Jesień 2025, nr 3

Zamów

Pieczęć. O miłości i zachwycie

Jerzy Sosnowski. Fot. Więź

W takim miejscu nie sposób długo wytrwać – i także ja odszedłem. Zresztą co najmniej w dwóch następnych salach udawałem tylko, że oglądam obrazy, starając się przede wszystkim uspokoić, nieco zażenowany, bo nie zdarzały mi się dotąd w galeriach malarstwa reakcje w gruncie rzeczy histeryczne.

Na początek mała antologia z komentarzami, bo sprawa nie jest prosta:

„Czy można powiedzieć: «Był piękny poranek pod koniec listopada», nie czując się przy tym Snoopym?” (Umberto Eco, Dopiski na marginesie „Imienia róży”, tłum. Adam Szymanowski).

„Królewicz leżał z dosłownie pękającym sercem” (Tadeusz Miciński, Nietota; zawsze bawiło mnie w tym zdaniu, kto wie, czy nie zgodnie z intencją autora, słówko „dosłownie”).

„[…] tam, ku tym zmrokom, co zaległy ziemię, / tam, ku piekielnej przełęczy, / na której zasiadła jasnowłosa Ewa / z padalcem grzechu u swych białych stóp…” (Jan Kasprowicz, Dies irae, hymn napisany krótko po tym, jak żona poety odeszła z jego przyjacielem).

„Siostrzyczki spijają z kieliszków jak naparstki / Bladozieloną truciznę, straszliwy, blady jad. / Za chwilę umrą – już w kurczach ściskają się garstki, / Już szyjki gną się jak łodygi i jedna główka zwisła jak więdnący kwiat” (Stanisław Ignacy Witkiewicz, wiersz z dramatu W małym dworku – to było upublicznione jako żart, ale napisane wcześniej prawdo­podobnie na serio).

„Awangardziści raczej się mylili. / Wskrzeszali stary krakowski obrządek, / Więcej powagi przypisując słowom / Niż słowa unieść mogą bez śmieszności” (Czesław Miłosz, Traktat poetycki).

„O tym, co jest dla mnie najważniejsze, nie ma nic w moich pismach, bo nie jest to obliczalne jak matematyka i nie da się ująć w słowa” (jakoby Platon; zanotowałem sobie to zdanie w czasach, gdy nie sporządzałem jeszcze adresów bibliograficznych i nie wiem, skąd ten cytat; możliwe, że przytaczał go Tatarkiewicz w I tomie Historii filozofii).

„Tukidydes mówi tylko / że miał siedem okrętów, / była zima / i płynął szybko” (Zbigniew Herbert, Dlaczego klasycy).

Powściągliwi jesteśmy dziś rzadko – na pewno nie, gdy chcemy wyrazić niechęć czy nienawiść. Ale i tu nie sięgamy po styl wzniosły, tylko piętrzymy wulgaryzmy, zgodnie z poetyką przesadni. Innym razem uprawiamy po prostu rozlewny ekshibicjonizm. A ja chcę spróbować napisać o czymś angażującym, ale intymnym: o miłości i zachwycie. Choć pamięć polonisty podsuwa oczywiście natychmiast jeszcze jeden, zgryźliwy cytat: „dlaczego Słowacki wzbudza w nas zachwyt i miłość?” (Witold Gombrowicz, Ferdydurke). Ironia chroni nas przed patosem, który uznajemy, może nie bez powodu, za efekt braku samokontroli albo – co gorsza – za przejaw chęci, by to nad nami kontrolę przejąć, patosem zaszachować. A przecież musi być jakiś sposób, by o głębokim i pozytywnym przeżyciu jednak opowiedzieć.

…Ten obraz poznałem ponad cztery dekady temu ze złej reprodukcji. Zresztą moje żywe nim zainteresowanie zaczęło się chyba od ciekawości, jak wygląda naprawdę – bo znając stan polskiej poligrafii lat 80., podejrzewałem, że dziwaczne kolory są właśnie jego skutkiem, a nie – decyzji artysty. Podpis pod ilustracją pozbawiał zarazem nadziei, że kiedykolwiek zobaczę go na własne oczy: Metropolitan Museum of Art, Nowy Jork. W PRL-u znaczyło to, w gruncie rzeczy, że oryginał znajduje się na Księżycu – owszem, jacyś ludzie tam dotarli, ale ja przecież nie zostanę astronautą. Więc od tamtej pory kompulsywnie zbierałem tylko inne reprodukcje, porównywałem barwy i ich odcienie.

Coraz bardziej przekonywałem się, że El Greco, bo to o nim mowa, naprawdę używał tej zdumiewającej palety; w Budapeszcie, Paryżu, Barcelonie, a wreszcie w Siedlcach zdarzyło mi się z biegiem czasu oglądać inne jego płótna i na wszystkich znajdowałem nienaturalne fiolety, osobliwe beże i zielenie, zadziwiające purpury i żółcie. Rozmazane, rozwirowane chmury, blask ekstazy lub obłędu w oczach wychudzonych postaci czyniły to, co poza ramami obrazu, wątpliwym: „Forma świata stawała się nierzeczywista”, by przywołać jeszcze jeden cytat (z Padliny Baudelaire’a). Jakby prawdziwe było tylko to, co malarz widział wzrokiem wewnętrznym, tworząc w pokoju o zasłoniętych oknach – według zmyślonej skądinąd legendy.

Przy takim odbiorze jego twórczości za jej ostateczny wyraz musiałem uznać malowidło mające za temat Apokalipsę. Tam – spodziewałem się, a kolejne reprodukcje potwierdzały ów domysł – musi ujawnić się do końca eschaton, to ten obraz musi widza doprowadzać do kresu. Ten obraz: Piąta pieczęć.

A gdy zdjął piątą pieczęć,
Ujrzałem u stóp ołtarza
Dusze pomordowanych
Dla Słowa Bożego
I dla własnego świadectwa,
Któremu pozostali wierni.
[…]
Wszystkim wręczono białe szaty
I nakazano spokojnie czekać
Jeszcze przez krótki czas […]

Ap 6,9–11

Tak to brzmi w przekładzie Romana Brandstaettera. Za chwilę słońce stanie się czarne jak wór pokutny, a księżyc jak krew. I potoczą się dalej mroczne wizje, aż powstanie niebiańskie Jeruzalem i czasu więcej nie będzie. Tymczasem Jan wznosi ku niebu ręce ni to w przerażeniu, ni to w dziękczynieniu. Widzi więcej, niż może znieść ludzki umysł. I może dlatego u El Greca białe szaty sfruwają jak skrawki mgły, lecz w zetknięciu z tymi, którym są przeznaczone, mienią się w oczach barwami niczym w epileptycznej aurze.

A ja tymczasem znalazłem się jednak w Nowym Jorku. Marzenie zrealizowane po takim czasie ma w sobie coś ostatecznego: niepokojąca klamra spaja nagle studenta z reprodukcją Piątej pieczęci w ręku i sześćdziesięciolatka, który ma ją zobaczyć na własne oczy. Gdyby życie było powieścią, ta skończyłaby się w tym momencie. Ale – myślałem, przemierzając sale Metropolitan Museum – puenta może być jeszcze ironiczna. Obraz mógł zostać wypożyczony akurat na wystawę w Honolulu, schowany w magazynie lub też mógł się do niego przykleić akurat kolejny radykalny ekolog, w wyniku czego trzeba go było przekazać do konserwacji.

Ekspozycja w The Met jest ułożona tyleż tematycznie, ile chronologicznie, więc gdy po malowidłach renesansowych zaczął się barok, a El Greca ciągle brakowało, zacząłem się coraz bardziej liczyć z takim właśnie biegiem wydarzeń. Namówiłem żonę na tę podróż za ocean przecież nie tylko dla zobaczenia jednego obrazu, ale wśród licznych spodziewanych atrakcji ta miała być jednak centralna, co z każdym arcy­dziełem na wystawie stawało się dla mnie coraz bardziej oczywiste. Cóż, myślałem z rezygnacją, na liście rzeczy, które mi w życiu nie wyszły, nie byłaby to jedyna pozycja. I nieraz już zdarzało mi się czuć postacią z sarkastycznej komedii.

Ale w amfiladzie pomieszczeń zobaczyłem nagle w oddali znajome kształty i nie spojrzałem już nawet na mijane dzieła, tylko zaparkowałem przed obrazem jak Tesla, której kierowca zgubił ładowarkę.
–––––––––––––––––––––––––––––
–––––––––––––––––––––––––––––
–––––––––––––––––––––––––––––
–––––––––––––––––––––––––––––
(Miał siedem okrętów, była zima i płynął szybko? Był sierpień, a wędrówka tutaj zajęła mi czterdzieści lat).

Na obrazie El Greca dzieje się coś podobnego, co później, w innym kontekście historycznym i z innych powodów, wydarza się na płótnach późnego Moneta i wczesnego Kandinskiego. W Liliach wodnych impresjonistyczna fascynacja grą świateł odsuwa w końcu uwagę malarza od materii samej, zostaje jedynie kolorowy blask układający się w nieomal abstrakcyjne formy. Zainspirowany wątpliwymi rewelacjami pani Bławatskiej Kandinsky przedstawia na obrazach sceny z jakichś znalezionych we własnym umyśle baśni, ale te jego księżniczki, koniki i pędzący na nich wybawiciele jako istoty ze świata duchowego dematerializują się stopniowo, rozmazują w nieforemne plamy i linie. Dochodzimy do kresu malarstwa figuratywnego. El Greco znalazł się tam 300 lat wcześniej.

Tylko że święty Jan, przedstawiony na pierwszym planie ostrą kreską, na granicy karykatury, powyginany w ekstazie, zakorzenia ten kres jednoznacznie w perspektywie religijnej. Wszystko wokół niego traci swój doczesny kształt. Historycy sztuki piszą czasem, że być może Piąta pieczęć jest po prostu dziełem niedokończonym. Ale ich ustalenia mówią „nie o tym”, jak „nie o tym” mówiła doktryna, której pilnowała hiszpańska inkwizycja, a El Greco rozumnie się jej przez całe życie nie narażał. Jesteśmy poza tym, czym zajmuje się prawnik, historyk, a zwłaszcza inkwizytor.

Gdy zbliżyć twarz na (dopuszczalną w muzeach) odległość, znikają ciała męczenników, a uwyraźniają się małe purchle starej farby. Nieomal widać osnowę płótna, drugą stronę istnienia. Doprowadza nas artysta na samą krawędź kulis, z czego bierze się dziwaczna perspektywa, w jakiej widzimy dekoracje i przebywających wśród nich aktorów. Za naszymi plecami zostają spory o prawo kanoniczne, prymat papieża nad soborem lub odwrotnie, encykliki, fundamentalność nauk Trydentu albo Vaticanum II, już nie mówiąc o składzie episkopatów, formacji seminaryjnej czy o nauczaniu religii w szkołach. Za nami zostaje właściwie wszystko, czym się zajmujemy w życiu publicznym i prywatnym.

W takim miejscu nie sposób długo wytrwać – i także ja odszedłem. Zresztą co najmniej w dwóch następnych salach udawałem tylko, że oglądam obrazy, starając się przede wszystkim uspokoić, nieco zażenowany, bo nie zdarzały mi się dotąd w galeriach malarstwa reakcje w gruncie rzeczy histeryczne. Ubrałem się z powrotem w swoją rolę społeczną i nawet próbuję teraz nazwać swoje doświadczenie, choć słowa wydają mi się nieporęczne jak nigdy przedtem.

Więź.pl to personalistyczne spojrzenie na wiarę, kulturę, społeczeństwo i politykę.

Cenisz naszą publicystykę? Potrzebujemy Twojego wsparcia, by kontynuować i rozwijać nasze działania.

Wesprzyj nas dobrowolną darowizną:

A gdy schodziłem po stopniach The Met na ulicę, uświadomiłem sobie jeszcze jedno. Jak każdemu, wiele rzeczy mi się nie udało, przy większych lub całkiem małych zdarzeniach powtarzałem nieraz z goryczą: „Tak być nie powinno”. Z wieloma bliźnimi łączyło mnie poczucie, że obiecywano nam więcej i lepiej, choć kiedy – nie umiałem powiedzieć. A teraz nagle straciłem do tego prawo. Cokolwiek się zdarzy, spróbuję nie narzekać już więcej (z nadzieją, że próba nie okaże się zbyt surowa). Nie powinienem: na własne oczy widziałem Piątą pieczęć. Zobaczyłem koniec i początek.

Źródła cytatów:
U. Eco, Imię róży, tłum. A. Szymanowski, Warszawa 1991.
T. Miciński, Nietota, Warszawa 2004.
J. Kasprowicz, Dies irae, w: tenże, Wybór poezji, oprac. J. J. Lipski, Wrocław 1990.
S. I. Witkiewicz, W małym dworku, w: tenże, Wybór dramatów, oprac. J. Błoński, Wrocław 1974.
C. Miłosz, Traktat poetycki, w: tenże, Wiersze wszystkie, Kraków 2011
Z. Herbert, Dlaczego klasycy, w: tenże, Napis, Wrocław 1997.
W. Gombrowicz, Ferdydurke, Warszawa 1956.
Ch. Baudelaire, Padlina, tłum. M. Jastrun, w: tenże, Kwiaty zła, wybór: M. Leśniewska, J. Brzozowski, Kraków 1990.
Pisma św. Jana Ewangelisty, przełożył z greckiego R. Brandstaetter, Warszawa 1978.
T. Jansson, W Dolinie Muminków, tłum. I. Szuch­-Wyszomirska, Warszawa 1964 (kwestia „Tak być nie powinno”).


Tekst ukazał się w kwartalniku „Więź” jesień 2024 jako felieton z cyklu „Na progu”.

Podziel się

Wiadomość

5 stycznia 2024 r. wyłączyliśmy sekcję Komentarze pod tekstami portalu Więź.pl. Zapraszamy do dyskusji w naszych mediach społecznościowych.