
Z perspektywy zamkniętego życia i twórczości Tomasza Łubieńskiego ukazuje się ich wspólny motyw. Jest nim wolność. Szukali jej bohaterowie jego esejów. Sam pożegnał czytelników tomem wierszy, które były walką o wolność możliwą w sytuacji niepełnosprawności i choroby.
Debiut i finał dzieła zmarłego w marcu tego roku Tomasza Łubieńskiego to utwory poety. Pierwszy raz swe nazwisko ujrzał w druku na łamach tygodnika „Dziś i Jutro” jako autor cyklu wierszy. Wydrukowane 4 września 1955 r., o kilka miesięcy wyprzedziły inną publikację (choć z tymi wierszami jakoś związaną), w nieco bardziej prestiżowym periodyku „Wierchy”, wydawanym przez PTTK. W rubryce Ratownictwo odnotowuje się tam akcję ratunkową TOPR-u jemu, jak powiedzielibyśmy dziś: „dedykowaną”, a wywołaną przez zgłoszenie zaniepokojonej matki siedemnastolatka, która zainicjowała jego poszukiwania w górach. To kontekst tego udanego debiutu.
Wiersze nosiły tytuł Z Tatr. Solennie geograficzny („geopoetycki”). Mimo kasprowiczowskich konotacji młodopolskie bynajmniej nie były. Autor znał modnego Majakowskiego („Szliśmy równo jak dobre maszyny, / Naoliwił nas cukier i sen”), ale i budował samodzielne błyskotliwe metafory. Nadawał wersom zmienny rytm dla opisu odmiennych doświadczeń i łączył doznania fizyczne ze sferą psychiczną. Stanie się to znakiem rozpoznawczym górskiego i nie tylko górskiego pisarstwa Łubieńskiego.
Jego wiersze rejestrują dźwięk, dotyk, bodźce pochodzące z zewnątrz i te, które przychodzą od środka, jak bicie serca, rytm oddechu. Jest w nich świadomość zależności od sprawnego na szczęście ciała, satysfakcja z pokonywania kolejnych przeszkód, poczucie proporcji między człowiekiem i kamiennymi ścianami. Najważniejsze jednak, że obok jest śmierć i to ona nadaje smaku zmaganiom nastolatka, które są egzystencjalną i literacką przygodą, sportowym wyczynem i ćwiczeniem z ocalenia. Źródłem sensu i radości, o której pisał w kończącym cykl, nieco skamandryckim czterowierszu:
Niezwietrzałą radość mam w sercu –
Taką radość, że turnie przerasta.
Niosę ją jak herbatę w manierce
Po upalnych ulicach miasta.
W 1955 r. dyktat ideologiczny w kulturze zelżał i wiersze przynosiły powiew świeżego górskiego powietrza oraz aurę apolitycznej sportowej przygody. Z drugiej strony opublikowało je „Dziś i Jutro”, periodyk katolików „pragnących współtworzyć nową rzeczywistość”, wśród których jedną z ważniejszych postaci był ojciec debiutanta. Krótko mówiąc, spytany pewnego razu przez Miłosza, czy ma coś wspólnego z PAX-em, Tomasz Łubieński odpowiedział coś o ojcu, ale debiutem w „Dziś i Jutro” nie widział sensu się chwalić.
„Mój niedrukowany debiut”
Wolał pamiętać, że historia mogła zaaranżować mu bardziej spektakularną publikację i urządziłaby ją, gdyby nie interwencja wspomnianego ojca młodego poety. W 1957 r., będąc po raz pierwszy w Paryżu, 19-letni student Łubieński (wtedy jeszcze pierwszego roku na Wydziale Historii UW) udał się do Instytutu Literackiego i złożył w Maisons-Laffitte rękopis wiersza poświęconego wypadkom węgierskim. Wszystko po raz pierwszy – niewykluczone też, że Jerzy Giedroyc pierwszy raz miał do czynienia z takim przypadkiem; dość powiedzieć, że wiersz, mimo przewagi jego wartości publicystycznej nad artystyczną, przyjął. Zapewne uczynił to nawet chętnie, wszak odpowiadało to jego skali wartości, w której jeden wiersz o tragedii Węgrów więcej ważył niż setki pracowicie zapisanych stronic wypełnionych psychologiczną introspekcją. Ojciec poety znał Giedroycia sprzed wojny, co zapewne ułatwiło technicznie, a utrudniło wewnętrznie misję zatrzymania wiersza, która oczywiście się powiodła.
Młody pisarz odebrał kolejną lekcję na temat wolności. Taką, że możliwa jest ona w poezji, w życiu skomplikowana do osiągnięcia – łatwiejsza w górach, trudniejsza na nizinach, łatwiejsza w sferze uczuć, trudniejsza w historii. Tak już zostało – utwór Mój niedrukowany debiut: Węgry 1956 opublikował w swym pierwszym poetyckim tomie, wydanym dokładnie 40 lat po napisaniu tego wiersza.
W tym okresie praktykującym poetą w zasadzie być przestał, pociągnięty przez temperament analityka ludzkich charakterów i postaw w stronę historycznego eseju i biografii. Nie brakowało w nich jednak poezji – lapidarnej syntezy, błyskotliwej metafory i może przede wszystkim spojrzenia na rzeczywistość, w którym ze sferą motywacji i wartości sąsiaduje świat doświadczeń zmysłowych, nieprzedstawiony w historycznych studiach. Łubieński rozumiał ludzi i wybory, za którymi stały dni lub tygodnie spędzone na odpieraniu pokus odmiennego kroku. Doceniał rolę nie tylko wielkich, ale i małych uczuć. Nawet głosu ciała, które podpowiada, co jemu wydaje się najlepsze. Potrafił czytać źródła, bo umiał odnaleźć w nich to, co powyżej.
No i w końcu jego fraza, a był wybitnym stylistą, nie utraciła poetyckiego waloru, gęstości, wyczuwalnej zmysłowej wręcz radości pisania, czasem kontrastującej z poruszaną tematyką.
„Nieobecni mają rację”
Po wydaniu w 1996 r. poetyckiej książki Nieobecni mają rację zyskał prawo nazywania siebie poetą niedzielnym. W znaczeniu cykliczności trochę do tego miana brakowało, w sensie świąteczności pisania zasługiwał na nie w najwyższym stopniu. Wiersze bywały najczęściej świętem uczuć i świętem życia, ujmowanych w ich najciekawszych wymiarach: tego, co się zdarzyło, i tego, co się nie zdarzyło. Tak było z dwoma realnymi „debiutami”, interesującymi tyleż ze względu na zanotowane emocjonalne poruszenia, ile na sąsiedztwo z tym, co zaistniało – konsekwencjami emigracyjnej publikacji lub nieostrożności w górach.
W ten sposób można rozumieć enigmatyczny tytuł jego pierwszego tomu. Istnieje przewaga możliwości nad realnością. Nieobecnych nad obecnymi, niedokonanego nad dokonanym. Jeśli nie jakościowa, to z całą pewnością ilościowa. Łubieński-poeta stanie się specjalistą od fantazji na temat niezrealizowanej sfery rzeczywistych zdarzeń. Najczęściej intymnych: erotycznych lub podróżniczych. W obu wypadkach zanurzonych w aurze spraw ostatecznych.
To, co się nie zdarzyło, zdarzyć się może w poezji, po czym realne wkracza w sferę artystycznego mitu, jak w Trzech późnych sonetach. Ostatni z sonetów zamknięty jest zwrotkami:
więc brońmy się, do wiosny, wiosna prawdę powie,
zupełnie niepotrzebni tej prawdy świadkowie,
wystarczą dzikie róże, rosną pod Olsztynem,
ja pójdę ku dolinie, ty odejdziesz górą,
na pewno odpłacimy za grzech naszej skóry,
tamte róże zakwitną w ostatniej godzinie.
Zadanie napisania sonetu, w którym znajdą się obok siebie wiosna, róże, miłość i śmierć, trudno byłoby zrealizować równie naturalnie i niebanalnie. Wiosna jest i będzie w tej poezji momentem, który weryfikuje siłę życia. Ci, co dotrwali do wiosny, mogą widzieć przyszłość dość optymistycznie. Róże, owszem, ale naturalnie dzikie, nie hodowlane, żadnej kwiaciarni. Kwiaty, które mają swoje miejsce, są do niego przypisane, a przez to konkretne i miejsce to jest przestrzenią spotkania. Zyskują status świadków i dzieje się to nie po raz ostatni – w wielu wierszach Łubieńskiego świat będzie świadkiem scen miłosnych i scen zazdrości, zmagań wewnętrznych i tych z ciałem, tłem istotnych rozmów.
I co może najważniejsze – świadkiem umierania. Świat nie przemija w odróżnieniu od egzystencjalnych fenomenów i ludzi. A nawet zdaje się w fantazji poety gwarantem ich ocalenia. Dzieje się tak w jednym z późnych górskich wierszy, zaczynającym się wersami: „czarna broda jasny lok blisko siebie / widoczne przez okienko na poddaszu / tam jest szczęście i tu jest hotel Kalatówki”. Rozumiemy, że tatrzański hotel okaże się trwalszy niż cokolwiek opisanego w tych wersach. Łubieński stwierdza:
podobnie człowiek przemija się w sosnę
w deszcz wiatr próchnicę
znika po górach dolinach
tylko ten jasny lok i czarna broda perkusisty
w pamięci Kalatówek będą zachowane
„Nie czekajcie dogonię was na tamtym świecie”
Nurtem płynącym w tej poezji są wiersze-próby generalne odchodzenia. Zaczyna się to już w tomie Nieobecni mają rację utworem W lesie, opisującym ostatnią drogę pary samobójców. Towarzyszy jej wiele przypadkowych fenomenów, którym wyjątkowa egzystencjalna okoliczność nadaje miano ostatecznych i koniecznych. Śmierć dwojga oświetla miejsce, w którym się dokonuje, wyjmuje je z przypadkowości i drzewo, pod którym żegnają się ze światem, staje się drzewem w najściślejszym sensie odnalezionym w lesie:
Dwudziesta ósma sosna po zachodniej stronie,
Piątego poważnego duktu w lewo-prawo,
Od trzeciej historycznej drogi tuż przed deszczem,
Za drugim mostkiem nie do naprawienia.
Tam właśnie stało się to, co się stać musiało, a więc i drzewo nie było przypadkowe. Okoliczności i znaczenie obejmuje Łubieński-historyk, opowiedzieć o tym umie Łubieński-eseista, zaś rozumie rzecz Łubieński-poeta – w ten sposób integrują się trzy jego literackie zmysły.
Od początku śmierć w krajobrazie będzie przedmiotem nawracających fantazji byłego już w momencie pisania tych wierszy taternika. Uważał zresztą, że wielu wydarzeniom, które identyfikowano jako nieszczęśliwe wypadki w górach, towarzyszyły wcześniejsze osobiste dramaty ich bohaterów, którzy traktowali takie rozwiązanie jako niejednoznaczny i romantyczny wybór formy odejścia. Ilu ich jest na symbolicznym cmentarzu Pod Osterwą w Słowackich Tatrach – to metafizyczna tajemnica. Sam więc w rozbudowanych opisowo utworach utrwalił momenty, w których był bliski zajęcia tego „ekskluzywnego” miejsca. Ale to już w późnych wierszach, w drugim swoim tomie, Ulicy Mazowieckiej z 2024 r., pisanym z perspektywy wieku „osiemdziesiąt plus minus”.
![]()
Łubieński na długie lata praktykującym poetą w zasadzie być przestał. A jednak jego fraza nie utraciła poetyckiego waloru, gęstości, wyczuwalnej zmysłowej wręcz radości pisania
W utworze Poniewczasie z tej książki podmiot otacza rekwizytornia rzeczy ostatecznych – całe sześć wersów rozbudowanej enumeracji. To opowieść o rzeczach, które „mogły mi towarzyszyć przy śmierci przy zmartwychwstaniu”, co udaremniła jednak wola życia ich posiadacza, z perspektywy lat skomentowana przewrotnym wersem „szkoda i po co było upierać się przy sobie”.
Śmierć w górach ma dla niego nieodparty snobistyczny urok. Jest aktem włączenia do towarzystwa, które potrafi zrekonstruować w wierszu Mont Blanc. Poeta pamięta i świetnie widzi się w kompanii, która na zakopiańskim cmentarzu jest do tego zgodnie z upodobaniem Łubieńskiego demokratyczna, bo są w niej „koledzy taternicy i cepry gruźlicy / zmarli sportową lub szpitalną śmiercią”, a on im zazdrości tego, że „nie trzeba żadnych prochów rozsypywać w górach / oni już tam mieszkają zgodnie z przepisami”.
Z nieco bardziej teatralną „próbą generalną” mamy do czynienia w wierszu Biegnę zielonym szlakiem, w którym poeta opisuje proces odłączania się od grupy turystów, argumentowanego typowo praktycznymi kłopotami, a ich wyliczenie zamyka poruszająca kontrastowa fraza:
tylko zaciągnę głupie sznurowadło
wytrząsam kamyk z buta poprawiam skarpetkę
nie czekajcie dogonię was na tamtym świecie
Nie przypadkiem padł tu przymiotnik „teatralny”. Ten wybitny dramatopisarz i autor słuchowisk (wybór dramatycznych tekstów Łubieńskiego Koczowisko ukazał się w 2020 r.) przedstawia umieranie jak spektakl jednego aktora, grany przed okiem Najwyższego Widza, ale też oglądany z zewnątrz przez samego odtwórcę roli. W tym jednym momencie staje się aktorem pierwszoplanowym – subiektywnie tragicznym, obiektywnie nieco komicznym w swym patosie. Pisze więc:
rozpoczynamy próbę generalną
czy widać mnie i słychać pod dziką jabłonką
do siebie zwracam się z ręką na sercu
z lasu powstałeś i w las się obrócisz
Alternatywną dla gór i lasów idealną przestrzenią na spektakl śmierci jest dla poety ukochana Francja. Fraza „nie nabyłem do ciebie żadnych praw cywilnych” kryje eufemistyczny wyraz żalu, że życie nie zamknęło się w Alpach Delfinatu, na dworcowym peronie w Limoges czy w końcu w paryskiej dwunastej dzielnicy. I to jeszcze autorowi Mojej Marsylianki się nie udało. Jeszcze to zapisać musi w swoim późnym tomie w rubryce „straty”.
„Przy ulicy widm, Mazowieckiej w Warszawie”
Sumowanie nie jest w opublikowanej w 2024 r. Ulicy Mazowieckiej główną ani jedyną aktywnością, ani tym bardziej racją pisania. Znajdziemy w niej refleksje na temat ludzi poecie znanych, umarłych i żywych (ilościowo przeważa grupa pierwsza), ale są to zaledwie intermezza dla podróżniczych i erotycznych fantazji, wyznań miłosnych, egzystencjalnych czy religijnych.
Dzień dzisiejszy poety, jego wczoraj i przedwczoraj przenikają się, jak w książce wspomnieniowej Osiemdziesiąt plus minus, z której poniekąd ten tom wyrasta. Łubieński, pracując nad nią, tworzył szkice poszczególnych wątków, zapisując pojedyncze hasła, równoważniki zdań, które następnie zmieniał w eseistyczną prozę. Dlatego tak wiele w niej szczegółu, skrótu, konkretu, bo poczęły się od czegoś w rodzaju poetyckiej mapy. Ale niekiedy już sama ta mapa miała autonomiczną wartość.
W ten sposób w książce wspomnieniowej zaczęły pojawiać się wiersze, ale były też utwory, które powstawały obok książki i nie pasowały do memuarystycznej narracji. Kiedy więc latem 2022 r. autobiografia została ukończona, jej 84-letni autor miał, owszem, sporą ochotę uzupełnić biografię Mickiewicza o kilka przemyśleń i wątków, poprawiał szkic o powstaniu styczniowym do rocznicowej publikacji (to jego ostatnia eseistyczna praca), ale nie planował nic innego, uznając zgodnie z porządkiem literackim mickiewiczowską propozycję mierzenia sił na zamiary za hasło przynależne młodości. Jego kolejny rok życia miał być więc rokiem poezji, a Ulica Mazowiecka ostatnią książką – pisaną z taką świadomością.
Adres podany w tytule ma kilka znaczeń. Zacznijmy od historycznego. Uliczka warszawskiego Śródmieścia, prowadząca od Świętokrzyskiej do Zachęty, w dwudziestoleciu międzywojennym zyskała status centrum literackiej Warszawy. Tam mieściła się siedziba Wydawnictwa Jakuba Mortkowicza wraz z firmową księgarnią oraz kawiarnia literacka Mała Ziemiańska. Na tej niewielkiej przestrzeni spotkać można było artystyczną śmietankę stolicy. Młody Czesław Miłosz poznał tam przyszłego autora Mojego wieku i swój późny wiersz Krawat Aleksandra Wata zamknął frazą: „Przy ulicy widm, Mazowieckiej w Warszawie”.
Łubieński-poeta stanie się specjalistą od fantazji na temat niezrealizowanej sfery rzeczywistych zdarzeń. Najczęściej intymnych: erotycznych lub podróżniczych. W obu wypadkach zanurzonych w aurze spraw ostatecznych
W czasach nam współczesnych Łubieński przemierzał Mazowiecką systematycznie przez dwie dekady, pełniąc funkcję redaktora naczelnego krytycznoliterackiego miesięcznika „Nowe Książki”, który miał tam swoją siedzibę. Przemierzał ze świadomością kulturowej treści tego miejsca oraz treści nowej, którą nadały licznie działające tam w XXI wieku nocne kluby. W końcu też Łubieński wzbogacał „ulicę Mazowiecką” o własne, prywatne mity.
W kamienicy, w której znajduje się redakcja miesięcznika, na wysokim ostatnim piętrze mieszkał Jerzy Grzegorzewski, wówczas dyrektor artystyczny Teatru Narodowego, tworzący na jego scenie swe ostatnie spektakle. Reżyser, introwertyczny i zamknięty w sobie, jeśli korzystał z windy, wychodził klatką schodową prowadzącą do redakcji. Łubieński przeżywał wtedy swój najlepszy twórczy czas. Sześćdziesiąte urodziny uczcił wydaniem biografii Mickiewicza, nad którą pracował w stanie euforycznego wręcz twórczego napięcia. Projektował i pisał kolejne książki. Powrócił na deski teatralne z ważną subiektywnie premierą. Przeżywał szczęśliwą miłość. Ciągle w biegu, w drodze, wskakiwał do redakcji z plecakiem, odbierając kolejną partię tekstów do lektury.
Wszystko różniło go egzystencjalnie od podziwianego rówieśnika-reżysera (w zasadzie Grzegorzewski był nawet o rok młodszy). O tym jest tytułowy utwór Ulicy Mazowieckiej, poświęcony pamięci zmarłego w 2005 r. artysty. Kolejne dystychy przynoszą portret podwójny, w autoironicznym skrócie pokazujący kontrast ociężałości, zaniedbania i bezradności jednego oraz sportowej, turystycznej i erotycznej aktywności drugiego. Obaj są na Mazowieckiej przechodniami, gośćmi. Pierwszy – zanurzony w prywatnych mitologiach („ukrył pod łóżkiem owalną rakietę firmy Frama”, „tego chroni dziecinny medalik, bo przecież nie wiadomo”). Drugi – żyjący dla spełnienia w dniu dzisiejszym i w trwającej właśnie chwili („z plecakiem przyspiesza słoneczną stroną ulicy”, „na wszelki wypadek pakuje prezerwatywę”).
Medalik i prezerwatywa to skrót, który mówi wiele o sposobie ujęcia świata w tej poezji. Obrazoburczy do pewnego stopnia, ale sięgający z ironią w sfery realnych obaw i nadziei. Wiersze te pisze eseista i dramaturg ze szkoły Moliera, podpatrywacz i podsłuchiwacz, który potrafi zobaczyć z zewnątrz również samego siebie, ciesząc się różnicami kształtującymi rozmaitość świata. Notuje więc:
No, jeden jest umówiony z leśną górą o wschodzie słońca.
Za to drugiego czeka owacja przy pełnej sali.
Póki co na swój widok uśmiechają się pobłażliwie.
Ale właśnie wspólna znajoma wychodzi z chińskiego baru.
Jest to oczywiście śmierć, która także przechadza się po Mazowieckiej, a nawet się tam stołuje, w nieistniejącym już przybytku azjatyckiej kuchni, dekorowanym w czerwone smoki. Każdego z nich zabierze ze sobą o właściwej godzinie. Rzecz tylko w tym, by „się rozpoznali podobni do samych siebie / Z ulicy Mazowieckiej”, która dostarczyła ku temu tylu okazji, nadała im tyle znaków szczególnych, że zatarcie ich byłoby już wyjątkową formą destrukcji. Ale jeśli jest ono konieczne, pozostaną wiersze, w których można się rozpoznać.
Łubieński pisze takie „rozpoznania”, wspomniane już poetyckie portrety czy minieseje, dzięki którym ich bohaterowie mogliby przypomnieć sobie, kim byli, przynajmniej w oczach poety.
Otrzymują je w Ulicy Mazowieckiej zmarli koledzy pisarza: Paweł Śpiewak, Władysław Lech Terlecki, Michał Głowiński i Jan Lityński, fotograf Eustachy Kossakowski, działacz opozycji, członek KIK-u i dyplomata Krzysztof Śliwiński (Kształtne sosjerki). „Swój” wiersz, na marginesie lektury jego poezji, dostaje Jarosław Iwaszkiewicz, a na marginesie serialu Ojciec Mateusz – odtwórca tytułowej roli.
Ale też pojawiają się inne postaci, żyjące – nestor polskiej fotografii, 90-letni Tadeusz Rolke (Tadzio), opiekunki pisarza (Pani Natalia, Pani Ala), redaktor jego ostatnich książek (Radek), kuzyn poety (Inżynier Ksawer) i w końcu nowo narodzone niemowlę (Pan Konrad Ochałowicz). Jak na introwertyczną, intymną poezję, skupioną na sprawach życia i śmierci, jest to niezwykłe świadectwo zainteresowania innymi ludźmi. Czy inaczej, obecności innych ludzi w przestrzeni wyznaczanej przez te problemy, znajdującej odbicie w poezji.
„Bić się czy nie bić”
Wiersze Ulicy Mazowieckiej w swej znakomitej większości powstały w trudnym momencie życia autora – a kilka z nich oraz trzy publikowane w tym numerze „Więzi” jako Wiersze ostatnie stworzył w czasie najtrudniejszym. Gdy w 2017 r. zaprzyjaźniony Wiktor Osiatyński, prowadzący wówczas na falach radia Tok FM cykl rozmów, zaprosił pisarza do jednej z nich, pozostawiając mu decyzję o temacie, Łubieński wybrał doświadczenie choroby. „To ze względu na moją chorobę?” – spytał Osiatyński, zmagający się wtedy z rozległym, wielonarządowym nowotworem. „Nie, raczej ze względu na moją” – odpowiedział Łubieński w takim tonie, żeby się rozmówca raczej nie przejmował. Każdy ma własną chorobę, najważniejszą, w której jest specjalistą.
Okoliczności i znaczenie obejmuje Łubieński-historyk, opowiedzieć o tym umie Łubieński-eseista, zaś rozumie rzecz Łubieński-poeta – w ten sposób integrują się trzy jego literackie zmysły
W jego przypadku była to choroba neurologiczna, o której w Osiemdziesiąt plus minus pisał z charakterystyczną autoironią i gorzkim humorem: „Mam osiemdziesiąt cztery lata, od paru lat jestem inteligentnym inwalidą. Nie mogę chodzić bez asysty i pomocy kijków. […] Unieruchomienie, odebranie mi jednego z podstawowych praw człowieka, jakim jest prawo do ruchu, pogłębia przykrości starości, przyrodzone, przewidziane przez naturę. Więc pochwałą starości będzie walka przeciw prawom natury, z których najmocniejsze jest prawo Newtona. […] Walka skazana z góry na porażkę, ale podobnie jak naturalna będzie w tej wojnie przegrana, tak naturalnym, choć beznadziejnym odruchem jest walka z tym przeznaczeniem za pomocą nadludzkiej nawet siły, woli, nauki czy paranauki”.
W ten sposób na płaszczyźnie egzystencjalnej rozstrzygnął zadane 40 lat wcześniej w swej eseistycznej książce sparafrazowane hamletowskie pytanie.
Gdy jednak dyplomatycznie uzna się przemijanie za jedno z głównych praw natury, można zacząć je delikatnie reżyserować. „Ogólna taktyka: warto nauczyć się być starym, skoro młodym drugi raz być się nie da” – napisze w cytowanym Osiemdziesiąt plus minus.
„Bić się” to może zbyt wiele powiedziane. Ale dywersja, mały sabotaż, tołstojowskie niesprzeciwianie się złu przemocą – jako formy walki mogą przynieść pewien rezultat. Taki mianowicie, że to, co się dzieje, przebiegać będzie w możliwym wymiarze na naszych warunkach. Tego rodzaju dostępną formę wolności znalazł Łubieński w pisaniu wierszy, które zaczęły karmić się jego sytuacją egzystencjalną, a swemu autorowi pozwalały (kolejny cytat z autobiografii) z nieuchronności przemijania „czerpać emocje, tak zwane pozytywne”.
Bielańskie taternictwo pokojowe
„Widok? Nie musi być Jezioro Lemańskie i Alpy w głębi. Są tacy, co też na pewno nie są Mickiewiczami, a ten widok sobie na co dzień konsumują. I co z tego? Wystarczą mi Tatry i Bałtyk, które dobrze pamiętam. Co ja mówię, ludzie pod oknem po drugiej stronie ulicy i już. Z wózkami, hulajnogami, pieskami” – pisał w autobiograficznym eseju o widoku za oknem mieszkania na warszawskich Starych Bielanach. Przy ulicy Schroegera, w malowniczej okolicy ulicy Płatniczej (bruk, gazowe latarnie, wiosną bzy, latem jaśminy, wiecznozielone sosny zimą) i placu Konfederacji z francuską Café de la Poste oraz nieistniejącą już restauracją Mała Forma. W tej ostatniej w dni parzyste podawano kaczki, zaś w nieparzyste gęsi, a mimo zredukowanej formy właścicielka, kucharka i kelnerka w jednej osobie potrafiła zamknąć lokal, żeby przynieść do domu poecie specjalnie przygotowaną wegetariańską potrawę.
Właściciel Poste, rodowity Francuz, twierdził, że w każdym miasteczku powinna być kawiarnia, kościół i poczta. (Stare Bielany są miasteczkiem, jak zauważał Sokrat Janowicz: każde miasto podszyte jest miasteczkiem, jak i miasteczko wsią). Stąd nazwa „Kawiarni Pocztowej”, wychodzącej na placyk z kościołem. Świątynią brutalistyczną i niepiękną, ale ze swoimi dzwonami dostarczającą dźwiękowego tła południowej godzinie, a poeta umiał znaleźć w podwórku swej kamienicy miejsce, w którym jej dzwonnica tworzyła z dachami atrakcyjną wizualnie perspektywę. No i znajdujące się w skrzydle kościoła hospicjum – z widokiem na francuską kawiarnię – dawało czytelną egzystencjalną metaforę i uczyło perspektywy związanej z własnym oknem jako uprzywilejowanym jednak miejscem kontemplacji świata.
„Kawiarnia Pocztowa”, egzotyczna azjatycka restauracja naprzeciw kuchennego okna, a zwłaszcza chodnik między nimi, były obiektami jego obserwacyjnych studiów, tak że kiedy na spacerze wkraczał w ten ciąg komunikacyjny, musiał czuć się jak w doskonale znanym filmie. Mawiał, że obserwując z zewnątrz życie kawiarni i ulicy, tak właśnie wyobraża sobie życie po śmierci. Bynajmniej nie spokojne, ale ciekawe. „Mówi się śpij spokojnie lecz sam w to nie wierzę / tyle się dzieje na tym bożym świecie” – zapisał w wierszu Paweł profesor.
Patrzenie wiąże się z poczuciem oddzielenia od świata i zarazem poczucie to oswaja. Jest formą aktywnego uczestnictwa – kiedy widziani ludzie stają się bohaterami dramaturgicznych scenariuszy wyobraźni lub uruchamiają inny żywioł: dociekania eseisty, budowane na nikłych zewnętrznych przesłankach, wspomaganych wyobraźnią oraz intuicją.
Inną kategorią obserwacyjną były zwierzęta i drzewa. Tu poeta odkrył w swej wrażliwości wspomniane już zmiany na lepsze, które dawały mu poczucie dumy i pewnego zaskoczenia. Były niespodzianką czasu późnego. W radiowej rozmowie z Osiatyńskim mówił: „Kiedyś potrzebowałem puszczy, lodowców, fenomenów natury. A teraz? Wystarczy mi drzewo za oknem, z mnóstwem ptaków, które na nim przesiadują. Mogę na to drzewo patrzeć bez przerwy, jest dla mnie nieskończenie piękne”. „Może to jakieś ćwiczenie z ocalenia radości życia?” – pytał retorycznie.
Przedmiotem przyjaznej kontemplacji uczynił przedstawicieli bielańskiej fauny w osobach psów i kotów. Tych widywanych przez okno, jak poruszająca się na trzech łapkach suczka Malutka, i tych należących do osób bliskich poecie, jak Murik i Fuks, o których w swoim tomie pisał z przewrotną zazdrością, zauważając, że: „ja czepiam się poręczy one są na rękach / wnoszone i głaskane aby nie poczuły / że są już poza strefą swojego komfortu”.
Była jeszcze wylegująca się przy wyjściowych schodach kotka Misia, która przywoływała na prawach asocjacji scenę z późnych lat jego dawnego profesora i może nawet w pewnych sferach mistrza – Jana Kotta.
„Może to była odległa o parę tysięcy kilometrów, ale kuzynka tej kotki, która (pisał mi o niej profesor Kott) w kalifornijskim słońcu Santa Monica przeciągała się tak rozkosznie na parapecie, budząc zachwyt profesora, którego kochało tyle kobiet na całym świecie” – zastanawiał się w Osiemdziesiąt plus minus. Wszystkie te miłości miałyby coś wspólnego z późnym zachwytem leżącą w słońcu kotką. „Świat jest w dalszym ciągu ciekawy, czyż nie?” – pyta w swej eseistycznej książce, kończąc enumerację, w której Misia się pojawia.
Minąwszy tę piękną istotę, spotykał sąsiada – lekkoatletę na głębokiej emeryturze, prostego jak struna, który odbywał spacer z bardzo chorą i niepiękną już suczką Lolą. Tytułował poetę raz „panem profesorem”, raz „panem hrabią”, a ten prostował się w inwalidzkim wózku, gotowy do erudycyjnej rozmowy na temat naszych lekkoatletycznych osiągnięć przełomu lat 50. i 60.
Niedaleko, za lipową aleją, szczególnie malowniczym zakątkiem alei Zjednoczenia, znajduje się kawiarnia WakeCup z dużym drewnianym stołem, przy którym lubił pisać, zawożony tam najczęściej przez Andrzeja Żaka, który pracował przy swoim stoliku nad językoznawczym doktoratem. W drugą stronę idzie się do Lasku Lindego, równoległą do Płatniczej Kleczewską, obok kawiarni Roślina z siedzącymi w zarośniętym wysoką trawą ogródku amatorkami i amatorami roślinnej diety.
Powyżej kawiarni jest dawne mieszkanie poetki Joanny Pollakówny, która sama przypominała piękną roślinę i w tym miejscu napisała wiersz Z rzeki umierania, wstrząsające religijne wyznanie:
W oślepieniu Twojego wzroku,
w niepojęciu Twojego porządku,
uplątana w bolesny dotyk,
w lęk i kruchość ludzkiego kochania,
żmudnie wracam do swego początku
– niema ryba z rzeki umierania.
Gościnie i goście Rośliny oraz spacerowicz na wózku, choć płynęli razem w „rzece umierania”, byli w innym ciągu komunikacyjnym, płynęli inną rzeką, która w przypadku tego drugiego meandrowała w stronę Lasku Lindego.
Jest on wysepką Lasku Bielańskiego i jednym z przykładów językowego umniejszania wartości miejskich enklaw przyrody, a może po prostu polskiej predylekcji do zdrobnień. Tu bowiem zaczyna się prawdziwa natura w postaci pomnikowego dębu, obok którego kwitną wybitne okazy lebiody, pióropusze nawłoci, stulone żółte wiesiołki. To brama w inną przestrzeń. Oczywiście tę utrwaloną w wierszu Łubieńskiego W Lasku Lindego, otwartym frazą: „W Lasku Lindego po krótkim spacerze / dowiaduję się Zosia (imię zmienione) umarła”, ale nade wszystko przestrzeń życia, jak w innym utworze, o tytule Dziesięć lat, w którym skromny bielański lasek jest po jasnej stronie „ale”:
ale dopóki nawłoć czy lebioda
chociaż nie grzeszą urodą zapachem
cieszą oko i jeśli cebula cukrowa
przynosi łzy rozbudza gruczoły ślinowe
w tej samej chwili nie wszystko skończone
jeszcze wiesiołek żółty podwórkowy kwiat
którego zapylają ćmy nocne motyle
rośnie gdzie tylko i jak długo może
jest dogrywka no i jeszcze będzie rozstrzygnięcie
Wcześniej, ale niewiele wcześniej, poeta wraz z towarzyszem wspinaczek młodości i współautorem podręcznika alpinizmu, Maciejem Popką, forsowali kilkanaście razy z rzędu zbocze obrośniętego robiniami malowniczego leśnego wału, dopóki było to możliwe, to jest dopóki przyjaciel nie odszedł dziesięć lat przed Łubieńskim. Była to dogrywka, walka, owszem, ale też trochę zabawa i kpina. Harce w rzece, coraz dalej od brzegu.
To walka z ciałem i walka o ciało – jeden z wielkich tematów ostatniej poetyckiej książki Łubieńskiego. O „poprawianiu wyników” i wspomaganiu kolana „biało sprężystą opaską” traktuje już tytułowy wiersz Ulicy Mazowieckiej, jeden z najwcześniejszych utworów tomu. Dalej poeta stosunkowo wcześnie wtajemnicza nas w swą historię, przedstawianą właśnie jako historia ciała – od momentu, „kiedy byłem skoczny śliczny”, do chwili, kiedy „potem chwiejny krzywy / kolejno z kijem laską balkonikiem / wreszcie wózkiem na kółkach ruszam popod górę”. Aktualnie pejzaż ciała jest więc pejzażem ograniczenia, krnąbrności i nieposłuszeństwa. Powrotu na inny niż dziecięcy, co prawda, ale jednak wózek. Innego niż dziecięcy, ale jednak treningu samodzielności.
Świadomość fizycznego regresu jest kontekstem, w którym znów pada pytanie „bić się czy nie bić”. Najzupełniej retoryczne, bo sprowadzające się w zasadzie do kwestii wyboru sposobu walki. Doświadczenia podpowiadają, że warto rzecz potraktować jak wyzwanie typu sportowego. „Gdy wspinałem się po górach, używałem nadchwytu, podchwytu i przechwytu – tłumaczył poeta w radiowej rozmowie z Osiatyńskim. – Teraz też to robię, zależnie od tego, z której strony chwycę za framugę czy poręcz, żeby utrzymać równowagę. Jak mi się to uda, to czuję się po prostu supermanem”. „Kiedyś miałem taternicką radość życia i ona mi się przypomina” – dodaje w innym miejscu.
Oczywiście jest to zabieg ironiczny. Należałoby powiedzieć, że ocalającym czynnikiem nie jest tu sport, lecz właśnie autoironia – umiejętność zestawienia życiowych doświadczeń o charakterze niepodobnym, niepodobnych do siebie radości i sukcesów, maksymalnego z minimalnym, wielkiego z małym, świątecznego z codziennym, tatrzańskiego z bielańskim. To dalece nie to samo – ale wyzwanie i wysiłek, i w końcu walka, zwycięstwa i porażki są niemal tożsame, jak też osoba, która te wyzwania pokonuje. Warto więc tworzyć nowe wariacje na temat młodzieńczych wierszy Z Tatr. Późne relacje o taternictwie pokojowym. Motywy te pojawiają się w zaskakujących momentach (co tylko uświadamia, że obecne są zawsze), jak choćby w wierszu Radio Chopin, w którym muzyka towarzyszy porannemu ubieraniu się:
mam swoje dwie nogawki lewa potem prawa
nie wolno się pomylić w sznurowaniu butów
z niebezpiecznym wychyleniem się głową do przodu
ale mazurki w radio pilnują porządku
skarpetki są do pary pigułki przed snem
pigułki ranne myślę sobie o Chopinie
Z podobną ironią poeta podchodzi do zasadniczej egzystencjalnie kwestii, czyli medycyny. Blok najpóźniejszych utworów Ulicy Mazowieckiej otwiera wiersz o horacjańsko brzmiącym tytule Neurologia kardiologia urologia, napisany w Szpitalu Bielańskim jesienią 2023 r. To przewrotne ostrzeżenie przed dehumanizacją tych medycznych sztuk. Poeta pozostaje sceptycznym obserwatorem tego, która z wymienionych dyscyplin okaże się tryumfatorką w wyścigu o jego życie.
„Jałowe kwestie samoudręczenia”
Aby opowiedzieć o innych doświadczeniach zanotowanych przez Łubieńskiego, przywołajmy jeszcze jeden ze spacerów. Zabiegom, by podnieść się z wózka, spionizować i wejść w orbitę leśnej ścieżki, towarzyszył tego dnia przypadkowy obserwator, spożywający w tym miejscu codzienną porcję trunku. W pewnej chwili ożywił się i krzyknął w kaznodziejskim natchnieniu: „To za grzechy! Kara za grzechy!”. Niespeszony tą diagnozą poeta, przerywając na moment procedurę wstawania, odkrzyknął mu z łobuzerskim uśmiechem: „Mam nadzieję!”.
Umieszczenie tego, co się dzieje, w metafizycznym, ale racjonalnie skonstruowanym porządku, było jednym ze sposobów ocalenia sensu. W wizji tej pewnikiem są tylko „ciemne godziny”, a rozświetlić je może wpisana w pamięć oczu i skóry obecność godzin wyjątkowych, innych. One zasłużyły sobie na wspomnienie i na poezję.
Dlatego pisarz zaleca sam sobie w wierszu Café de la Poste: „Nie trać czasu i nie spiesz się przy pocałunku. / Masz tę chwilę, jak znalazł, na ciemną godzinę. / Pan Bóg, takie jest życie, rzadko się uśmiecha”. Rzadko i niejako wbrew sobie, bo etyczny porządek jest taki, że miłość, o jakiej Łubieński pisze, jest uczuciem grzesznym i zakazanym. A Bóg, uśmiechając się (rzadko, ale jednak), równoważy odstępstwo od etycznej zasady i odmierza rzecz tak, by świat można było opisać jako miejsce, w którym „zaznaliśmy tyleż cierpień co miłości”. Żal za grzechy polega na znoszeniu tych cierpień z jak najmniejszą możliwie goryczą.
W wierszu Angielska promenada, rozpoczynającym się obrazem „angielska promenada mule na kolację / zimowy ciepły teatr morza śródziemnego”, znajdziemy więc i taką scenę:
potykam się pokornie na Starych Bielanach
w ramach pokuty za cudzą zgryzotę
której do końca nie współodczuwałem
[…] jałowe są te kwestie samoudręczenia
ale inaczej nie ma sprawy sensu
tylko los pozostaje głupi przypadek losowy
„Jałowe kwestie samoudręczenia” nie dotyczą żalu, że coś się wydarzyło – obejmują alternatywne, poprawione wersje zdarzeń i nade wszystko opcje, które nie miały miejsca. Potencjalne uśmiechy Boga, od których grzesznik odwracał twarz – w poczuciu niepewności, małości, ale też, co ciekawe, osobliwego egoizmu. Tak się dzieje w wierszu stanowiącym lustrzane odbicie Café de la Poste – utworze o tytule Nad pocztą kawiarnia. Pierwszy opisuje erotyczną grę, drugi – przygodę, która zmierza do zaistnienia, gdy tymczasem „grzesznik” zaczyna skłaniać się raczej ku wieczorowi spędzonemu we własnym towarzystwie:
miałbym więcej czasu dla siebie na rozmowy ze sobą
miałbym sobie coś ciekawego do powiedzenia
dręczył się pytaniami na które nie ma odpowiedzi
mam przejmować się co druga strona czuje ze swej strony
po co mi to chwilo mijaj jak najszybciej i nie wracaj
inne chwile zasłużyły sobie na wspomnienie
Don Juan przestaje być Don Juanem, Faust – Faustem. Podmiot egzorcyzmuje chwilę, w której „sposobi się do zdrady”, ale która jest zarazem momentem łączącym go z co najmniej dwiema osobami. Pozostaje tylko on, pokusa samotności i opisana w sposób atrakcyjny sfera wewnętrznych intelektualnych dialogów. Bliżej metafizyki, dalej od życia. Bliżej Koheleta, dalej od Moliera. Bliżej pytań bez odpowiedzi, dalej od problemów bez rozwiązania. Zdecydowanie też dalej od zasługujących na wspomnienie chwil, więc być może minąć ma właśnie utrwalona w wierszu chwila wątpliwości i zniechęcenia, a egoizm samotności zastąpi jednak egoizm we dwoje? Chwila, która choć przeminie, jak ta z Café de la Poste, pozostanie darem „na ciemną godzinę”. Poeta dialoguje sam ze sobą, udziela głosu jednej i drugiej wersji siebie. Jest człowiekiem wolnym, ma alternatywę utraty.
W innym wierszu (To było było) przedstawi rzeczy, które nie miały miejsca, ale mogły być, jako „ósmy grzech ciężki dziwny ten grzech zaniechania / którym będę się odtąd w kółko dręczyć”. Może więc i tego dotyczyły rozmowy ze sobą i pytania bez odpowiedzi, a nawet na pewno, gdyż niepopełnione grzechy próbował opisać w więcej niż połowie zawartych w Ulicy Mazowieckiej erotyków. Nie należy więc żałować tego, co się wydarzyło (o tym mówi druga połowa erotycznych wierszy). Bóg rzadko się uśmiecha, może tylko po to, aby zaraz pokazać, jak wyjątkowe są to chwile. Stąd zatwardziałość grzesznika i zarazem jego gotowość przyjęcia kary w wierszu Sonet adwentowy, utworze, który zaczyna się zmysłową poetycką erotyką, a kończy spojrzeniem z zewnątrz na siebie samego wchodzącego do świątyni. Pisze Łubieński:
W kościele koło dworca próbują organy
uwaga oto grzesznik słychać kroki jego
światło witraży ucieka po ścianie
stu sprawiedliwych wyrzeka się złego
Ale Ty nie przesadzaj w cierpliwości Panie
przecież on dalej nie chce żałować niczego
I jeśli Bóg wtedy istotnie „przesadza w cierpliwości”, przyszłość przyniesie szczęśliwemu grzesznikowi rachunek, a przypomni mu o tym posłaniec z leśnej ławki. Właśnie – erotyczne wiersze Ulicy Mazowieckiej to późne utwory, pisane w połowie ósmej dekady życia poety. W momencie, o którym Platon pisze, że Eros, ten „pan absolutny”, już nie „miesza w duszy”. I jednej z postaci Państwa wkłada do ust wyznanie: „ja z największą przyjemnością od tych rzeczy uciekłem, jakbym się wyrwał spod władzy jakiegoś pana – wściekłego i dzikiego” (tłum. Władysław Witwicki). Poezja Łubieńskiego ową idylliczną wizję starości komplikuje.
Portretuje on tę porę życia jak okres targany już niemal wyłącznie erotycznymi namiętnościami. Moment, w którym pośród pytań zadawanych samemu sobie należy odpowiedzieć przede wszystkim na pytanie, czy istotnie „bez wspólnej nagości życie nie ma sensu”. Wszak ona właśnie („wspólny pot wspólna ślina”) stanowi fizyczny fundament tego, co duchowe i co wkracza w obszar metafizyki, skoro nawet srogi na co dzień Bóg oświetla rzecz swym uśmiechem. Oczywiście do takiego wniosku dojść można, gdy erotyzm staje się już żywiołem wspomnień, wyobraźni i wzroku. Co oznacza obecność spotęgowaną, obejmującą te trzy sfery.
„Ciemną godzinę” wciąż najlepiej rozświetlić może Eros. Nadal „miesza w duszy” i daje poczucie uczestnictwa w spektaklu, który odbywa się w Café de la Poste. Uczestnictwa aktywnego, jeśli mierzyć rzecz poziomem zaangażowania. Na tle późnej twórczości starych poetów to wyróżnia Łubieńskiego najbardziej. Jego poezja jest emocjonalnie młoda. Pełna dylematów i uczuć przystających do innego etapu życia. Przedstawia starość jako czas, w którym namiętności nie wygasają. Przeciwnie, potęgują je i wzmacniają ograniczone możliwości i nieograniczone niemożliwości realizacji.
W Ulicy Mazowieckiej znajdziemy więc obok siebie erotyczną fantazję i miłosną kłótnię, po których następuje niezwykły telefoniczny erotyk z frazą lapidarnie ujmującą ambiwalencję miłosnego doświadczenia: „powiedz prawdę lecz nie mów nic złego przed snem”. Zmian emocjonalnej amplitudy nie można zaliczyć między „ciemne godziny”. To fale życia, trzymające w swych objęciach tego, kto wciąż jeszcze nie chce wydostać się na drugi brzeg. I na pewno „dalej nie chce żałować niczego”. Fale ocalające coś, co było od początku – również od początku literackiego, czyli od wierszy Z Tatr – mianowicie relację życia wewnętrznego z ciałem, ich wzajemne warunkowanie się, inspirację.
W naturalny sposób ciało starego poety nie „służy ku radości”, raczej do „dyskomfortu vel beznadziejności” (pisze w wierszu Opadły liście). Więcej do roboty pozostaje dla ducha, który na scenie tej poezji erotycznej występuje pod postacią emocji: pożądania, tęsknoty, melancholii czy smutku. Obawy przed dniem dzisiejszym i przyszłością. Zazdrości, która jest jedną z „jałowych kwestii samoudręczenia”, jedną z najtrudniejszych. I najmniej literackich, dodajmy, a Łubieński potrafi przemienić ją w znakomitą poezję.
Dzieje się tak może dlatego, że emocje łączy w przedziwny sposób z dystansem, pisząc poezję miłosnych uniesień i cierpienia, zachwytu i bezradności, w której ogląda samego siebie z zewnątrz, świadom, że przemijanie dotyka też zewnętrznych przejawów miłości. Wie doskonale, że „najświętsze słowa nasze” (kilkakrotnie powtarza tę frazę z prozy Hłaski) okażą się kiedyś pozbawione znaczenia. W wierszu Charon, w którym pojawia się w tym kontekście pogodzenie i czułość, pisze tak o miłosnych listach:
od dawien dawna bez cienia znaczenia
chociaż towarzyszyły listom łzy gorące
które zdawało się przepalą papier
a one wyschły trochę rozmazane
choć tyle utrudniły proste odczytanie
tego co zostanie naszą tajemnicą
wobec wnikliwie ciekawskich badaczy
jak każda miłość hélas przetracona
Kto płakał w wierszu: on, ona, oboje? Temu pytaniu, godnemu „wnikliwie ciekawskich badaczy”, stawia granicę ironia autora, dystans zbudowany wobec uczucia, samego siebie i tych, którzy mogą kiedyś próbować o tym myśleć. Jest to potrzebna poecie rola, maska. Służą jej charakterystyczne zdroworozsądkowe pointy wierszy, często autoironiczne, prawie zawsze sprzeczne z tym, co wnioskujemy z zamykanego przez nie tekstu. Ta wstydliwość uczuć, rodzaj literackiego fasonu, ucieczka w melancholijne poczucie humoru – one też są ocalaniem. W tym wypadku ocalaniem prywatności.
„Bohater na darmo”
Ulica Mazowiecka została ukończona w momencie, gdy stan zdrowia autora stawał się coraz bardziej dramatyczny. Ostatni chronologicznie wiersz, o tytule Jarosław Iwaszkiewicz, powstał na marginesie czytanych mu utworów autora Oktostychów. Ich słuchacz nie mógł już czytać samodzielnie, trudność sprawiało mu również mówienie, więc głośne czytanie dwóch ostatnich publikacji serii „Biblioteka Narodowa” – Wyboru poezji Iwaszkiewicza i Mickiewiczowskiego Pana Tadeusza – wydawało się najlepszym pomysłem.
Poeta wędrował między bielańskim mieszkaniem (do którego musiała wprowadzić się stała opiekunka – jedna, potem druga) i domem opieki na Muranowie, który zmitologizował nieco w wierszu Światełka samochodów, dodając mu kilka pięter. Nie potrafił znaleźć sobie miejsca, a tam, gdzie był, brakowało siły woli, by fizyczne przeszkody nadal traktować jak sportowe wyzwania.
Walka wchodziła na ostatni już etap, a wygranymi były momenty twórczej aktywności. Wykonał korekty Ulicy Mazowieckiej i wybrał zaprojektowaną przez Piotra Kieżuna okładkę tomu, ciesząc się jej żółtym kolorem, nawiązującym do poetyckiego obrazu z tytułowego wiersza, w którym „z plecakiem przyśpiesza słoneczną stroną ulicy”. Na tym etapie dodał jeszcze kilka dedykacji – w tym najważniejszą, poświęcającą całą książkę Synom, którzy z wielkim oddaniem organizowali logistykę tego momentu jego życia.
Pozostało jeszcze pisanie. Było jasne, że z przyczyn fizycznych nie będzie w stanie napisać kolejnej książki, podobnie jak to, że praca twórcza jest jedyną już możliwą formą walki, ocalenia godności pognębionego coraz mniejszą samodzielnością pisarza i ocalenia sensu dni trawionych na dramatycznych próbach innych walk. Zaczął więc dopisywać kolejne teksty do Ulicy Mazowieckiej (są to publikowane po raz pierwszy w tym numerze „Więzi” Ostatnie wiersze), jakby tom się nie skończył.
Pierwszy utwór nawiązywał do niej bezpośrednio, stwarzał wręcz wrażenie tekstu, który został wyjęty spośród poetyckich portretów z tej książki. To wierszowany miniesej Michał Jagiełło, poświęcony tej nietuzinkowej postaci, wymykającej się każdej z pełnionych przez siebie funkcji – w imię wolności. Horyzont wolności wyznacza kierunek, w jakim należy zwracać sprawy życia, nie obawiając się robienia czegoś, co wydaje się niepotrzebne i szkodliwe. W zamian człowiek, który identyfikuje się jako wolny, może patrzeć bez zawstydzenia na własną twarz. To niezwykła laudacja ze strony poety, który osiem lat wcześniej w imieniu przyjaciół-pisarzy żegnał Jagiełłę na cmentarzu w Zakopanem. Prywatny hymn na cześć wolności, napisany w sytuacji, w której słowo to dotyczy przestrzeni literatury, a walka o nią polega na wysiłku twórczości.
Podobnie jak walka o godność. Jej dotyczy drugi z trzech ostatnich wierszy Łubieńskiego – Nokturn, rozszerzający granice tego, o czym czytamy w poezji. Wiersz, w którym dramatyczna skarga, by nie powiedzieć: poetycki donos czy list interwencyjny, przechodzi w próbę racjonalizacji i zrozumienia sytuacji obojętnych opiekunek, aby rozpoczęty w forte utwór zamknął się smutnym żartem. „Nic nie można zrobić, trzeba umrzeć” – mawiał Jerzy Nowosielski na temat kondycji człowieka i możliwości zmiany mechanizmów świata. Łubieński powtarza w zasadzie to samo, dodając ostrzeżenie, że medycyna funduje swym beneficjentom piekło, którego można uniknąć jedynie śmiercią w sile wieku. Rozumie to tylko osoba, która nie śpi i nie doczekawszy się pomocy, układa swój nokturn, i dopiero wtedy zasypia.
Więź.pl to personalistyczne spojrzenie na wiarę, kulturę, społeczeństwo i politykę.
Cenisz naszą publicystykę? Potrzebujemy Twojego wsparcia, by kontynuować i rozwijać nasze działania.
Wesprzyj nas dobrowolną darowizną:
Ostatni wiersz poety jest w zasadzie również o tym, że „nic nie można zrobić, trzeba umrzeć”. Powstał kilka tygodni później, w Szpitalu Wolskim. To tylko cztery słowa, podyktowane w stanie, w którym porozumiewanie się poety z otoczeniem było wyjątkowo trudne. W pierwszej chwili w żaden sposób niezwiązane z miejscem i sytuacją autora. Esej w czterech słowach. Publicystyka i historiozofia. Komentarz, w którym zmarły kilka tygodni wcześniej opozycjonista Aleksiej Nawalny, symbol oporu przeciw reżimowi Putina, został połączony z osiemnastowiecznym rosyjskim myślicielem Aleksandrem Radiszczewem – patronem radykalnego humanitaryzmu, głoszonego bez względu na osobiste konsekwencje. Postawę obu określa Łubieński krótko: „bohater na darmo”.
Dosłownie na łożu śmierci (pisarz zmarł 15 marca 2024 r.) myśli o bohaterstwie i daremności, o przegranej dwóch konkretnych, wymienionych z nazwiska ludzi, którzy podejmowali walkę z tym, co okazywało się silniejsze od bohaterstwa. Zwłaszcza po nokturnowej bezsilnej skardze w pierwszej chwili wydaje się to zaskakujące. Jednak schowanie własnego fizycznego i duchowego cierpienia za cierpieniem innych jest jedynym możliwym w tej sytuacji bohaterskim wysiłkiem. To się udaje, taka wygrana się udaje. A inne? Chodzi o wpływ na rzeczywistość, zawieszenie choć na moment „prawa silniejszego”, zawrócenie „biegu lawiny”? To trudno powiedzieć. A raczej łatwo melancholijnie stwierdzić, że nie. W indywidualnym wymiarze – oczywiście tak. Jednostka ocala się jako „bohater na darmo”. Nieobecni mają rację.
Tekst ukazał się w kwartalniku „Więź” jesień 2024.








