Jesień 2025, nr 3

Zamów

Stawiszyński: Człowiek siebie odkrywa, a nie stwarza

Tomasz Stawiszyński. Fot. Karol Paciorek

Raczej dowiadujemy się o sobie różnych rzeczy, niż stajemy się kimś innym. Dlatego powinniśmy być wobec samych siebie podejrzliwi, sceptyczni wobec własnych poruszeń – mówi Tomasz Stawiszyński.

Damian Jankowski: Przyszedłem porozmawiać o zmienności…

Tomasz Stawiszyński: O proszę.

O zmienności jako cesze ludzkiej. Żyjemy w coraz bardziej płynnym świecie, właściwie wszystko podlega zmianom, włącznie z nami. Gdzie są (i czy w ogóle gdzieś są) granice tej ludzkiej zmienności, granice, za którymi zmianę poglądów bądź stanowisk uznamy nie za przejaw mądrego rozeznania lub ewolucji, a za koniunktu­ralizm?

– Z jednej strony faktycznie Baumanowskie hasło płynności zrobiło w ostatnich dekadach, przynajmniej na Zachodzie, prawdziwą furorę. Ono dość trafnie opisuje specyfikę dzisiejszego, ciągle zmieniającego się świata. Z drugiej strony paradoksalnie wyraźnie widać w tej płynnej rzeczywistości potrzebę twardych, niezmiennych, okopanych pozycji i stanowisk.

Z czego to wynika?

– Z faktu, że poglądy od dawna przestały być elementem naszego obrazu świata – siłą rzeczy zmiennego, bo poznanie to proces dynamiczny – a stały się rdzennym elementem tożsamości. Służą dziś często grupowemu potwierdzaniu własnej wartości, afiliowaniu się w gronie podobnie myślących. Poglądy są obecnie ni mniej, ni więcej, tylko formą plemiennej sygnalizacji: „jestem z wami i przeciwko tamtym”.

Widać to na przykład w naszym podejściu do takich zagadnień jak zmiany klimatyczne. Dan M. Kahan z Uniwersytetu Yale przeprowadził kiedyś badania na temat związku poglądów politycznych ze stosunkiem do klimatu. Okazało się, że zasadniczo ludzie o poglądach liberalnych i lewicowych przyjmują naukowy konsensus dotyczący zmian klimatu i wpływu człowieka na te zmiany, a osoby o poglądach konserwatywno­-prawicowych zachowują większy wobec tego konsensusu sceptycyzm.

Zero zaskoczeń.

– Ale dalej coś się komplikuje w tym dobrze znanym obrazie. Oka­zuje się mianowicie, że liberalno­-lewicowi badani mają znacznie mniejszą wiedzę o klimacie aniżeli ci o poglądach konserwatywnych. O wiele mniej zatem rozumieją z tego, co popierają, niż ci, którzy tego nie popierają.

Faktycznie dość zaskakujące.

– Prawda? Nie chodzi tu o to, że konserwatyści są zasadniczo lepiej wyedukowani, lepiej znają się na nauce i bardziej racjonalnie myślą. Nie. Po prostu tak się przyjęło w środowisku liberalnym wyrażać swoją przynależność grupową – uznajemy, że klimat się zmienia, kropka. Więc nie trzeba dalej ­dociekać.

Nauka i chrześcijaństwo mogłyby uczyć się od siebie wzajemnie szacunku dla niepewności. Bez niej nauka przerodzi się w scjentyzm, a religia w fundamentalizm

Tomasz Stawiszyński

Udostępnij tekst

Wydaje mi się, że to cecha współcześnie charakterystyczna: myślimy tak, jak myśli nasze środowisko. Dlatego ludzie, którzy ewoluują, którzy przemieszczają się w obrębie dobrze zarysowanego pola, traktowani są nierzadko z agresją. Oczywiście zdarzają się koniunkturaliści, zwłaszcza w polityce: ludzie, którzy są jak chorągiewki – idą tam, gdzie zawieje wiatr. Ale znamy też historie osób, które na skutek jakichś głębokich osobistych doświadczeń i przemyśleń potrafiły zmodyfikować swoje poglądy, spojrzeć na własną przeszłość ­krytycznie.

W tym numerze publikujemy tekst Magdaleny Fijołek o przemianie, jaką przeszedł Tomasz Terlikowski.

– Tomek to chyba najbardziej głośny przykład ostatnich lat. Oczywiście, u niego to jest kontinuum, zmiana raczej ilościowa niż jakościowa, przejście z flanki bardzo konserwatywno­-ofensywnej do opcji Kościoła otwartego. Ale zasadniczo – zmiany poglądów, reorientacje, nawrócenia i zawrócenia to przecież nie jest nic nowego, znamy je z dawnej i najnowszej historii. W ubiegłym wieku mieliśmy marksistów, którzy najpierw ulegali uwiedzeniu komunizmem, a potem przyczyniali się do jego intelektualnego pogrzebania. Weźmy choćby Leszka Kołakowskiego.

O nim również wspominamy w tym numerze. Ciebie osobiście takie przemiany dziwią?

– Wcale. Ludzkie poglądy kształtują się na bieżąco, ewoluują w naturalny sposób, nikt z nas nie dysponuje stuprocentowym, gotowym oglądem świata. Właśnie wtedy zaczyna się problem, kiedy nie ma przestrzeni na ewolucję, gdy usztywniamy się w naszych postawach, sprzeniewierzamy się jakimś swoim myślom czy odruchom, by nie narazić się na środowiskowy ostracyzm. Finalnie stajemy się przez to coraz bardziej zapalczywi w głoszeniu poglądów, z którymi już na dobrą sprawę wewnętrznie się nie zgadzamy. Redukujemy dysonans, byleby tylko nie zaryzykować odrzucenia przez grupę. Ten mechanizm jest dziś wyjątkowo aktywny, w dużym stopniu z powodu rozwoju mediów społecznościowych.

Burzę wywołał w nich Twój niedawny wywiad dla „Gazety Wyborczej” o chrześcijaństwie. Zaskoczony?

– Nieszczególnie. Tak działają internetowe bańki. Kilka miesięcy temu rozmawiałem na podobny temat z Janem Wróblem dla „Dziennika Gazety Prawnej”, zresztą mam wrażenie, że tamta rozmowa wyszła bardziej pogłębiona niż w „GW”. A jednak nie wzbudziła większych reakcji. Prawdopodobnie dlatego, że „DGP” nie jest tak poczytna w kręgach liberalno­-lewicowych jak „Wyborcza”.

Teraz zaskoczyło mnie może jedynie przekonanie, wyrażane tu i ówdzie wśród komentujących, że „Stawiszyński się wyłamuje” lub że „przechodzi z jednego obozu do drugiego”. Przy czym nie mówię tutaj o hejcie albo prymitywnych złośliwościach, bo na to w ogóle szkoda czasu i uwagi.

Nie zmieniasz obozu, bo nie byłeś w żadnym?

– Otóż to, nie czuję się częścią jednego, określonego środowiska. Mam przyjaciół i znajomych z różnych stron sceny politycznej czy świato­poglądowych sporów. Nigdy nie interesowało mnie okopywanie się w jednym ­bastionie.

Kłopot polega na tym, że spora część ludzi czyta dziś jedynie takie teksty czy książki, które potwierdzają ich przekonania. Nie sięga tam, gdzie można by zderzyć się z innym poglądem, który rzuciłby wyzwanie utrwalonemu sposobowi myślenia o pewnych sprawach.

Na przykład?

– Przyjęło się myśleć w gronie lewicowo­-liberalnym, że terminy takie jak „chrześcijaństwo”, „katolicyzm”, „Kościół katolicki” oznaczają wyłącznie czyste zło albo bzdury, kłamstwa, zabobony, nie ma sensu się więc nimi w ogóle zajmować. Jeśli powiesz o nich coś pozytywnego, zaraz narazisz się na krytykę lub atak. Tylko że takie postawienie sprawy na wejściu uniemożliwia jakąkolwiek rozmowę.

Tymczasem Ty w gazecie o określonej tożsamości stwierdzasz, że „chrześcijaństwo się odradza”. Wkładasz kij w mrowisko.

– Ta teza ani nie jest moja, ani nie powstała wczoraj. Znajduje odzwierciedlenie w statystykach, chociażby we Francji. W Wielkanoc ponad 12 tys. osób dorosłych i nastolatków przyjęło tam chrzest, najwięcej od dekad.

Zgoda, publicyści katoliccy odnotowują ten wzrost od kilku lat. A jednak w „Wyborczej” idziesz krok dalej. Stwierdzasz, że „chrześcijaństwo jest najlepiej nam znaną sferą symboliczną, pojęciową, filozoficzną, która z jednej strony daje narzędzia do rozmowy o sprawach fundamentalnych – życiu, śmierci, sensie, przemijaniu, dobru i złu – z drugiej natomiast ugruntowuje wartości w czymś obiektywnym”.

– Bo faktycznie tak myślę – że jest to wielkie duchowe, kulturowe i intelektualne dziedzictwo, które zbyt lekkomyślnie odrzucamy, często bez świadomości tego, czym ono właściwie jest. Sam też na jakimś etapie życia przyjąłem taką bardzo wobec chrześcijaństwa krytyczną postawę, a potem uświadomiłem sobie, że to ślepa uliczka. Ale podobna zmiana zaszła również u niektórych do niedawna jeszcze „nowych ateistów”. Peter Boghossian, autor Przewodnika dla ateistów, przyznaje dziś, że radykalne potępianie chrześcijaństwa było błędem, na jego miejscu bowiem nie pojawił się rozum tylko teorie spiskowe, pseudonauka, polityki tożsamościowe i ekspandujący islam. Inny myśliciel, niezwiązany bezpośrednio z ruchem nowych ateistów, Paul Kingsnorth, autor Wyznań otrzeźwiałego ekologa, też przeszedł drogę od ateizmu, przez poszukiwania inspiracji we wschodniej duchowości,by ostatecznie przyjąć chrzest w Rumuńskim Kościele Prawosławnym. To ekolog, który rozczarował się tym ruchem. Zauważył, że jego prominentnych działaczy można spotkać na konferencjach organizowanych przez wielkie korporacje.

Wiesz, na podobnej zasadzie łatwo się rozczarować instytucją Kościoła…

– To prawda, ale tu chodzi o coś więcej. Kingsnorth i jemu podobni dostrzegli, że szukali jakichś nowych źródeł duchowych inspiracji, tymczasem w tych dawnych, uznawanych za przestarzałe, można wciąż spotkać żywą myśl. I nam, mieszkańcom kultury zachodniej, jest ona znacznie bliższa niż różne odległe czy egzotyczne tradycje.

Zgadzasz się z tym?

– W jakimś stopniu tak. W dużej mierze temu właśnie poświęcona będzie moja nowa książka Powrót fatum, która ukaże się w listopadzie nakładem Znaku Literanova. Przyglądam się w niej trzem światopoglądom obecnym w kulturze zachodniej: naukowemu, ezoterycznemu i chrześcijańskiemu. Stawiam tam tezę, że zachodzi związek między osłabieniem czy wręcz wycofaniem się ze sceny chrześcijaństwa a rozprzestrzenieniem się rozmaitych ezoteryzmów, irracjonalizmów, teorii spiskowych.

W „Wyborczej” mówiłeś o zaniku kryterium prawdy.

– Często podkreśla to Chantal Delsol – kultura chrześcijańska jest kulturą, w której pojęcie prawdy okazuje się centralne. Powojenne, XX-wieczne filozoficzne i ideologiczne krytyki pojęcia prawdy nie tylko osłabiły pozycję tej kategorii, ale i nauczyły nas wobec niej podejrzliwości. Co najważniejsze – zdołały nas przekonać, że nie ma czegoś takiego jak prawdziwe i fałszywe przekonania, prawdziwe i fałszywe narracje. Problem polega na tym, że na tego rodzaju krytykach najbardziej korzystają ci, którzy posługują się siłą. Tam, gdzie nie ma prawdy, nie ma zewnętrznych kryteriów jej ustalania, tam wcale nie pojawia się upragniona różnorodność, lecz przede wszystkim siła. Pamiętasz wykład Benedykta XVI w Ratyzbonie?

Słynny wykład z 2006 r., który wywołał międzyreligijny skandal…

– Zgadza się, papież cytował tam XIV-wiecznego uczonego Persa krytycznego wobec islamu, który twierdził, że wiara chrześcijańska – w przeciwieństwie do islamskiej – związana jest „z rozumem, a tym samym z istotą Boga”; że nawracanie siłą, a nie rozumem, sprzeciwia się Bogu; że Bóg chrześcijan nie robi nic przeciwko logosowi, przeciwko rozumowi. Dodajmy – z takim jednoznacznym ujęciem islamu Benedykt się nie zgadzał, jego krytycy najwyraźniej nie przeczytali tego tekstu uważnie.

W świecie, z którego zniknęła wina, wcale nie zamieszkała szczęśliwość, lecz hipermoralizm, tropienie błędów innych z purytańskim wręcz zapałem

Tomasz Stawiszyński

Udostępnij tekst

W każdym razie, podobnie uważał René Girard. Pokazywał on, że chrześcijaństwo jest rewoltą w historii ludzkości, polegającą na odsłonięciu mechanizmów zbiorowej przemocy, które dotąd fundowały cywilizację. Poza tym – pisał dalej Girard – chrześcijaństwo to jedyna religia, która ma świadomość, że jest w nią wpisany jej własny koniec.

Kołakowski w Jezusie ośmieszonym stwierdzał, że chrześcijanie żyją w cieniu własnej apokalipsy.

– Ten wydrukowany pośmiertnie esej to właściwie wyznanie człowieka, który doszedł do wiary. Kołakowski zwracał też uwagę, że sfery sacrum i profanum są w chrześcijaństwie, by tak rzec, trzymane w ryzach, wpisane w stabilną strukturę. Granice między nimi zostają zachowane. Kiedy jednak te granice znikają, profanum ulega sakralizacji: sakralizuje się władzę, człowieka, naród, powstaje totalitaryzm. Wojna rozumu przeciwko religii – mówi Girard – pociąga za sobą wojnę religii przeciwko rozumowi. Z tym właśnie mamy do czynienia dzisiaj.

Chrześcijaństwo przez długi czas precyzyjnie wyznaczało granice między racjonalnym a nieracjonalnym, domeną rozumu i domeną wiary. Sam Joseph Ratzinger, którego zawsze uwielbiałem czytać, pisał o dogmacie jako o granicy naszego rozumienia, bramie, za którą zaczyna się tajemnica. Obecnie różnego rodzaju pop­narracje powtarzają, że człowiek nie ma żadnych ograniczeń, że może dokonać wszystkiego. Chrześcijaństwo twierdzi coś dokładnie przeciwnego. W tym także jest bardzo racjonalne.

Poza tym przypomina ono – to znowu Kołakowski – że poczucie winy czyni nas ludźmi.

– Właśnie, zawsze indywidualne poczucie winy. Niepopularny dziś pogląd, przyznasz? Tylko że w świecie, z którego zniknęła wina, wcale nie zamieszkała szczęśliwość, lecz hiper­moralizm, tropienie błędów innych z purytańskim wręcz zapałem.

Może chodzi tu też o dążenie do samozadowolenia? W Regułach na czas chaosu formułujesz taki punkt: nie żyj w zgodzie ze sobą.

– Podążam za Jungiem. Jeśli nie rozpoznasz w sobie wewnętrznych konfliktów i kompleksów – przestrzegał Jung w 1946 r., data nieprzypadkowa – nieświadomie przeniesiesz je na zewnątrz. Wszystkie bez mała wielkie tradycje religijne czy filozoficzne zwracają uwagę na istnienie w człowieku pewnej podwójności, ciemnego pierwiastka, zła – i na fakt, że ta ambiwalencja jest nieusuwalna.

Jesteśmy jednocześnie dobrzy i źli?

– W każdym razie każdy z nas ma potencjał do zła, wbrew temu, co się nam na co dzień wydaje – że zło zawsze czynią inni. Powinniśmy zatem być wobec samych siebie podejrzliwi, sceptyczni wobec różnych własnych odruchów, przekonań czy emocji. Same w sobie „stany szczytowe” – pełnej integracji wewnętrznej, szczęścia, doskonałości, błogości – nie niosą żadnej wartości moralnej. Wiesz, o kim amerykański psycholog James Hillman pisał, że doświadcza takich właśnie stanów bardzo często?

Głupiec?

– Notoryczny podpalacz.

Niedawno rozmawiałem z przyjacielem, który przyznał, że po narodzinach syna odkrył w sobie cechy pozytywne i cechy negatywne. Rozumiem go. Sam miałem podobnie, gdy wszedłem w związek.

– Słuszna autorefleksja, moim zdaniem. Widzisz, dzisiaj rozwój rozumie się najczęściej jako dążenie do samo­realizacji, spełniania swoich marzeń i tak dalej. Jung pojmował go inaczej. Dla niego podążanie ścieżką poznania siebie wiązało się z niepokojem, od którego nie można uciec. Człowiek, poznając siebie, nieuchronnie dochodzi do momentu, w którym zaczyna dostrzegać własną przemoc, własny, jak to nazywa Jung, cień. Konfrontacja z ciemną stroną swojej osobowości – ale i ciemną ­stroną człowieka w ogóle – jest tu kluczowa. Jako ludzie mamy tendencję do widzenia samych siebie jako przyzwoitych, dobrych, sympatycznych, no i, jak już wspomniałem, do usprawiedliwiania swoich zachowań. To zawsze inni są źli, a nie my.

Nieumiejętność dostrzegania zła w sobie jest zwyczajnie niebezpieczna. Taki człowiek musi znaleźć kogoś – osobę lub całą grupę – kogo obarczy tym własnym złem. Kogoś, kto stanie się w jego oczach nośnikiem wszystkich negatywnych cech, od których on sam pozostaje wolny.

Kozłem ofiarnym zostanie Żyd, osoba o innym kolorze skóry lub „pedał”.

– Ale i „prawak” albo „pis­owiec”. Ślepotę na własną agresję widać w Polsce jak na dłoni w wojnach, które toczą się w mediach społecznościowych. Po obu stronach sporu, w obu skrajnościach. Przy czym każda strona zakłada, że hejt czy mowa nienawiści jest wyłącznie czymś, co stosują jej polityczni i świato­poglądowi przeciwnicy. W „naszym” przypadku może dojść do ostrej krytyki, owszem, może nawet czasem przesadnej, ale przecież uzasadnionej. Dopiero gdy podobna krytyka spotka kogoś z „naszego” obozu, zamieni się w „potworną nienawiść”, „godną największego potępienia”. Ktoś wobec nas kieruje „obrzydliwe groźby karalne”, a my wobec niego używamy jedynie „metafor”, których on nie rozumie.

Ciekawe, że mechanizm ten działa również w środowiskach, które mają na ustach inkluzywność, walkę z przemocowym językiem lub z patriarchatem.

W takiej atmosferze o swoim oponencie nie można powiedzieć nic dobrego, bo zaraz zostanie się nazwanym zdrajcą i zaprzańcem. Wszystko to nie wróży nam dobrze jako społeczeństwu.

Jest z tego wyjście?

– Jung wskazywał – i ja się z nim zgadzam – na swoistą psychologiczną i społeczną edukację jako pomoc w zrozumieniu własnej przemocowości. W zrozumieniu, że zło jest we mnie, tak samo jak w innych ludziach, że tak bardzo się od siebie nie różnimy, bo na tym bazowym, przemocowym poziomie jesteśmy właśnie bardzo do siebie podobni. Przed drugą wojną światową społeczeństwo niemieckie postrzegało się jako mądre, światłe, doskonałe. Skończyło się to katastrofą…

Inna sprawa to podtrzymywanie w sobie niepewności, wytrzymywanie jej. Tutaj nauka mogłaby znaleźć pewnego rodzaju wspólnotę z chrześcijaństwem. Naukowy obraz świata został w końcu ufundowany na ciągłym kwestionowaniu własnych osiągnięć, ich weryfikacji, podważaniu. Z kolei chrześcijańska tradycja na najgłębszym poziomie okazuje się apofatyczna…

Bóg jest zawsze inny niż to, co o Nim powiemy.

– No właśnie. Język musi w pewnym momencie uznać własną niemoc. Powtórzę: nauka i chrześcijaństwo mogłyby uczyć się od siebie wzajemnie szacunku dla niepewności. Bez niej nauka przeradza się w scjentyzm, a religia w fundamentalizm.

Zaczęliśmy od zmienności. Chciałbym jeszcze zahaczyć o drugą stronę medalu: wierność sobie. Przygotowując się do naszej rozmowy, wróciłem do Conrada…

– Do Lorda Jima?

Też, to oczywisty trop. Ale i do Nostroma. Może nawet ta druga powieść okazuje się pod tym względem ciekawsza. Tytułowy bohater uchodzi w lokalnej społeczności za wzór cnót, za człowieka „wiernego sobie”. Nikt nie zauważa, gdy w pewnym momencie staje się on złodziejem. Tyle że nie widzę w nim diametralnej przemiany, po prostu jego pobudki od początku były banalne i nieczytelne dla otoczenia: Nostromo chciał, by o nim dobrze mówiono, bał się przyznać do porażki swojej misji z przewożeniem skarbu, potajemnie przywłaszczył więc sobie złoto i ogłosił, że zatonęło nie z jego winy. No właśnie: na ile wydarzenia nas zmieniają, a na ile odkrywają coś, co już w nas było?

– Trudne pytanie. Nie znam jednoznacznej odpowiedzi. Mogę tylko powiedzieć, która perspektywa jest mi bliższa. Henryk Elzenberg – wybitny polski filozof, dziś niestety zapomniany – pisał o poczuciu losu. Są ludzie, którzy mają poczucie, że ich życie okazuje się znacznie większe aniżeli suma ich uczynków, działań, pragnień, chęci. Że istnieją siły potężniejsze od nas, które w jakiś sposób zawiadują naszym życiem. I są tacy, którzy tego poczucia nie ­mają.

Ważne nie tyle, by niczego nie zmieniać, ile by używać do tego rozumu. I najlepiej nie iść drogą skrajności czy mód, lecz własną

Tomasz Stawiszyński

Udostępnij tekst

Jestem zdecydowanie po stronie tych pierwszych. Bliżej mi do myślenia, że człowiek raczej siebie odkrywa, niż stwarza. Że się o sobie dowiaduje różnych rzeczy, a nie że staje się kimś innym.

A wierność sobie? Czy to jeszcze współczesna kategoria?

– Tak, wierność pewnemu systemowi wartości, sądzę, że tak.

Masz taki system?

– Jakkolwiek to zabrzmi, wartością jest dla mnie poszukiwanie prawdy, czyli próba poznawania siebie, świata, jakiegoś zbliżania się do rzeczywistości. Co nie znaczy, że prawdę mogę posiąść albo że już ją posiadłem. Nie. Chcę po prostu raczej być bliżej niż dalej samego siebie, innych, świata. Nie chcę się oszukiwać, nie chcę tkwić w jakichś iluzjach, wolę – mówiąc skrótowo – najgorszą prawdę od najpiękniejszej iluzji. To rodzaj metaprzekonania, któremu, jak myślę, można pozostać wiernym.

Może człowiek wierny sobie to człowiek zmienny?

– Jeśli się uznaje, że jest on istotą omylną, która nie ma dostępu do całej prawdy o sobie i rzeczywistości, istotą, która popełnia błędy, ale potrafi się także na nich uczyć, to nie można być wiernym swoim poglądom w sposób absolutny. Uporczywe trwanie przy poglądach tylko po to, by przy nich trwać, jest zwyczajnie niemądre. Lepiej poddawać się weryfikacji. Jeżeli pojawią się nowe, sensowne argumenty, które wpłyną na poprawę naszego sposobu widzenia świata, czemu nie zdecydować się na korektę?

Więź.pl to personalistyczne spojrzenie na wiarę, kulturę, społeczeństwo i politykę.

Cenisz naszą publicystykę? Potrzebujemy Twojego wsparcia, by kontynuować i rozwijać nasze działania.

Wesprzyj nas dobrowolną darowizną:

Każdy z nas co najmniej raz w życiu konfrontuje się z koniecznością rewizji swoich przekonań. Ważne jest nie tyle, by niczego nie zmieniać, ile by używać do tego rozumu. By kierować się elastycznością oraz otwartością, a nie dogmatyzmem. I najlepiej nie iść drogą skrajności oraz mód, lecz własną.

Tomasz Stawiszyński – ur. 1978, filozof, eseista, autor bestsellerowych książek Potyczki z Freudem. Mity, pokusy i pułapki psychoterapii, Co robić przed końcem świata, Ucieczka od bezradności, Misja Sowy. Tosia, Franek i sekrety filozofii, Spotkanie z Filozofią oraz Reguły na czas chaosu; w radiu Tok FM prowadzi „Godzinę filozofów”; twórca podcastu „Skądinąd” (www.patronite.pl/skadinad), dostępnego m.in. na platformach Spotify, Apple Podcasts i Google Podcasts; stały felietonista „Tygodnika Powszechnego”. 13 listopada bieżącego roku ukaże się jego najnowsza książka Powrót fatum.


Tekst ukazał się w kwartalniku „Więź” jesień 2024 jako część bloku tematycznego „Zmieniam się, więc jestem wierny sobie”.
Pozostałe teksty bloku:
Magdalena Fijołek, „Dlaczego tak trudno wybaczyć zmianę poglądów. Casus Tomasza Terlikowskiego”
Paweł Stachowiak, „Między opętaniem a Ketmanem. Polscy twórcy w dobie stalinizmu”

Podziel się

3
Wiadomość

5 stycznia 2024 r. wyłączyliśmy sekcję Komentarze pod tekstami portalu Więź.pl. Zapraszamy do dyskusji w naszych mediach społecznościowych.