„Ta nienawiść to było zło. Wielkie zło” – mówią mieszkańcy Podkarpacia na wspomnienie powojennych „akcji” między Polakami i Ukraińcami. I dowodzą, że nacjonalizm nie wygrał tu na zawsze.
„Jak posłuchasz Ukraińców, to Polacy byli gorsi, to szajki były gorsze polskie. Jak posłuchasz Polaka, to powie – ukraińskie szajki. No ale tak, mogą se ręce podać” – mówi jeden z mieszkańców Leżachowa, spokojnej nadsańskiej wsi, cztery kilometry na południe od Sieniawy. „Daj ludziom władzę i broń – dodaje – to im się w głowie przewraca. Bo broń ma coś do siebie takiego, że dasz komuś, nawet nie dasz mu broni, tylko daj mu władzę, nieograniczoną, że może zrobić z drugim, co chce, to będzie jej nadużywał. Tak to się dzieje”.
Ludzie, których odwiedzaliśmy nad Sanem, mieli często własną, niezależną od powszechnych klisz narodowych interpretację tego, co wydarzyło się w ich wsiach w czasie wojny i tuż po niej.
Od 2019 roku prowadziliśmy wśród nich badania etnograficzne, których celem było poznanie tej lokalnej, wciąż niedowartościowanej perspektywy.
Byliśmy ciekawi, jak tutejsza przeszłość jest pamiętana, rozumiana i nazywana przez osoby zamieszkujące podkarpackie wsie – nierzadko osobiście doświadczone traumami wojny i powojnia. Szybko przekonaliśmy się, że ich spojrzenia znacząco odbiegają od tego, co znamy z najbardziej rzetelnych nawet opisów historycznych: skoncentrowanych raczej na zdarzeniach niż ludziach, zazwyczaj też mało wrażliwych na lokalne zniuansowania.
Nasi rozmówcy należeli do grupy ludzi, którzy nie mieli nigdy wpływu na to, jak kształtowała się oficjalna opowieść o ich przeszłości. Swoje okołowojenne doświadczenia przekazywali sobie wieczorami przy lampie albo podczas pracy w polu, jednak rzadko dzielili się nimi z kimś spoza rodziny czy wspólnoty sąsiedzkiej. Te najbardziej bolesne często zachowywali tylko dla siebie i dopiero teraz – w tym późnym momencie swojego życia – decydowali się zdradzić nam, co widzieli i wiedzieli, a o czym „nie wolno było mówić”.
To był ostatni moment, żeby ich o to poprosić – najstarsi z nich urodzili się jeszcze w 1919 roku. Najwięcej było jednak takich, którym czas „akcji” – jak nazywa się tu akty powojennej przemocy – przypadł na lata dzieciństwa.
Używając słowa „akcje”, rozmówcy nasi chcieli często zaznaczyć, że nie pasuje im powszechnie kojarzona z tymi wydarzeniami matryca konfliktu polsko-ukraińskiego. Wiedzieli – lepiej niż ktokolwiek inny – że przemoc, której doświadczali, to nie był konflikt między narodami. Bo ci sami uzbrojeni Polacy po prawej stronie Sanu mordowali i rabowali Ukraińców, a po lewej – własnych polskich sąsiadów, wracających do domów z hitlerowskiej niewoli. Bo ich matki – gdy mieszkały na skraju lasu – jednego dnia karmiły polskich partyzantów, drugiego opatrywały rany ukraińskim powstańcom, a jeszcze innego przyjmowały pod dach Wojsko Polskie. Bo ta „nienawiść – mówią – to się dopiero w czasie tych akcji zrobiła”.
Piekło sztucznych podziałów
To już cztery lata, odkąd wróciliśmy z tamtych okolic, a ja wciąż nie mogę wyjść z podziwu dla mądrości wielu mieszkańców Nadsania. To naprawdę zdumiewające, że dopiero dziś najbardziej nowatorskie prace, próbujące wyjaśnić źródła konfliktów etnicznych na świecie, dochodzą do podobnych wniosków, co oni: że w lokalnych społecznościach polaryzacja na osi etnicznej musi zostać wytworzona sztucznie. Że z reguły zostaje do nich zawleczona przez aparat państwowy, jego żołnierzy, bądź innych dysponentów przemocy. Że trzeba rozpętać piekło, by ten absurdalny na pograniczu podział na Polaków i Ukraińców stał się naprawdę realny.
Bo dopiero wówczas, gdy twoje życie lub prawo do własnego domu, będzie zależeć od tego, czy uznają cię za Polkę, czy za Ukrainkę, zacznie to wszystko naprawdę coś znaczyć. Wtedy w sąsiedzie będziesz już widzieć „innego”, bo ochrzczono go w cerkwi, a najgorszy polski kryminalista zbije trumnę dla twojego ojca-grekokatolika, bo ostatecznie zabili go Ukraińcy.
Pomnik w Domostawie jest smutnym dowodem na to, że etniczna polaryzacja, zapoczątkowana okołowojenną przemocą i kontynuowana przez późniejsze polityki tożsamościowe, przez niektórych wciąż jest brana za aksjomat
W ostatnich tygodniach nakładem Wydawnictw Uniwersytetu Warszawskiego ukazała się książka, która jest owocem tego i wielu jeszcze innych zdumień: „Kruche życia po obu stronach Sanu. Wspomnienia ostatniego pokolenia świadków II wojny światowej i powojnia”. Napisaliśmy ją wspólnie: jako grupa studentów i studentek warszawskiej etnologii, kierowana od początku do końca przez znakomitą pamięciolożkę i antropolożkę społeczną – dr hab. Magdalenę Lubańską. Przez dwa lata zbieraliśmy i opracowywaliśmy rozmowy etnograficzne, historie mówione, wywiady biograficzne – czy jak tam jeszcze nazwać te długie, nieraz wielogodzinne spotkania w ogródkach, kuchniach, pokojach, po lasach i na cmentarzach.
Odwiedziliśmy 36 miejscowości i nagraliśmy 210 rozmów. Szybko zrozumieliśmy, że to, co słyszymy, widzimy i czujemy, daje szansę na zupełnie inne, świeże i – chyba też – bardziej sprawiedliwe opowiadanie o przeszłości i teraźniejszości tego regionu. Dlatego w książce dużo miejsca poświęciliśmy perspektywom osób, których głos nie mieścił się ramach tradycyjnie wytwarzanej historii: kobietom, dzieciom, osobom z rodzin etnicznie mieszanych.
Manipulacje pomnika w Domostawie
To, jak bardzo kruche były ich życia, doskonale ilustruje historia Polki, żony i matki członków ukraińskiego podziemia: „Opowiadała mi ciotka. Mąż jej był tam w lesie [jako ukraiński partyzant], z synami. Ona mu chciała zanieść jeść, no bo tak szła tam do lasu – w tamtą stronę na Czerwoną Wolę – i właśnie zaczęli na nią strzelać. No właśnie Polacy. I takie miedze były. To się za miedzą schowała – czy tam leżała, czy się poczołgała – to już nawet nie wiem. Ale przeszła, tam zaniosła mu to jedzenie. A mama gdzieś wracała z Jarosławia, to już jej tutaj mówili: «Już nie żyje Anielka!». A skąd oni wiedzieli, że nie żyje? No chyba oni strzelali – no to tak sobie pomyśleli. To takie były wyjątki niektóre właśnie. Ona nawet Polka była i oni strzelali do Polki za to, że niosła jeść Ukraińcom. A to swojemu mężowi niosła i synom, no ale takie coś było”.
Uważam za świetny zbieg okoliczności fakt, że publikacja tej książki zbiegła się w czasie z odsłonięciem pomnika „Rzeź Wołyńska” w Domostawie – również na Podkarpaciu, choć w zupełnie innej jego części. Wedle relacji naszych rozmówców właśnie uciekinierzy z Wołynia i Galicji Wschodniej (nazywani tu z przekąsem „wielkimi Polakami zza Buga”) byli jednymi z bardziej zaciekłych prowodyrów lokalnej przemocy – czy to w czasie „akcji”, czy później w PRL-u, gdy donosili bezpiece na sąsiadów, którzy w ukryciu świętowali jeszcze „ruskie święta” albo w inny sposób usiłowali kultywować przedwojenne tradycje.
Inaczej niż wielu „tutejszych”, do końca życia manifestacyjnie obnosili się ze swoją polskością, unikając chodzenia na msze odprawiane w dawnych cerkwiach oraz nie godząc się na pochówek na cmentarzu, na którym kiedyś chowano grekokatolików.
Narracje te potwierdzają słowa historyka Jarosława Syrnyka, że to, co działo się na Podkarpaciu, „nie było prostą kontynuacją” wydarzeń na Wołyniu i w Galicji Wschodniej – „tak jak sugerują zwolennicy tezy o planowej eksterminacji ludności polskiej przez OUN-UPA”. Pokazują mechanizm, w jaki myślenie o Ukraińcach i Polakach, jako zantagonizowanych, jednorodnych wewnętrznie grupach, zostało przeniesione na Podkarpacie z obszarów, na których przemoc międzyetniczna rozwijała się według zupełnie innej dynamiki – pochłonęła też nieporównanie więcej ofiar, głównie (choć nie wyłącznie) po polskiej stronie.
Pomnik w Domostawie jest oczywiście smutnym dowodem na to, że etniczna polaryzacja, zapoczątkowana okołowojenną przemocą i kontynuowana przez późniejsze polityki tożsamościowe, dla niektórych wciąż uchodzi za aksjomat. Upamiętnienie to nie tylko utrwala jednostronną i uproszczoną wizję polsko-ukraińskiej przeszłości, ale stosuje w tym celu bardzo konfrontacyjny, by nie powiedzieć przemocowy, język symboliczny, wymierzony w Ukrainę i Ukraińców, jakoby w imieniu Polski i Polaków. Tak przynajmniej interpretuję umieszczenie skarłowaciałego ukraińskiego godła, z nabitym na nie polskim niemowlęciem, na tle krzyża i dźwigającego się z płomieni orła. To cios w „bezwarunkowych oprawców” ze strony „bezwarunkowych ofiar”.
Ale jest jeszcze jeden powód, dla którego ściska mnie w żołądku na myśl o tym pomniku. Bo znowu wyszło na to, że Podkarpacie to „ciemnogród”, bastion nacjonalizmu i antyukraińskiego resentymentu. Opinie takie nie od dziś słychać w liberalnych środowiskach z politycznych i ekonomicznych centrów kraju. Jeśliby się na nie zgodzić – a trudno czasem z daleka widzieć sprawy inaczej – trzeba byłoby przyznać, że ten nacjonalizm rzeczywiście nas pokonał. Pokonał, bo skutecznie wyciszył tych wszystkich mieszkańców Podkarpacia, którzy od lat 40. XX w. aż po współczesność skutecznie mu się opierają i mają do opowiedzenia zupełnie inną historię o tym, co wydarzyło się między Polakami i Ukraińcami w ich miejscowościach.
Narodowość nie gra różnicy
Dlatego właśnie tak cennym głosem wydaje mi się wspomniana książka. I dlatego z taką przyjemnością powracam do omawianych w niej – często przepełnionych bólem, a jednak niosących nadzieję – wywiadów. Od lat niezmiennie zachwyca mnie, jak wielu z naszych rozmówców zdołało oprzeć się zatruciu nienawiścią i żądzą „nie zemsty, lecz pamięci”: ale takiej, by tym drugim w pięty poszło!
Bo jednak ludźmi, jeżeli są w kupie, zjednoczeni, trudniej się rządzi, bo to jest taki mechanizm polityki – mówi mieszkanka Leżachowa – i jeżeli ludzie są skłóceni, to tymi czy tymi się łatwiej rządzi
Oni wiedzą, że „ta nienawiść to było zło. Wielkie zło”. I że zaprowadzono ją po to, by łatwiej było rządzić. „Bo jednak ludźmi, jeżeli są w kupie, zjednoczeni, trudniej się rządzi, bo to jest taki mechanizm polityki – mówi inna mieszkanka Leżachowa – i jeżeli ludzie są skłóceni, to tymi czy tymi się łatwiej rządzi. I doszli pewnie do tego wniosku, że jeżeli będą przesiedlenia [Ukraińców], to łatwiej się da tymi ludźmi zmanipulować, bo ludzie się będą bali, będą zastraszeni”.
Stąd też na koniec – by nacjonalizmowi nie tak łatwo było nas pokonać – dobre słowo od innej naszej rozmówczyni: „Dla mnie narodowość nie gra różnicy. Mnie chodzi o człowieka, żeby on miał dobre serce i dobre uczynki. O to mnie chodzi, a to, że on będzie czy z takiej narodowości czy z takiej, bo to niektórzy może i do dzisiaj… to tak… powiem szczerze, że Ukraińców nie lubią. Ale dla mnie – mówię – dla mnie to nie gra różnicy. Ja uznaję człowieka wedle jego uczynków, wedle jego postępowania i wedle jego dobrego serca, a nie żebym ja czuła nienawiść, że to on jest taki czy… Nie. Nie”.
W tekście wykorzystano fragmenty rozmów z mieszkańcami Leżachowa i Manasterza, przeprowadzonych przez: Z. Brolę, I. Fedorowicza, I. Kondraciuk, O. Załęską i M. Witkowskiego
Przeczytaj też: Wołyński konflikt pamięci