, ale robi to na swój sposób. Wojna w filmie Kocura nie wybucha na naszych oczach, ale wyczuwamy jej ciężar w każdej minucie. Pomysł jest prosty: obserwujemy ukraińską rodzinę na wakacjach na Teneryfie. Ich spokój burzy się 24 lutego 2022 roku. Turyści stają się nagle uchodźcami.

Co zrobić w sytuacji, kiedy nic nie można zrobić? Wracać do kraju czy nie wracać? Jak funkcjonować w rzeczywistości luksusowego kurortu, który nie czuje apokalipsy naszego świata? „Pod wulkanem” mnoży pytania, ale nie serwuje gotowych odpowiedzi. Nie jest tak wybitnym filmem, jak „Chleb i sól”, a mimo to najmądrzej z całej konkursowej stawki podejmuje społecznie aktualny temat.

No właśnie, w tegorocznej Gdyni było kilka tytułów, które nawiązywały do wojny rozgrywanej za naszą wschodnią granicą. Wydaje się jednak, że tylko Kocur przemyślał, co i jakimi środkami chce powiedzieć. „Dwie siostry” Łukasza Karwowskiego to film zbyt chaotyczny. Relacja między tytułowymi bohaterkami szybko okazuje się niewiarygodna, a ich zachowania zwyczajnie głupie. Z kolei „Ludzie” Macieja Ślesickiego i Filipa Hilleslanda, próbując pokazać pierwsze dni rosyjskiej inwazji, zapędzają się w kozi róg: twórcy tak bardzo chcą pokazać rosyjski terror, że zapominają o swoich bohaterach. Film staje się zlepkiem brutalnych scen, które zamiast wstrząsać widzem, banalizują przemoc.

Szkice i koniunktura

Może to zresztą dziś główna bolączka polskiego kina? Przez całe lata narzekaliśmy, że twórcy nie chcą bądź nie potrafią opowiadać o tym, co ważne tu i teraz, nie próbują penetrować świata dotychczas nieprzedstawionego. Obecnie niby zaczynają to robić, ale… Króluje pośpiech, świat nie zostaje dogłębnie opisany, a raczej nad-pisany, złożony nie z bohaterek i bohaterów, których możemy spotkać na ulicy, których radości i bóle współodczuwamy, a zapełniony pionkami, ułożonymi na filmowej szachownicy przez zdystansowanego reżysera lub reżyserkę, którym jedynie wydaje się, że rozumieją to, o czym opowiadają. Efekt najczęściej pozostawia wiele do życzenia. Wychodzą filmy opierające się na ledwo naszkicowanych pomysłach i – co jeszcze ważniejsze – koniunkturalne.

Nie chodzi jedynie o temat ukraiński. Weźmy „Kobietę z…” Małgorzaty Szumowskiej i Michała Englerta. Dobrze, że twórcy podjęli ważny społecznie temat. Źle, że nie próbowali zagłębić się w rzeczywistość swoich bohaterów, ich marzeń, wewnętrznych sprzeczności, snów – rzeczywistość małej miejscowości, a nie metropolii. Powstał film ładnie sfotografowany i zagrany, ale ostatecznie pusty.

Wracamy do zarzutu zarysowanego na początku tekstu: Gdynia to żaden konkurs, a przegląd, w którym mieszczą się pojedyncze bardzo dobre bądź solidne filmy („Kulej”), filmy średnie („Utrata równowagi”) i filmowe koszmarki („Wrooklyn Zoo”). Dodatkowo w tym roku konkurs „Perspektywy” nie odstawał poziomem od głównej stawki, a nawet miejscami ją przewyższał. Z kolei na koniec, gdy dochodzi do nagród, decyzje jury przypominają manewry losowej maszyny (znakomicie, że nagrodzono Sandrę Drzymalską, ale powinna ona otrzymać statuetkę za występ w „Simonie Kossak”, a nie w „Białej odwadze”).

***

W trakcie festiwalu żartowałem, że najlepszym filmem, jaki w tym roku widziałem w Gdyni, były… „Panny z Wilka” pokazywane przez Wojciecha Marczewskiego, laureata Platynowych Lwów, w ramach „Mistrzowskiej piątki” (piątka twórców pokazuje swoje ukochane tytuły). Prawda jest oczywiście taka, że arcydzieło Wajdy, które wcześniej oglądałem wielokrotnie, to poziom nieosiągalny dla zdecydowanej większości konkursowych produkcji ostatnich dekad.

Wesprzyj Więź

Jest jednak w „Pannach z Wilka” coś, o czym warto w kontekście festiwalu wspomnieć: to film niepozbawiony wad i mankamentów (widocznych zwłaszcza podczas pokazu na wielkim ekranie) oraz jednocześnie film absolutnie wybitny; dzieło uciekające od aktualności, skupione na wewnętrznych przeżyciach bohaterów, i jednocześnie niezwykle uniwersalne. W bezradności i szamotaninie Wiktora Rubena odbiorca przegląda się jak w lustrze. Tak było w latach trzydziestych, gdy Iwaszkiewicz napisał swoje opowiadanie. W 1979 roku, gdy zaadaptowali je na język filmowy Wajda oraz Zbigniew Kamiński. I tak jest teraz, w roku 2024.

Magia kina? O tak, ale i odpowiedź na pytanie: jakiego kina potrzebujemy? Aktualnego, owszem. Jak również – a może przede wszystkim – kina prawdziwego.

Przeczytaj też: Kino na usługach pobożności

Podziel się

3
Wiadomość

5 stycznia 2024 r. wyłączyliśmy sekcję Komentarze pod tekstami portalu Więź.pl. Zapraszamy do dyskusji w naszych mediach społecznościowych.