Jesień 2025, nr 3

Zamów

Zdigitalizowani. Jak młodzi są okradani z uwagi. Aleksandra Daszkowska-Kamińska w rozmowie z Ewą Buczek

Fot. Jill Wellington / Pixabay

Jonathan Haidt stawia sprawę jasno: co się stało z nami, rodzicami, że daliśmy się przekonać, że dziecko jest bezpieczne w domu z komputerem, a zagrożone jest na podwórku? Z lekkim sumieniem wypuszczamy dzieci w świat zupełnie niekontrolowany.

Ewa Buczek: Nasza rozmowa, podobnie jak cały blok społeczny w tym numerze, zainspirowana została książką Jonathana Haidta The Anxious Generation, co tłumaczymy sobie jako „pokolenie lęku”. Czy jako dyrektorka szkoły średniej, pracująca na co dzień z młodzieżą urodzoną w pierwszej dekadzie XXI wieku, odniosłaś wrażenie, że spotkałaś właśnie taką generację?

Aleksandra Daszkowska-Kamińska: Z jednej strony mamy twarde dane mówiące, że liczba zaburzeń lękowych czy szerzej: psychicznych jest wyższa niż wcześniej. Świadczy o tym choćby liczba hospitalizacji. Ale z drugiej strony faktem jest, że młodzi ludzie też nauczyli się zgłaszać swoje problemy. I to są dwie strony tego samego medalu – dzięki internetowi taki nastolatek mógł dowiedzieć się, jak nazwać ten rodzaj niepokoju, niepewności, stresu, który przeżywa.

Tu zresztą rodzi się bardzo trudne pytanie, nad którym zastanawiamy się my, nauczyciele, ale też psycholodzy: gdzie kończy się coś, co jest rozwojowe i naturalne dla danego okresu życia – zwłaszcza w obecnych czasach niepewność co do przyszłości jest przecież zdrowym odruchem – a zaczyna być to jakiś rodzaj zaburzenia? Na pewno alarmująca jest sytuacja, w której nastolatek mówi, że to, co on definiuje jako lęk, wpływa na jego funkcjonowanie, na przykład na skłonność do angażowania się w relacje, do podejmowania różnych zobowiązań, czasem nawet do wychodzenia z domu. Tylko że tu znowu trzeba zapytać: czy rzeczywiście ta skłonność jest mniejsza, czy może młodzi ludzie pozwalają sobie na ujawnianie swojego lęku i odmawianie tych działań, które są dla nich zbyt stresujące.

Te słowa mocno rezonują z wypowiedziami osób w spektrum autyzmu. One też często podkreślają, że po diagnozie lepiej siebie rozumieją i dają sobie prawo do tego, żeby się nie maskować, nie usiłować być tacy jak reszta, tylko na przykład powiedzieć innym ludziom wprost: „Nie lubię chodzić na imprezy”; „Nie lubię być w głośnych miejscach”, „Nudzą mnie wasze rozmowy o kosmetykach” itd. Coraz więcej osób przyznaje się, że odstaje od społecznie nakreślonej normy.

– Na pewno bardzo poszerzyło się samo pojęcie normy i młodsze pokolenie mocno to sobie zinternalizowało. Dla nas, dorosłych, są „ludzie w normie” – tak, jak my ją postrzegamy – i „poza normą”, a dla nastolatków każdy człowiek jest inny i to jest norma. Oni zawsze mówią każdemu: „Jesteś OK”, przy czym, jeśli zaczynamy z nimi rozmawiać o zachowaniach społecznie akceptowanych i nieakceptowanych, to zazwyczaj zaczynamy się tam ścierać i robi się naprawdę ciekawie.

Co wywołuje te tarcia? W jakich obszarach dla młodzieży przejawiają się te zachowania nieakceptowalne?

– Na przykład to jest kwestia tego, na ile swobodnie mogą czuć się w czyimś towarzystwie i na ile nawet postawą ciała muszą to pokazywać. W jakim stopniu mogą odmówić czegoś osobie starszej lub komuś, od kogo są zależni, gdy są o to proszeni. Na ile muszą się czuć zobowiązani do nawiązania kontaktu z kimś tylko dlatego, że tamta osoba tego chce. Czyli chodzi po prostu o to, co niektórzy nazywają dziś upadkiem obyczajów i brakiem kindersztuby [śmiech]. Jednak są też tacy, którzy dostrzegają w tym emancypację ludzi mających wreszcie coś do powiedzenia jako podmioty zależne w pewnym układzie.

Przywiązanie do telefonów wpływa negatywnie nie tylko na rozwój nastolatków, ale też na funkcjonowanie całych rodzin. Rodzice również korzystają z urządzeń ekranowych w sposób całkowicie zaprzeczający jakiejkolwiek higienie cyfrowej.

Aleksandra Daszkowska-Kamińska

Udostępnij tekst

Oczywiście takie zachowania nie zaczynają się w szkole, tylko w domu. Po prostu inaczej dziś wychowujemy dzieci. Popularne stały się książki Jespera Juula, który podkreśla prawo dziecka do samostanowienia o sobie. Ponadto współcześni rodzice, którzy często źle wspominają bycie wychowywanym twardą ręką, teraz wahają się, gdzie postawić granice. To wszystko powoduje, że w relacjach społecznym między starszymi a nastolatkami pojawiają się spory właśnie o to, gdzie te granice są.

Buczek Czy młodzi ludzie, których opisujesz, to jest owo mityczne, często odsądzane od czci i wiary pokolenie Z?

– Nie, to następna generacja – Alfa. Zetki to już nie są uczniowie, tylko dwudziestokilkulatkowie. Takie osoby pracują już w mojej szkole jako nauczyciele.

Czy dostrzegasz u nich jakieś wspólne cechy, które łączą ich w pokolenie?

– Jedną z bardziej wyrazistych jest zgoda na to, że w wieku dwudziestu kilku lat nie trzeba wiedzieć, kim się chce być, nie trzeba już się definiować. Tutaj dodam od razu gwiazdkę: halo, halo, tak jest pewnie w dużych miastach i w pewnych grupach społecznych, ale przecież nie wszędzie. I to jest oczywiście prawda. W innych bańkach młodzi ludzie muszą coś robić, bo po prostu nie mają alternatyw. Natomiast znani mi osobiście przedstawiciele tego pokolenia mają bardzo dużo możliwości, więc dają sobie czas na długie podejmowanie decyzji, próbowanie i rezygnowanie. U millenialsów czy boomersów panowało przekonanie, że jak się wybrało jakąś drogę, to trzeba nią konsekwentnie iść.

Że jak już się znajdzie pracę, to należy jej się trzymać.

– I jeszcze że te wybory nas długofalowo determinują, więc najgorsze, co można powiedzieć, to że się zmieniło zdanie. To, jak łatwo zetki zmieniają kierunek studiów, jest nie do pomyślenia w naszym pokoleniu. Oni nie mają z tym żadnego problemu. Uznają to za swoje prawo.

To pokolenie ma wyjątkowo złą prasę na rynku pracy. Zwierzchnicy zarzucają im lenistwo, roszczeniowość, bezczelność.

– To jest pewna walka, może walka klas to byłoby za dużo powiedziane, ale pamiętajmy, że ci zatrudniający to często są millenialsi, a zatrudniane są zetki. I one są już wychowane w tym naszym polskim, nigdy nieziszczonym marzeniu o państwie, a nawet społeczeństwie, opiekuńczym, które nie chce nikogo wyzyskać, a jeśli chce, to ten ktoś powinien mieć prawo się przed tym bronić. Zetki mają już takie narzędzia komunikacyjne, że potrafią się świetnie wokół tego porozumieć i to artykułować.

U mnie w pracy funkcjonuje taki zespół nauczycielski, który dyskutuje o warunkach pracy, o zatrudnieniu, o pensjach. W tym zespole są zarówno osoby doświadczone, z długim stażem, jak i bardzo młode – chodzi o to, żeby zderzyć ich perspektywy. I naprawdę obserwuję tam owocny dialog. Weźmy kwestię rozliczenia czasu pracy. Gdy młodzi zaczynają mówić o przejrzystości i sposobach rozliczeń godzin pracy, starsi reagują: „Boże, ja w ogóle nie rozumiem, jak można się tak chandryczyć o każdą minutę”. Na to ci pierwsi: „Ale przecież jeśli nie ustalimy jasnych zasad, to pojawia się pole do nadużyć”, „No tak, w sumie macie rację”. Wtedy rodzi się pierwsze porozumienie i można dyskutować dalej.

Na pewno zetki – i Alfa też – wymagają takiej atmosfery rozmowy, w której ich głos jest słyszany i uznawany, co bywa czasem irytujące dla tej drugiej strony, która by chciała mieć pewne rzeczy już ustalone, bez negocjacji. A widać, że tutaj nie jest tak lekko.

Pokolenie Alfa to Twoi uczniowie, spotykasz ich na co dzień. Co ich odróżnia od poprzednich generacji?

– Jeszcze większy stopień zdigitalizowania. Pokolenie Alfa to są te dzieci, które po raz pierwszy miały smartfon w ręku w wieku półtora roku, może dwóch. Zetki zdecydowanie później – pewnie pod koniec podstawówki (to młodzież urodzona na początku lat dwutysięcznych czy nawet jeszcze w późnych 90.). Pokolenie Alfa to roczniki 2008–2010, dla których telefon w rękach własnych czy rodziców był od samego początku codziennością. Bo podkreślę od razu, że przywiązanie do telefonów wpływa negatywnie nie tylko na rozwój nastolatków, ale też na funkcjonowanie całych rodzin. Rodzice również korzystają z urządzeń ekranowych w sposób całkowicie zaprzeczający jakiejkolwiek higienie cyfrowej. Ich dzieci nie znają innego świata, ale też potrafią coraz częściej dostrzec, jakie szkody przynosi takie zachowanie. Moim zdaniem teraz w Polsce jesteśmy o krok od tej rzeczywistości, którą opisuje Haidt. Za chwilę będziemy musieli w jakiś sposób zawrócić z tej drogi. Tu musi nastąpić tąpnięcie.

Światowa Organizacja Zdrowia w swoim poradniku z 2019 r. zaleca, by dzieci poniżej dwóch lat w ogóle nie miały kontaktu z urządzeniami ekranowymi, dzieci w wieku 2–5 lat korzystały z nich nie więcej niż godzinę dziennie, a dzieci i młodzież w wieku 5–17 lat – nie więcej niż dwie godzinny dziennie. Według badania Brzdąc w sieci – zjawisko korzystania z urządzeń mobilnych przez dzieci w wieku 0–6 lat, przeprowadzonego w 2020 r. przez Akademię Pedagogiki Specjalnej w Warszawie, 13,2% dzieci do 11. miesiąca życia posiada własne urządzenie mobilne, a w grupie tej kontakt z ekranami zachodził niemal od razu po urodzeniu, w 1. miesiącu życia (średni wiek rozpoczęcia korzystania z urządzeń mobilnych to 2,2 lata). Przy czym trzeba zaznaczyć, że nie chodzi tu oczywiście o scrollowanie portali społecznościowych, ale m.in. oglądanie bajek czy piosenek dla dzieci, a także granie w najprostsze gry interaktywne.

– Niestety nie ma dużej różnicy, czy to jest jedynie bierne uczestnictwo czy wymaga jakiegoś działania. Dzieci przed ekranami mają tak silną ekspozycję na bodźce, że nie są w stanie skupić się na niczym innym. Ich uwaga jest w całości pochłonięta tym, co widzą na telefonie czy tablecie. Bo przecież właśnie do tego się to sprowadza – żeby jak najskuteczniej zająć ich uwagę. To wprost prowadzi w późniejszym czasie do jej deficytu. W szkole widzimy, jak ten problem narasta.

Teraz już przychodzą do naszego liceum dzieciaki zupełnie niepotrafiące się koncentrować. Dla nauczycieli to jest wielkie wyzwanie, bo z jednej strony rodzi się ta okropna pokusa – skoro młodzi nie potrafią się skupić, stwórzmy im taką rzeczywistość, która będzie się zmieniała co trzy sekundy, czyli wrzućmy mnóstwo multimediów, którymi będziemy ich cały czas zabawiać. Z drugiej strony wiadomo, że to tylko doprowadzi do pogłębienia tego problemu, a nie do jego rozwiązania. Nauczyciele są tu w stałym dylemacie.

Jeszcze do niedawna dyżurne narzekania na młodzież dotyczyły tego, że coraz mniej umie. Ty zwracasz uwagę na dużo głębszy problem, bo przecież deficyty koncentracji oznaczają nie tylko trudności w czytaniu dłuższych tekstów, ale też przekładają się na to, jak młodzi funkcjonują na co dzień – spędzają czas z przyjaciółmi, jedzą obiad, sprzątają pokój.

– Oczywiście. To jest widoczne w każdym kawałku ich życia. I co ważne – oni nie mają tego doświadczenia, które my mamy, że kiedyś potrafiliśmy się lepiej koncentrować, a teraz czujemy, że nam trudniej. Oni nigdy nie potrafili się dłużej koncentrować. Chyba że ich rodzice podeszli do tych kwestii bardzo świadomie i pracowali nad tą umiejętnością. Ale nawet gdybyśmy wychowali dziecko całkowicie po amiszowsku, bez żadnych technologii, prędzej czy później ono się z nią zetknie i to zetknięcie może być tak mocnym doświadczeniem, że zniweczy poprzednie starania. Kontakt z urządzeniami ekranowymi wywołuje tak silne uzależnienia behawioralne, że coraz łatwiej ulec wrażeniu, że nikt z nimi nie wygra. Młody człowiek, który ciągle się rozwija, nie potrafi nie reagować na to, że to pika, że to miga, że ktoś do niego w tej chwili pisze, ktoś coś od niego chce.

Być może zatem Haidt ma słuszność, gdy proponuje, żeby w szkołach zamykać telefony w szafkach na cały czas lekcji? Tylko czy właściwie można dzieciom odbierać legalny, prywatny przedmiot?

– Polityka szkolna wobec elektroniki to duże wyzwanie. Z jednej strony są zwolennicy takiej retoryki, jaką uprawia Haidt, gdy pyta: Ile chcecie się jeszcze zastanawiać? W latach 50. też wszyscy myśleli, że papierosy nie są szkodliwe, a potem ten kowboj z reklamy Marlboro zmarł na raka płuc. Z drugiej strony są ci, którzy mówią, że urządzenia mobilne to własność osobista i szkoła nie może zakazać dzieciom z nich korzystać. U tej grupy bardzo silny opór budzą wszelkie rozwiązania siłowe. Dlatego wiele szkół, w tym nasza, szuka jakiejś stopniowej drogi opartej na dialogu, na poszerzaniu świadomości.

Moim zdaniem dobrym kierunkiem jest dawanie młodzieży choćby punktowych doświadczeń bycia bez telefonów. W naszej szkole taką niszę znaleźliśmy w wyjazdach, na które nie można zabrać smartfonów. Oczywiście to budzi sprzeciw rodziców. Jak to, dziecko nie może zadzwonić z obozu?! Wtedy tłumaczymy, że telefon bez internetu, na klawisze, kosztuje 60 zł. Można go sobie kupić, przełożyć kartę i mieć stały kontakt z dzieckiem, jeśli zachodzi taka konieczność. Z naszej perspektywy to radykalna różnica, czy dziecko będzie miało do dyspozycji SMS-y i Snake’a, czy będą to filmy, wiadomości, gry, social media i wszystkie inne dystraktory.

Wielu nastolatków postrzega swoją obecność w sieci jako coś przezroczystego, bo przecież ich rodzice pokazywali tam ich życie od samego początku

Aleksandra Daszkowska-Kamińska

Udostępnij tekst

Po każdym takim wyjeździe rozmawiamy z naszą młodzieżą, jak brak smartfonów wpłynął na nich samych, na ich interakcje z kolegami, na samopoczucie. Czy to doświadczenie obniżyło ich lęk, czy podniosło. I są takie dzieciaki, które powiedzą, że lęk był większy, bo nie potrafiły sobie poradzić z odstawieniem ekranów, ale też są takie, które powiedzą, że czuły się lepiej, gdy nie sprawdzały co chwilę, czy ktoś coś wrzucił albo czy polubił to, co one wrzuciły.

Dużo tego niepokoju, od którego zaczęłyśmy naszą rozmowę, wynika właśnie z relacji internetowych, socialmediowych – to one wyznaczyły nowe zasady tego, w jaki sposób się komunikujemy, nie komunikując się prawie w tradycyjnym rozumieniu tego słowa. Przecież lajk czy serduszko to jest rodzaj bardzo uciętej komunikacji, a jednocześnie młodzież nadaje temu ogromne znaczenie. My, dorośli, nie zawsze umiemy odczytywać te wszystkie informacje. Co znaczy, gdy ktoś przeczytał wiadomość na Messengerze, ale na nią nie odpowiedział? Co znaczy, gdy ktoś daje kciuka, a co, gdy daje uśmieszek z mrugnięciem?

Podobno najgorszy jest zwykły uśmieszek.

– Tak, on jest lekceważący. To jest zupełnie nieczytelny dla nas kod, choć przecież ktoś go wypracował, to efekt jakiejś umowy społecznej, a nie swobodne działanie. Dzieciaki komunikują się głównie w ramach tego kodu, więc tak ważne jest, by dawać im doświadczenie odcięcia od social mediów i komunikatorów. To stwarza wyjątkową dla nich sytuację: stają z kimś twarzą w twarz i mogą na bieżąco obserwować swoje reakcje, gdy komunikują się w tradycyjny sposób. Haidt twierdzi, że to jest bardzo ważne dla naszych mózgów ssaków naczelnych, bo do takiej formy komunikacji przygotowała nas ewolucja. Taki kontakt, jaki zachodzi przez smartfony, to ostatnie 15 lat, a kontakt tradycyjny to setki tysięcy lat rozwoju człowieka. Ewolucyjnie nie mieliśmy szans się jeszcze dostosować do rozmów na czacie. Nasze mózgi nie są w stanie tego dźwignąć.

Uderzająca jest świadomość, jak bardzo w takiej komunikacji zapośredniczonej w elektronice rozjeżdża się w czasie akcja z reakcją. Gdy bezpośrednio z kimś rozmawiamy, widzimy od razu, że ktoś kiwa głową albo marszczy brwi. Jednak gdy z kimś piszemy, nie wiemy, jak odbiera naszą wiadomość, możemy tylko czekać – 5, 10, 100 minut.

– Albo odpowiedź może wcale nie nadejść. Dla młodzieży to jest niezwykle trudne doświadczenie. Jeśli komuś urwie się na Messengerze konwersacja z kimś, kogo słabo zna, to ta sprawa pozostaje w zawieszeniu. Nawet gdy spotkają się na żywo, nie potrafią tego podjąć. Tak jest przyjęte, bo tam pojawia się bariera powodowana tym lękiem, o którym tyle już mówiłam. A przecież głównym napędem nastoletnich ssaków naczelnych jest potrzeba przynależności. Tylko jak ją zaspokoić, gdy regulowana jest taką właśnie komunikacją?

Inna sprawa w kontekście uwarunkowań ewolucyjnych to wystawienie się na ocenę potencjalnie milionów ludzi w social mediach. Gdy w latach 90. kiepsko się ubrałam na dyskotekę, to wiedziało o tym sto dzieciaków. Dziś wygląd nastolatków w sieci może oceniać właściwie każdy, w dowolny sposób. Jak w ogóle ocalić zdrowy wizerunek siebie, kiedy funkcjonuje się w takim środowisku?

– Na pewno nie jest łatwo. Na szczęście coraz częściej młodzi ludzie mają większą świadomość potencjalnych zagrożeń niż dorośli, dlatego zastrzegają na przykład swoje konta na Instagramie. Oczywiście oprócz tych, którzy chcą zostać influencerami, więc kreują tam swój wizerunek. Z drugiej strony wielu nastolatków postrzega swoją obecność w sieci jako coś przezroczystego, bo przecież ich rodzice pokazywali tam ich życie od samego początku. Mam wielką chęć czytać książkę Haidta z młodzieżą, żeby móc ich zapytać, jak oni widzą w tym siebie. Czy są zadowoleni z tego, jak funkcjonują w social mediach? Oczywiście bardzo trudno jest podjąć decyzję o opuszczeniu tego miejsca, skoro wszyscy tam są, ale na pewno nie jest tak, że młodzi nie widzą konsekwencji ciągłego bycia w sieci.

Wspomniałaś o sharentingu, czyli relacjonowaniu swojego rodzicielstwa głównie w mediach społecznościowych. Myślisz, że rodzice mają świadomość zagrożeń wynikających z udostępniania wizerunku ich dzieci w internecie? Czy przychodzą do nauczycieli i chcą z Wami pogadać o wypracowaniu jakichś spójnych zasad w domu i szkole?

– Rodzice dzielą się na dwie grupy: jedna oczekuje od szkoły radykalnych rozwiązań – mamy sobie sami poradzić z problemem, druga uważa, że z tym już nic nie da się zrobić, bo to pokolenie tak funkcjonuje i trzeba z tym żyć. W tej sytuacji rolą szkoły jest zbudować w ogóle z rodzicami jakiekolwiek porozumienie na temat tego, że szkoła i dom to nie są oddzielne rzeczywistości. Dlatego zawsze pytam: czy dziecko ma w domu jakieś limity na czas ekranowy? Czy śpi w nocy, czy korzysta wtedy z social mediów? Jeśli rodzice tego nie wiedzą, to radzimy, żeby sprawdzili. Bo czasem jest tak, że my w szkole szybciej dostrzegamy problem, na przykład widzimy, że dziecko na lekcji nie jest w stanie odłożyć telefonu i trzeba je non stop dyscyplinować. Gdy mówimy o tym rodzicom, odpowiadają: „To bardziej pilnujcie zasad”. Tylko że to nie jest wyłącznie nasza rola, a wspólny problem rodziny i szkoły. Zwłaszcza gdy wchodzi już w grę uzależnienie i to rodzina musi zainterweniować i skontaktować się ze specjalistą.

W swojej książce Haidt poza propozycjami różnych ograniczeń związanych z kontaktem młodych z urządzeniami mobilnymi stawia też tezę, że dzieciaki mają dziś za mało nieskrępowanej, swobodnej zabawy bez kontroli dorosłych. Takiej zabawy, która pozwalała im na długi kontakt bezpośredni i rozwijanie różnych kompetencji społecznych. W latach 90. przestrzeń i okazję do budowania takich relacji dawała też szkoła – na przerwach ganialiśmy się po podwórku, graliśmy w piłkę czy w gumę. Dziś można usłyszeć opowieści nauczycieli o tym, że młodzież na przerwach nawet nie wychodzi z klas, tylko zostaje w ławkach, wyciąga telefony i zatapia się całkowicie w wirtualnym świecie. Czy szkoła ma jeszcze szansę odzyskać tę rolę katalizatora dobrych, bliskich, twórczych relacji społecznych wśród uczniów?

– W tej kwestii blisko mi do Haidta. Zupełnie nie rozumiem podstawówek, które zezwalają na telefony na przerwach. Już nie mówiąc o tym, że często to jest w ogóle na granicy prawa, bo przecież dzieci przed 13. rokiem życia teoretycznie nie mogą legalnie korzystać z social mediów. Oczywiście mam świadomość, że młodzi to obchodzą. Ponura anegdota mówi, że na Facebooku czy Instagramie najwięcej jest ludzi urodzonych 1 stycznia. Dlatego że dziecko podczas rejestracji, zapytane o datę urodzin, często wpisuje pierwszą, jaka przyjdzie mu do głowy. Zazwyczaj jest to właśnie 1 stycznia.

Trochę inaczej jest w liceum, gdzie mamy do czynienia na przykład z jakimiś zadaniami edukacyjnymi, w czasie których młodzi muszą się komunikować ze sobą. Tu sprawa jest trudniejsza – to przecież niemal dorośli ludzie, nie możemy im tego telefonu po prostu wyjąć z ręki. W tym wieku skuteczniejszym działaniem jest to, o czym już wcześniej mówiłam: zaoferowanie młodzieży doświadczenia czasu bez telefonu. Kilka miesięcy temu wracałam pociągiem z uczniami z takiego wyjazdu bez internetu. To był koniec roku szkolnego, więc jechało z nami dużo innych nastolatków, i miałam okazję obserwować różnice w zachowaniu moich uczniów i tamtych. Gołym okiem było widać, że ci bez telefonów siedzieli wszyscy razem, grali w karty, śmiali się, a zaraz obok uczniowie innego liceum podzielili się na maksymalnie dwuosobowe grupy i każdy siedział w ciszy wpatrzony we własny ekran. Ktoś może powiedzieć, że to dowód anegdotyczny. Może i tak, ale bardzo mocny.

Im więcej przeżyć bez telefonu, im więcej nabitych minut „analogowych”, tym większa szansa, że dla dziecka świat cyfrowy nie będzie aż tak atrakcyjny, a przynajmniej nie będzie jedynym znanym mu światem.

Aleksandra Daszkowska-Kamińska

Udostępnij tekst

Jestem przekonana, że szkoła powinna stwarzać takie warunki, w których uczniowie są nie tylko sumą indywidualnych interesów skupionych na zaliczaniu przedmiotów, ale mogą różne rzeczy robić razem (niekoniecznie naukowe), mogą porozumiewać się w grupie, budować interakcje. Gdy nie mają przy sobie telefonów, sporo łatwiejsza jest nauka bycia tu i teraz.

Wydaje się, że problem z uważnością dotyczy nie tylko nastolatków. Sporo dorosłych, nawet seniorów, nie potrafi nie reagować na te bodźce płynące z telefonów i też rzuca się od razu sprawdzać, co tam znowu zapiszczało.

– Te aplikacje dokładnie tak są skonstruowane, żeby pokusę sięgnięcia po smartfona bardzo trudno było odeprzeć. Johann Hari w książce Złodzieje. Co okrada nas z uwagi pisze wręcz, że one wszystkie powstały na specjalnych seminariach w Dolinie Krzemowej poświęconych tylko temu, jak skutecznie przykuwać uwagę, bo ona się potem monetyzuje. One nie mają innego celu. I jesteśmy wobec nich bezradni podobnie jak wobec narkotyków – żaden diler narkotyków nie ma interesu w tym, żeby ktoś brał je w kontrolowanych dawkach, tylko żeby uzależnił się jak najszybciej i kupował jak najwięcej. Social media kierują się taką samą logiką.

Wspomniałaś w pewnym momencie, że w naszej relacji z technologiami musi nastąpić jakieś tąpnięcie, bo poruszamy się po równi pochyłej. Jak to sobie wyobrażasz?

– Wydaje mi się, że będziemy się coraz bardziej różnicować, jak to już dziś ma miejsce w kwestii jedzenia. Istnieje różnica społeczna między ludźmi, którzy się zdrowo odżywiają, i tymi, którzy ćpają za dużo cukru, bo nie wiedzą, że on jest wszędzie. Ci pierwsi budują swego rodzaju enklawy i obawiam się, że podobnie będzie z technologiami, tzn. wzrost świadomości w pewnych grupach spowoduje, że będą tworzyć więcej przestrzeni bez telefonów. Dzięki temu będzie można odwołać się w swoich decyzjach do pozytywów tego doświadczenia i mieć większą motywację do regulowania tego obszaru. Boję się jednak o takie grupy społeczne, które tej świadomości nie będą miały, a pozorne zalety korzystania z technologii sprawią, że dzieci będą doświadczać coraz większej ekspozycji na ekrany.

O jakich zaletach mówimy?

– Choćby o tym, że ekrany tak zajmują dziecko, że rodzic może wtedy odpoczywać. Haidt stawia tutaj sprawę jasno: co się stało z nami, rodzicami, że daliśmy się przekonać, że dziecko jest bezpieczne w domu z komputerem, a zagrożone jest na podwórku? Ktoś, kto to sprawił, był geniuszem. Z lekkim sumieniem wypuszczamy dzieci w świat zupełnie niekontrolowany.

Magdalena Bigaj w swoim artykule w „Więzi” kilka lat temu pisała, że „60 proc. polskich domów nie ma żadnych zasad korzystania z nowych technologii, a 29 proc. uczniów zadeklarowało, że rodzice nigdy nie rozmawiali z nimi na temat bezpiecznego korzystania z internetu”.

– Z drugiej strony wielu rodziców, którzy starają się chronić swoje dzieci, ma poczucie walki z wiatrakami. Typowy obrazek dla polskich ulic to grupka dzieci 100 metrów od szkoły, gdzie zabronione jest korzystanie z telefonów, wgapiona w ekrany.

Społecznie jesteśmy teraz na trudnym etapie, bo jako rodzice nie potrafimy wypracować zgody co do polityki ochrony dzieci przed negatywnymi skutkami technologii. Dla części dorosłych telefon to wolność, możliwość kontaktu w każdej chwili. Jakiekolwiek próby regulacji odbierają jako chęć odbierania im zdobyczy cywilizacji i atak na ich niezależność. Ciężko w takiej sytuacji o jakiś konsensus, zwłaszcza gdy poskrobie się mocniej i pojawią się niewygodne pytania o to, jaki my dajemy dzieciom przykład, co sobie za pomocą tych telefonów załatwiamy, do czego chcemy wychowywać nasze dzieci.

Więź.pl to personalistyczne spojrzenie na wiarę, kulturę, społeczeństwo i politykę.

Cenisz naszą publicystykę? Potrzebujemy Twojego wsparcia, by kontynuować i rozwijać nasze działania.

Wesprzyj nas dobrowolną darowizną:

Co możemy zatem jako dorośli zrobić, żeby nasze dzieci nie były tak bezbronne wobec technologii?

– Mam pewną znajomą, która od pierwszej chwili swojego macierzyństwa postawiła sobie za cel, żeby własne dzieci jak najczęściej zabierać w naturę. I gdy one podrosły na tyle, żeby zetknąć się z technologiami, to miały już w sobie solidną bazę dobrych doświadczeń. Dlatego warto powiedzieć sobie: „Dobra, nie jestem w stanie odciąć całkowicie mojego dziecka od technologii, ale co mogę mu dać oprócz tego?”. Przede wszystkim swoją uwagę, a potem jakiś rodzaj wspólnej aktywności: rower, kajak, bieganie, kopanie piłki. Im więcej takich przeżyć bez telefonu, im więcej nabitych takich minut „analogowych”, tym większa szansa, że dla dziecka świat cyfrowy nie będzie aż tak atrakcyjny, a przynajmniej nie będzie jedynym znanym mu światem. Szkoła może tu pomagać, dawać przestrzeń do spotkania, ale nie wykona tej pracy za rodziców.

Aleksandra Daszkowska-Kamińska – ur. 1982. Socjolożka, badaczka społeczna, trenerka organizacji pozarządowych, od 2021 r. dyrektorka Bednarskiej Szkoły Realnej w Warszawie. Do 2017 r. związana z Fundacją Szkoła Liderów, gdzie koordynowała programy rozwojowe dla liderów społecznych i politycznych. Współpracowniczka Radia 357, w którym okazjonalnie prowadzi audycję publicystyczną. Mama trójki dzieci, żona stolarza. Mieszka w Warszawie.


Tekst ukazał się w kwartalniku „Więź” jesień 2024 jako część bloku tematycznego „Pokolenie lęku?”.
Pozostałe teksty bloku:
Konrad Ciesiołkiewicz, Wielkie przeprogramowanie. Czy smartfony zabiorą nam dzieciństwo?”
Maria Rogaczewska, Rodzina o dobrym zasięgu. Dlaczego książka Haidta wywołała burzę w USA?”

Podziel się

1
Wiadomość

5 stycznia 2024 r. wyłączyliśmy sekcję Komentarze pod tekstami portalu Więź.pl. Zapraszamy do dyskusji w naszych mediach społecznościowych.