Sukces nie definiuje nikogo z nas, nie przesądza o niczyjej wartości.
Edytorial do wydania tygodnika „Więź co Tydzień” z 22 sierpnia 2024:
Tegoroczne lato upływa pod znakiem rywalizacji. Najpierw zbiorową wyobraźnią zawładnęły piłkarskie mistrzostwa Europy, potem igrzyska olimpijskie w Paryżu. Były łzy radości i łzy żalu, zwycięzcy cieszyli się z triumfu, pokonanym niekiedy ciężko było ukryć gorycz przegranej. W „Więzi” postanowiliśmy zastanowić się, jak to jest z tym całym sukcesem.
Sam jestem już w takim wieku, że wyraźnie widzę, iż w kluczowych dziedzinach życia doznam porażki. Ani Kościół nie stanie się za mojego życia takim, o jakim marzę. Ani Polska, ani świat…
Zgadzam się więc – ja, niegdyś niepoprawny optymista – z Damianem Jankowskim, który przytomnie zauważa, że „nie da się ciągle wygrywać. A nie da się z prostego powodu: nie jesteśmy maszynami”. Tego doświadcza aktualnie nawet (podejrzewana wcześniej przez niektórych złośliwych o bycie maszyną) młoda mistrzyni tenisa Iga Świątek. Nie należy się tym przegrywaniem przesadnie martwić, ostatecznie przecież – jak pisze mój redakcyjny kolega – „świat ciągłych sukcesów jest światem nieludzkim. Pozbawionym wrażliwości i empatii”.
Nie wiem, czy postawiłbym sprawę tak ostro jak Pier Paolo Pasolini, który uważał, że „sukces jest niczym”. Wiem natomiast, że sukces nie definiuje nikogo z nas, nie przesądza o niczyjej wartości. I z pewnością nie chodzi tu tylko o sportową rywalizację.
Jezus powtarzał: „ostatni będą pierwszymi”. Czy pojmujemy siłę tych dobrze znanych słów, siłę, która wywraca społeczny porządek? Siostra Małgorzata Chmielewska przypomina, że logika Królestwa Bożego jest inna niż logika świata: „VIP-ami nie są ci, którzy jeżdżą mercedesami, a przed nimi pędzi policja na sygnale. VIP-em jest tam ten, kto miłością przezwycięża zło”.
Martin Buber zapewniał, że sukces nie jest imieniem Boga. Nie musi też być imieniem człowieka.
Przeczytaj też: Dyskretny urok rezygnacji