Jesień 2025, nr 3

Zamów

Moje autofikcje

Agnieszka Budnik. Fot. Martyna Wilczyńska

Jednym ze sposobów układania się z traumą jest wspólnota zbudowana na opowieści: wsłuchanie się w głosy, które wyrywają z przeświadczenia, że mój los, moje przeżycie, moja historia jest unikatowa i niepowtarzalna.

Obcowanie z autofikcją jest ćwiczeniem z zaufania – oto przecież my, czytelnicy, zgadzamy się na to, żeby po niedostępnym nam czasie, miejscu czy doświadczeniu oprowadziła nas osoba wcześniej nieznana. Żyjemy jej ciałem: poznajemy faktury przedmiotów jej dłońmi, rozpoznajemy zapachy jej węchem, oglądamy stopklatki z przeszłości jej oczami. Czujemy jej wstyd, pożądanie, strach i radość.

Proces lektury zamienia się w sytuację performatywną: to jak użyczenie nam życia, forma dobrowolnego opętania, zasiedlenia pamięci opowiadającego w charakterze niemego świadka. Albo żeby zaspokoić ciekawość, albo żeby współodczuwać i znaleźć język na to, czego sami nie umieliśmy nazwać.

Po stronie czytelnika rodzi się również pokusa uznania tego, co subiektywne, za coś obiektywnego. Jak to się dzieje, że partykularny los osadzony w bardzo konkretnym kontekście zdarza się nam traktować jako instrukcję obsługi rzeczywistości? Brać cudze wybory za dobrą monetę? Współdzielić traumę? A nawet: rozpoznawać się w losie ludzi z krajów tak dalekich, z dekad tak obcych? O czym, a raczej: o kim tak naprawdę są autofikcje?

„Uratować coś z czasu, w którym się już nigdy nie będzie”

Relacja między autor(k)ami a czytelni(cz)kami okazuje się dwustronna – pisarz otwiera się z własną opowieścią na grono odbiorców, które pozostaje poza jego kontrolą. Może zwodzić, modulować obraz, tworzyć autokreacje, choć gdy odrobinę przesadzi, kiedy ktoś zawoła „sprawdzam”, zerwany zostanie niewypowiedziany pakt zaufania, zupełnie fundamentalny dla autofikcji. Nie zrażamy się niedociągnięciami pamięci, ale wybiórczym konstruowaniem uładzonego obrazu.

Dochodzi również do drugiego kuszenia: chęci całkowitego rozpoznania się w autofikcji, poczucia ekwiwalencji emocjonalnej, nawet kosztem przymknięcia oczu na wyraźne różnice – aktu wprowadzenia fikcji we własne życie.

Annie Ernaux, mistrzyni operowania na własnym, żywym organizmie, autofikcyjną procedurę ujmuje zaledwie w kilku zdaniach, w wywiadzie dla „Książek. Magazynu do czytania”: „Zadaję pytania sobie samej sprzed lat, ale to inni mają okazję poszukać odpowiedzi – dla siebie i w obecnej rzeczywistości. Wiele poruszanych przeze mnie tematów przewija się w każdym ludzkim życiu, to dość uniwersalne sprawy egzystencjalne. Ja tylko opakowuję to w literacką formę”1.

I rzeczywiście, francuska pisarka realizuje te założenia, zapewne najpełniej w Latach, zupełnie świadomie tworząc ars poetica „bezosobowej autobiografii”, gdzie „się” zastępuje „ja” i „my”. Oczywiście tyle w teorii, bo w praktyce pisanie Ernaux to nie tylko stworzenie „kolektywnej autobiografii” dorastającego w powojennej Francji pokolenia. To z zapisu pokonanej przez nią drogi z francuskiej prowincji do stolicy rodzą się kolejne opowieści o klasowym awansie i alienacji intelektualistów, by wskazać tu choćby na twórczość Didiera Eribona czy Édouarda Louisa.

Noblistka, w odróżnieniu od przede wszystkim emancypacyjnych tekstów dziedziców, nie szuka przekroczeń i nowych stratyfikacji. Ernaux przyświeca cel nadrzędny: ocalanie od zapomnienia. Na listę wspomnień, miejsc czy wydarzeń do zachowania Ernaux wpisuje choćby spojrzenie usypianej kotki, bar z szafą grającą, stoisko z winami w konkretnym super­markecie czy adres domu w głębi ogrodu w Villiers­-le­-Bel. Bo tylko to się liczyło. Bo pisze się po to, by „uratować coś z czasu, w którym się już nigdy nie będzie”2, poświadczyć realność epoki i własnego życia, w których mogą przejrzeć się i osiedlić wszyscy ci, którym przyszło dojrzewać w podobnym punkcie czasu i historycznej zmiany.

Taką autofikcję – skierowaną na zewnątrz, brutalnie bezkompromisową w ocenie własnych, jednostkowych wyborów, wystawiającą rachunek własnej epoce, wpisującą pojedynczy los w szerszy, równie ważny co punkt widzenia opowiadającej, społeczno­-historyczny kontekst – nazywam autofikcją egzogenną. Jej pionierką i matronką jest nie kto inny, tylko właśnie Annie Ernaux, dokonująca fuzji między tym, co prywatne, a tym, co publiczne.

Dopisana do cudzego losu

W Śmierć przychodzi nawet latem Zsuzsy Bánk losy rodziny bohaterki również zostają rzucone na dalszy plan, choć kontekst historyczny nie jest tu bynajmniej tak szalenie istotny jak w przypadku trybów pisania Ernaux. Krwawa rewolucja 1956 roku na Węgrzech, z wdzierającymi się do centrum Budapesztu czołgami i wojskiem, oświetla tu tylko późniejsze rozdzielenie rodziny Bánków na kraje ościenne i nieco dalsze: sama Zsuzsa jest już niemiecką pisarką, córką węgierskich emigrantów, którzy zdążyli na pociąg jadący na Zachód.

Informując pozostałych członków rodziny o śmierci ukochanego ojca, powraca także do nieużywanego i wyuczonego języka rodzinnego – odejście taty pozornie zatrzaskuje Bánk drogę do zamku wspomnień z dzieciństwa. Pozornie, bo uchyla drzwi do rozmów z bohaterkami i bohaterami przeszłości, której ojciec był częścią. Finalnie jest jednak podręcznikiem strategii przetrwania w obliczu straty. A dla mnie: niespodziewaną instrukcją obsługi obcowania z autofikcją, co daje się opowiedzieć jedynie na przykładzie.

Nie mając nic do stracenia, w ciemnych czasach wojny, pandemii, kryzysów klimatycznych i migracyjnych, sięgamy po opowieść, w której obie strony postanowiły się odsłonić, umożliwiając wyjątkowe spotkanie, stwarzając pole do ułożenia się z tym, co nienazwane

Agnieszka Budnik

Udostępnij tekst

Historię śmierci ojca opowiadanej przez Zsuzsę Bánk czytałam z rosnącym poczuciem niepokoju. Bo tym razem to ja zostaję dopisana do cudzego losu. Tym razem to ja czuję dotyk dłoni widma pisarki na swoim ramieniu. Przepisuję bowiem Śmierć nadchodzi nawet latem na inny rodzaj śmierci – mniej dosłowny, choć związany z podobną wyrwą, którą należało nazwać i przeżyć. Śmierci, jak sądzę, równie dotkliwej dla wielu, w tym dla mnie: końca relacji. I udzielam sobie samej pozwolenia na taki przekład właśnie dzięki Zsuzsie Bánk, czy raczej: sile autofikcji i przedziwnej wręcz skali jej oddziaływania.

Tego pisania z ciała, z oka emocjonalnego tornada, nie pyta się o tożsamość wydarzeń czy dat. Co więcej, odwraca się intuicyjna do tej pory proporcja, wywiedziona z praktyki obcowania z fikcją: to bowiem wszystko, co jakkolwiek trzecioosobowe, uogólniające, wtłaczające w dyskursywne ramy czy zracjonalizowane ponad miarę, jest podejrzane. Koafiury, koturny, cokoły i umizgi są tu po prostu w złym guście. Rzecz rozchodzi się o pokrewieństwo ładunku emocjonalnego, o przerażającą zgodność rytuałów, na które decydujemy się w instynktowny wręcz sposób, by kurczowo złapać się tego, co utracone.

Taką autofikcję – skierowaną do wewnątrz, skupioną na uregulowaniu własnej relacji ze swoim byciem w świecie na nowo – nazywam autofikcją endogenną. I to jej jest dziś coraz więcej.

Absurd wszyty w śmierć

Powodów tej sytuacji widzę co najmniej kilka, żaden z nich nie okazuje się bynajmniej zaskakujący, gdyby rozpatrywać je samodzielnie. Czasu na przeżycie emocji, zwłaszcza tych wymagających, złożonych i dalekich od radości nie ma przecież tak wiele, konfrontowanie się z nimi nie jest przyjemne, jeśli w ogóle od takiej konfrontacji się nie uchylamy. I myślę tu przede wszystkim o uwalnianiu ich z ciała, nie zaś racjonalnym przepracowywaniu ich w trakcie nieocenionego przecież procesu terapeutycznego – o zderzeniu się z falą uczuć in statu nascendi – gdy odbiera się wiadomość, która kończy dotychczasowe życie i rzuca wyzwanie ułożenia go na nowo.

Nie pomaga w tej drodze fragmentaryzacja wspólnot czy wyznaczanie przestrzeni do przeżywania emocji. Śmierć już dawno przeniosła się do sterylnych szpitali, a fizjologiczne aspekty chorowania i odczuwania bólu, zarówno psychicznego, jak i fizycznego, lokuje się w tym, co prywatne, dbając, by nie zaburzyły mechanizmów rządzących publicznym. Paroksyzmy uczuć są społecznie dopuszczalne w kinie czy teatrze, w czasie trwania projekcji czy spektaklu. Katharsis ma więc wyznaczone miejsce, czas, a nawet anturaż. Dobre oświetlenie ekranu czy sceny dla lepszej widoczności to jedno – coraz częściej doceniam fotele w półmroku, pozwalające na półprywatne zalanie się łzami, głośne wypuszczenie powietrza z płuc, głośny śmiech, wzdychanie z ulgi lub współodczuwania.

Jednym ze sposobów układania się z emocją i traumą jest wspólnota zbudowana na opowieści: wsłuchanie się w głosy, które wyrywają z naturalnego chyba przeświadczenia, że mój los, moje przeżycie, moja historia jest unikatowa i niepowtarzalna. I rzeczywiście, składowe prowadzące do wywołania skrajnej emocji czy sytuacji granicznej mogą mnożyć się w nieskończoność, sama znajduję pocieszenie w potwierdzeniu przytaczanych słów Annie Ernaux: doświadczenia egzystencjalne są rzeczywiście uniwersalne.

Dzięki literaturze, jak sądzę, dokonuje się ich przekład. Pisanie autofikcyjne, zwłaszcza zaś to, co nazwałam dla poręczności autofikcją endogenną, sprzyja takiej translacji: dopuszcza zagubienie i niedoskonałość. Odsłania to, co miękkie, i pokazuje, że nie mamy monopolu na cierpienie, że nie przeżywamy wielkich emocji w unikatowy sposób; że ktoś już je przeżył.

Stąd również bierze się moja prywatna fascynacja autofikcją, bo zbiór argumentów prowadzących do zażyłej relacji z twórczością spod tego znaku zawsze będzie tajemnicą uwielbiających. Nie mając nic do stracenia, w ciemnych czasach wojny, pandemii, kryzysów klimatycznych i migracyjnych, sięgamy więc z przypadku czy polecenia po opowieść, w której obie strony postanowiły się odsłonić, umożliwiając wyjątkowe performatywne spotkanie, stwarzając pole do ułożenia się z tym, co nienazwane. Sama jedną z nich zasiedliłam, może nawet opętałam.

Współdzielę więc z matką Bánk spanie w pościeli przesiąkniętej jeszcze szczątkami zapachu tego, który zniknął, porządkowanie przestrzeni wedle nie mojego klucza. Rozumiem w końcu zaskoczenie mojego ojca oprawionym czarno­-białym zdjęciem mojej babci stojącym na półce, bo przecież wówczas miała się całkiem dobrze, a jak obserwuje Bánk, najbliżsi zmieniają się w fotografię dopiero kilka miesięcy po pogrzebie, gdy widok ich twarzy nie uderza już w najgłębiej ulokowaną strunę. Zdjęcia żywych, zwłaszcza te z przedcyfrowej młodości, stoją na półkach znacznie rzadziej, są czymś dziwnym. Niepotrzebnie zwiastują to, co i tak ma się wydarzyć.

Jak autorka Śmierci… zaznaczałam w kalendarzu dni, w których się nie rozpłakałam. I jak w przypadku samej autorki – te przyszły dopiero po kilku miesiącach od zdarzenia. Wiem też, dlaczego tak obsesyjnie szukałam „sojuszniczek tego lata, tego roku umierania” i że, tak jak wdowa po ojcu Bánk, znalazłam przyjaciółki „z cmentarnej ławki”, które – nauczone doświadczeniem – kazały żyć nowym życiem.

Dlaczego nowym? Bo po każdej śmierci zmienia się język, toponimia i chronotopy. Bánk nie estetyzuje, nie ukrywa się za kulturową zbroją powtarzanych jak mantra stadiów żałoby, zasłyszanych z Freuda. Nie ucieka w psychoanalityczny żargon, nie zaczyna mówić językiem psycho­terapii. Notuje przesunięcia o wiele bardziej subtelne, choć restrukturyzujące prywatny świat.

Oto bowiem miary czasu okazują się ciasnym gorsetem, który miał tylko arbitralnie dzielić nasze życia na mniejsze, bardziej pojmowalne kawałki. Choć kalendarz obowiązuje nadal, percepcja tygodnia rozmija się z siedmiodniową podziałką – potrafi trwać tydzień, rok, a nawet i dziesięć lat – a wszystko to dzieje się gwałtownie, ot tak. Dla nas, czytających, rzeczywisty zakres tego interwału nie jest tak naprawdę istotny. Podskórnie wiemy, że wszystko zależy: od dnia, stężenia kortyzolu we krwi, jakości snu i samopoczucia. Salon nie jest już, zauważa pisarka, pokojem rodziców, głupio nazwać go też „pokojem matki” po zaktualizowaniu stanu osobowego rodziny.

Dzięki Bánk wiem, że w przeżycie śmierci najbliższego, tej literalnej czy nieco bardziej metaforycznej, już zawsze wszyty będzie absurd. Że świat jest i będzie trwał dalej, pomimo tego, że właśnie się rozpadł. Że nie da się na śmierć przygotować. Że i tak da się wszystko przeżyć. Że ułożyłam się ze światem na nowo i nie ma w tym ziarenka wstydu. Że przetrwam odejście rodziców jak wielu przede mną i po mnie. Że mózg oszukuje, wspomnienia blakną, a trwam ja: w automatycznych odruchach, mikroćwiczeniach z cierpliwości i opowieściach. I że autofikcja to opętanie. Tylko kogo przez kogo? I na jak długo? I czy na pewno nie ja to powiedziałam? I czy pisanie o autofikcji naturalnie rozpoczyna pisanie autofikcji?

„Zaczęłam ćwiczyć się w akceptacji. Mówiłam sobie, że jestem dzielna, i zaczęłam w to wierzyć. Włożyłam w to wiele pracy i oddania. Zaczęłam to przyjmować. Przyjmować takim, jakim było”3.

Tyle i aż tyle

Moja lektura Śmierć przychodzi nawet latem przypadła na czas otrzepywania się z kurzu po paśmie utraty i śmierci różnej proweniencji: zapomnianych już zgonów covidowych, a także rozciągniętej na długie lata demencji, która przypomina wyciąganie taśmy z kasety albo nieopatrzne prześwietlenie filmu. Najpierw znikają chwile z przeszłości niedalekiej: wspólne wigilie z moim psem, komentowanie napaści na Ukrainę, a potem idzie już szybciej: zaprowadzanie mnie do szkoły, moja siostra, ja, miasto, PRL, koleżanki i koledzy z dzieciństwa, matka. Oboje wspominali już tylko o matce. A to i tak przez chwilę. A to wszystko między ucieczkami, pokazami siły, nagłym posiwieniem taty i nieodwracalną myślą, że to już. A to jeszcze nie byli rodzice.

Nie jest jednak żadną miarą tak, że autobiografizujące pisanie Węgierki jest pierwszym tego typu ujęciem tematu. W głowie brzęczy mi fraza: „o przyjęciu decyduje kolejność zgłoszeń”. Bo rzeczywiście, zarówno Umarł mi. Notatnik z żałoby (2013)Ingi Iwasiów, Jak przestałem kochać design (2015) i Rzeczy, których nie wyrzuciłem (2017)Marcina Wichy, czy nawet Kontener (2018) Marka Bieńczyka są autofikcjami endo­gennymi, gdyby trzymać się zaproponowanego wcześniej podziału, o doświadczeniu zupełnie uniwersalnym: śmierci rodzica. Tylko tyle i aż tyle. Prawem autofikcyjnej translacji są też jednocześnie opowieściami o odejściu innych członków rodziny, ale też śmierci relacji. Dlaczego więc Śmierć przychodzi nawet latem?

Nie rozchodzi się wcale o aspekt genderowy, a przynajmniej nie w całości: wymieniony łańcuszek tytułów czytałam w chronologicznej kolejności. Moje straty, te świadome i te, z którymi zgodzić się nie chciałam, zaczęły się po prostu później. Wspomniane książki czytałam więc jak każdy inny tekst, z pominięciem dwustronnego spotkania performatywnego. Nie było mowy o wzajemnym zasiedleniu, tym bardziej opętaniu. Stawka gry zmieniła się dopiero wtedy, kiedy doszło do wyrównania sił: również po stronie odbiorczyni pojawiła się śmierć. Dwie biografie zazębiły się, rozpoczynając ćwiczenia z zaufania i przenikanie się żyć.

I od teraz każdą autofikcję, każde takie poświadczanie własnego życia, czyta się już nieco inaczej. Człon -fikcja nie tyle zmienia, ile moduluje swoje znaczenie. Łączy się nie tyle z pracą wyobraźni, ile raczej z dbałością o formę: korzystaniem z chwytów i gestów właściwych literaturze, uważnością względem języka. Stosowanie zabiegów narracyjnych, które zarządzają dramaturgią tekstu, posługiwanie się metaforą, wokół której osnuwa się myśl, wszelkie retardacje, retrospekcje i wszystko to, co kryłoby się za analizą prowadzącą do interpretacji tekstu, nie jest tu bynajmniej nie na miejscu. Techniki, których użycie przy tekstach non­-fiction, zwłaszcza w reportażach, mogą budzić zastrzeżenia także natury etycznej, w autofikcjach nie są nawet postawione w stan oskarżenia. Idzie przecież o pracę pamięci i nazwanie tego, co umyka wyrażeniu – nawet jeśli droga do tego celu meandruje, a początkowe założenia raz po raz znikają z linii horyzontu.

Więcej niż własne emocje

I jeśli u źródeł autofikcji leży zupełnie podstawowe przecież pragnienie nazwania – w którym kryje się zarówno nadzieja oswojenia własnego lęku przed nieznanym, jak i bezinteresowny gest solidarności we współdzieleniu tego, co uniwersalnie ludzkie – lektura ta ma w sobie rys wywrotowy. Rozpoznajemy się w realnych przecież bohaterach i bohaterkach, dzielimy ich bezradność, napotykamy na te same bądź równie utrudniające funkcjonowanie instytucjonalne przeszkody i społeczne zmowy milczenia. Teksty spod znaku autofikcji wchodzą wówczas w szczeliny ślamazarnego, źle urządzonego systemu i punktują miejsca zapalne, przyczyniając się do powstania nowego agonu lub wzmocnienia głosów w już trwających dyskusjach.

Wczoraj byłaś zła na zielono Elizy Kąckiej jest właśnie taką historią. Dałoby się przecież streścić książkę Kąckiej, jak zresztą każdą autofikcję, jednym zdaniem. Owszem, to opowieść o narodzinach neuroróżnorodnej córki i konsekwencjach diagnozy dla obu kobiet. Co jednak szczególnie ważne, samo słowo „autyzm” się tu nie pojawia. „Nie będę cytować rozpoznań, bo ta książka sprzeciwia się władzy. Również władzy diagnoz. Diagnoza to zasieki ochronne i klincz, poduszka i kaganiec. Jest potrzebna, gdy idziesz na starcie z biurokracją, gdy zbroisz się przeciw światu sztywnych liter i formuł, gdy zdajesz sobie sprawę, że świat społeczny to talia ról. Moja opowieść jest o czym innym”4.

I rzeczywiście, Kącka pisze o czym innym. Rekonstruując zarówno przebieg ciąży, jak i przywołując momenty z dorosłego już życia, pisarka odsłania znacznie więcej niż własne emocje: sama naraża się na zagrożenie. Nie można przecież pominąć akademickiej i krytycznoliterackiej kariery autorki. A w tym świecie odsłonięcie tego, co miękkie, jak i komunikowanie własnej kruchości czy nawet gest niezgody wobec systemu reprodukcji wiedzy, jest aktem odwagi. Rozpoznaję się w tym doświadczeniu.

Z tego rozpoznania, a także z genderowego i feministycznego uwarunkowania budzi się we mnie również postawa rozjuszonej sojuszniczki. Kącka przeplata bowiem opowieść o próbie zrozumienia unikatowego sposobu postrzegania świata przez córkę prostym, ale porażającym zabiegiem narracyjnym.

Co jakiś czas w książce pojawia się jedno­-dwustronicowa lista zdań zasłyszanych, czyli „Rzeczy, które usłyszałam jako matka”. Nie towarzyszy im komentarz czy kontekst, który jedynie uładziłby ich wydźwięk. Poniżej więc moja własna lista młodej kobiety doprowadzonej do szewskiej pasji samą lekturą, wypisana z listy codzienności matki opiekującej się neuroatypowym dzieckiem:

„Słuchaj, Eliza, trochę więcej analizy. Ty jesteś za bardzo emocjonalna, miotasz się, dziecko wymaga trzeźwości”. (rozmowa na linii Warszawa–Lidzbark)

„Niech pani nareszcie spoważnieje. Co się nie udało, to się nie udało, ale dość fantazji”. (Toruń)

„Wybacz, ale słabo znasz życie. Ja przechodziłem depresję”. (Kraków)

„Dziadkowie pani byli porządni, wierzący. Takim się rodzą mądre, zdrowe dzieci. Niech pani to przemyśli”. (Lidzbark Warmiński)

„Gdzie pani była, gdy ona miała rok? Wtedy trzeba było diagnozować. Nic pani nie widziała? Pani ma studia?”. (Warszawa)

„Epatujesz dzieckiem z problemami. Mnie to szantażuje emocjonalnie”. (Warszawa)

„W pani sytuacji niebycie na lekach jest podejrzane. Czy pani nie jest za dzielna?”. (Toruń)

„Niech pani schowa szczęście osobiste do kieszeni, pani jest matką”. (Warszawa)5.

Więź.pl to personalistyczne spojrzenie na wiarę, kulturę, społeczeństwo i politykę.

Cenisz naszą publicystykę? Potrzebujemy Twojego wsparcia, by kontynuować i rozwijać nasze działania.

Wesprzyj nas dobrowolną darowizną:

Elizie Kąckiej udaje się przy tym nie wpaść w pułapkę pisania tekstu­-manifestu, który z racji samego gatunku dość szybko uległby dezaktualizacji. Zamiast tego decyduje się na udokumentowanie tego, co personalne, rozsnuwając opowieść o samopoznaniu i poszerzaniu własnej perspektywy o próby zrozumienia tej, która wymyka się dotychczas znanym schematom myślenia. Odczuwanie złości zyskuje tu przecież zieloną, dotąd niezauważalną aurę, symbolem wolności staje się lis, a relacje rodzinne nigdy nie były silniejsze.

Pisarka nie kieruje również oskarżeń do właściwych instancji, do czego, jak sądzę, ma święte prawo. Oburzenie niech leży jednak po stronie czytelniczki uznającej Wczoraj byłaś zła na zielono za autofikcję egzo­genną, która popycha mnie do protestowania i pracy nad społeczną wrażliwością. Opętanie i zasiedlenie zaś niech przydarzy się szukającym narracji o wyzwaniach i radościach płynących z wychowywania dzieci neuroróżnorodnych. Dzięki prawu translacji niech przydarza się również tym, którzy szukają sojuszniczek i sojuszników w samotnej batalii o szacunek i godność w obliczu diagnoz najbliższych, którym książka Kąckiej udziela schronienia.

  1. A. Ernaux w rozmowie z Michałem Nogasiem, Nie ma czasu na żal, tłum. W. Kroker, w: „Książki. Magazyn do czytania” 2024, nr 1, s. 37.
  2. A. Ernaux, Lata, tłum. K. Jarosz, M. Budzińska, Wołowiec 2022, s. 237.
  3. Z. Bánk, Śmierć przychodzi nawet latem, tłum. E. Kalinowska, Wołowiec 2023, s. 187.
  4. E. Kącka, Wczoraj byłaś zła na zielono, Kraków 2024, s. 16.
  5. Tamże, passim.

Tekst ukazał się w kwartalniku „Więź” jesień 2024 w dziale „Nad książkami”.

Podziel się

1
Wiadomość

5 stycznia 2024 r. wyłączyliśmy sekcję Komentarze pod tekstami portalu Więź.pl. Zapraszamy do dyskusji w naszych mediach społecznościowych.