Prawdziwa skala zniszczeń odsłoniła się dopiero, kiedy woda zaczęła opadać. To wtedy Andrzej postanowił ze sobą skończyć. Czemu tego nie zrobił? Czy zabrakło mu sił nawet na to?
Andrzej kupił parę lat temu dom w Ziemi Kłodzkiej, w jednej z wiosek malowniczo położonych wzdłuż Białej Lądeckiej. Z jednej strony las i góry, z drugiej dolina z rzeką. Domek niewielki, pamiętający jeszcze Niemca, za to ze sporym ogrodem.
Ten ogród cieszył Andrzeja najbardziej. Zadbał o trawnik, obsadził krzewami, postawił altanę. Ale jego oczkiem w głowie były drzewka owocowe. Specjalnie wyszukiwał rzadkie odmiany. Przycinał, nawoził, chuchał. Każde z nich traktował prawie jak własne dziecko. Chyba zastępowały mu, samotnemu facetowi w średnim wieku, rodzinę.
Dom też powoli się zmieniał. Jeśli tylko zdołał zaoszczędzić jakieś pieniądze, wkładał je w remont. Niedawno udało mu się wykończyć cały parter. Na wiosnę tego roku położył nowe gładzie i pomalował ściany. Nie zdążył jedynie kupić mebli, choć zabrakło niewiele. Dzięki temu, kiedy w sobotę wieczorem przyszła woda, nie miał za wiele do wynoszenia. Najpierw pomógł ewakuować się mieszkającym trochę niżej sąsiadom. Kiedy wrócił do siebie, woda w ogrodzie sięgała do kolan, ale dom był jeszcze bezpieczny. Sprzęty AGD, które kupił do kuchni, na wszelki wypadek postawił na stołkach. Wysłał wiadomość do mamy, że jest OK i położył się spać w sypialni na piętrze.
Wielka woda – skutek przerwania tamy w Stroniu Śląskim – przyszła w nocy. Andrzej słyszał ją przez sen, ale powtarzał sobie, że to mu się śni. Kiedy wreszcie obudził się na dobre, cały parter był już zalany. Dom był otoczony rwącym nurtem, jakby stał pośrodku koryta wielkiej rzeki.
Prawdziwa skala zniszczeń odsłoniła się dopiero, kiedy woda zaczęła opadać. To wtedy Andrzej postanowił ze sobą skończyć.
Czemu tego nie zrobił? Czy zabrakło mu sił nawet na to? Czy pomógł fakt, że komuś o tym powiedział – i trochę puściło? Tego nie wiem. Historię Andrzeja zlepiam z kawałków, w jakich ją poznałem – trochę od niego samego, trochę od jego mamy, część od Agaty (według jej własnych słów jest przyjaciółką Andrzeja). Faktem jest, że przez kilka pierwszych dni po odejściu wody nie był w stanie zabrać się do żadnej pracy.
Kiedy po tygodniu przyjeżdżamy do niego z Weroniką i chłopakami, jest już trochę lepiej. Wnętrze domu już uprzątnięte. Dzień przed nami była tu konkretna ekipa, która zerwała podłogi i usunęła zawaloną szopę na drewno. Andrzej nadal jest jednak rozbity. Oczy rozbiegane, nie wie, za co się zabrać. Chodzi z miejsca na miejsce, cały czas jest w ruchu, ale wynika z tego niewiele. Głównie produkuje wiatr.
Delikatnie przejmujemy inicjatywę. Dostaliśmy z góry – od ludzi, którzy starają się Andrzejowi pomóc – misję zbijania tynków, więc po krótkiej rozmowie wyciągamy sprzęt i bierzemy się we trzech do roboty. W międzyczasie próbujemy z Andrzejem trochę rozmawiać i wyciągać go z jego własnych zapętlonych myśli. Na szczęście niedługo po nas dojeżdżają też mama Andrzeja i Agata (według tego, co mówi nam na stronie mama – „partnerka” syna). Andrzej na ten temat się nie wypowiada. Panie trochę biorą go w karby. Będziemy obserwować jak stopniowo, w ciągu dnia, chłopak będzie odżywać. Trudno o lepszy widok.
Zjawia się siostra zakonna z pytaniem, czy przyda się pomoc kilku harcerzy. Andrzej próbuje zaprzeczać – „po co się mają młodzi męczyć” – ale my zgodnie protestujemy. Jak najbardziej, potrzeba pomocy w sprzątaniu ogrodu z błota, gruzu, naniesionych śmieci. Na szczęście „młodzi” nie boją się wysiłku ani brudu i zasuwają z taczkami.
Robota idzie – bardzo pomaga to, że w domu, o dziwo, jest prąd (niepotrzebnie taszczyliśmy z Wrocławia agregat; nasz błąd, nie dopytaliśmy). Bądźmy szczerzy, który facet nie lubi poszaleć z młotem mechanicznym. Po czwartej Weronika dyskretnie sugeruje jednak, że musimy kończyć, bo inaczej Andrzej nam padnie.
Faktycznie, pot leje się z chłopa strumieniami. Cały dzień biegał z wiadrami i taczką, wywożąc skuty tynk. Tu też zadziałał przymus pracy, który widać u większości poszkodowanych: skoro obcy ludzie mi pomagają, to sam nie będę siedział bezczynnie. Tyle, że wolontariusze co dzień są inni, a gospodarze wciąż ci sami, z dnia na dzień coraz bardziej zmęczeni. W ten sposób łatwo się zajechać.
Prawdę mówiąc, trochę mi szkoda przerywać dobrą robotę i próbuję delikatnie namawiać, że może jeszcze chociaż korytarz obrobimy. Na szczęście Andrzej idzie po rozum do głowy i sam stwierdza, że na dzisiaj wystarczy, bo on jest wykończony. Zrobił się asertywny, znaczy: z nim lepiej.
Pakujemy ze Sławkiem i Wojtkiem manatki. Weronika pomaga jeszcze w sprzątaniem i można się zbierać. Na pożegnanie zapowiadamy Andrzejowi, że przyszłą wiosną przyjedziemy do niego na kawę. Jestem pewien, że do tego czasu ogród znowu będzie wypielęgnowany.
Niektóre imiona bohaterów zostały zmienione.
Przeczytaj też: Do planu dnia dopisuję: spróbować być gotowym na wszystko, cokolwiek przyjdzie. Powódź 2024