Jego spaghetti westerny okazały się świeże, oryginalne, oferowały inne od amerykańskiego spojrzenie na świat kowbojów. Leone tchnął w podupadający gatunek niespotykaną wcześniej poetyckość.
W tym roku mija 60 lat od premiery „Za garść dolarów”, a także 40-lecie „Dawno temu w Ameryce”. Pierwszy film zwrócił uwagę świata na młodego reżysera, drugi – był ostatnim obrazem w jego karierze. Zaledwie dwadzieścia lat dzielące ich powstanie wystarczyło jednak, by Sergio Leone zapisał się w historii kina i w sercach widzów.
Przed pierwszymi dolarami
Słynął z perfekcjonizmu, miłości do cygar i przysadzistej postury. Można powiedzieć, że kino towarzyszyło mu od kołyski – był synem aktorki Bice Valerian i reżysera filmowego Roberta Robertiego. Już jako nastolatek poznał przyszłą robotę od podszewki: łapał pierwsze fuchy na planach, asystował reżyserom, kręcił pojedyncze sceny, pisał scenariusze (co ciekawe, jeden z nich rozwinął w książeczkę dla dzieci). W młodzieńczych latach poznał też tancerkę, Carlę, z którą ożenił się jako dwudziestolatek. Para trzymała się blisko przez całe życie i doczekała trójki dzieci. Od imion dwóch córek, Rafalli i Franceski, wzięła się później nazwa wytwórni filmowej Sergia Leone: Rafran. Jego syn, Andrea, został producentem filmowym.
Imię i nazwisko „Sergio Leone” kojarzy się przede wszystkim z westernem, ale pierwsze reżyserskie szlify Rzymianin zdobywał, współtworząc widowiska z gatunku peplum, cieszącego się ogromną popularnością w latach 50. To te sukcesy utorowały drogę do pierwszego w pełni autorskiego projektu, czyli westernu „Za garść dolarów” (1964).
Mocno inspirowany „Strażą przyboczną” Akiry Kurosawy film – przez niektórych nazywany wręcz plagiatem, w tym przez samego japońskiego mistrza, który pozwał Włochów, wygrał sprawę i otrzymał odszkodowanie – dawał jednocześnie świadectwo wyrazistego stylu i własnego poglądu na kino początkującego filmowca.
Ścieżki dźwiękowe, własne ścieżki
Leone miał opinię człowieka na pozór chłodnego i zamkniętego, wręcz nieprzyjemnego, ale bardzo serdecznego dla przyjaciół i w relacjach prywatnych. Nic dziwnego, że najbardziej lubił pracować ze znanymi, sprawdzonymi osobami. Miał swoich ulubieńców wśród aktorów (Clint Eastwood, Lee Van Cleef) i specjalistów (wybitny operator Tonino Delli Colli).
Jednak najważniejszą zawodową relacją jego życia, która po czasie i pomimo początkowych kłótni zamieniła się w przyjaźń, była oczywiście współpraca z Ennio Morricone. Kompozytor stworzył muzykę do wszystkich filmów Leone z wyjątkiem debiutanckiego „Kolosa z Rodos” (1961). Doskonale rozumiał jego wizję twórczą i walnie przyczynił się do artystycznego sukcesu wspólnych dzieł.
Jak wspomina w swojej autobiografii Morricone: „Sergio wielokrotnie mówił, że największym twórcą westernów był Homer, a w jego bohaterach widział archetypy swoich kowbojów. […] Chciał stworzyć nowy typ westernu, który miał zawierać zarówno pierwiastki amerykańskiego wzorca, jak i włoskiej comedia dell’arte, a jednocześnie na tyle się od nich różnić, by dać początek nowemu, innowacyjnemu i rozpoznawalnemu gatunkowi”.
Bez muzyki Morriconego cała dolarowa trylogia nie byłaby tym samym. Motyw z czołówki „Dobrego, złego i brzydkiego” (1966) to hymn wszystkich westernów, utwór, który jako pierwszy przychodzi do głowy po usłyszeniu hasła „Dziki Zachód”. Dzisiaj już mało kto pamięta, jak bardzo awangardowe i nietypowe dla całego gatunku były ścieżki dźwiękowe skomponowane przez Morriconego do dolarowej trylogii oraz innych spaghetti westernów.
Same filmy również okazały się świeże, oryginalne, oferowały inne od amerykańskiego spojrzenie na świat kowbojów. „Za garść dolarów”, „Za kilka dolarów więcej” (1965) i „Dobrego, złego i brzydkiego” ogląda się tak, jakby powstały wczoraj: mają w sobie postmodernistyczny rys, coś tarantinowskiego i młodzieńczego. Ambiwalencja moralna bohaterów, brutalność, malarskość, pewna archetypiczność postaci i historii, opowiadanie raczej obrazem, dźwiękiem i sugestią niż dialogami – te cechy odnajdziemy także w późniejszych filmach reżysera.
Metodę twórczą Leone znów najtrafniej podsumował Morricone: „Kino Sergia trzymało w napięciu przez dwadzieścia minut po to, by następnie w ciągu sekundy doprowadzić do rozstrzygnięcia akcji”. Długie passusy ciszy i bezruchu przerywały gwałtowne erupcje silnych emocji lub okrucieństwa. Włoch tchnął w podupadający gatunek niespotykaną wcześniej poetyckość.
Pewnego razu człowiek
Chociaż krytycy i akademicy nie od razu uświadomili sobie wielkość filmów Leone, to publiczność wyczuła ją błyskawicznie. Komercyjny sukces trylogii zwieńczonej „Dobrym, złym i brzydkim” uczynił z Eastwooda gwiazdora, a z Leone reżysera rozpoznawalnego na całym świecie. „Pewnego razu na Dzikim Zachodzie” (1968) kontynuowało wypracowaną już estetykę, ale jednocześnie było dziełem poważniejszym i bardziej melancholijnym w tonie. Pod wieloma względami przypominało operę i skrywało zaskakującą głębię pod powierzchnią klasycznej opowieści o zemście.
Po tym filmie nawet Amerykanie musieli spojrzeć z szacunkiem w stronę włoskich produkcji osadzonych w narodowym micie USA, wcześniej traktowanych przez nich z lekkim pobłażaniem. Transfer Leone do Hollywood wydawał się nieuchronny.
Zanim jednak reżyser wyjechał z kraju, nakręcił jeszcze trzy włoskie filmy, zazwyczaj mocno niedoceniane i pomijane w jego filmografii. Niesłusznie: „Za garść dynamitu” (1971) w niczym nie ustępuje obrazom z Eastwoodem, wprowadza też pełne trafnej goryczy wątki klasowe i społeczne. W skład będącej zgrywą ze spaghetti westernów, komediowej dylogii wchodziły tytuły „Nazywam się Nobody” (1973) i „Geniusz, dwóch kumpli, kurczak” (1975). Nie zawsze wymienia się Sergia Leone jako ich autora, w tym drugim nie został nawet wymieniony w napisach końcowych. To nie były jego autorskie dzieła, pracował przy nich tylko jako współreżyser i współproducent, nie przywiązywał się też do tych projektów.
Interesowały go przede wszystkim ze względów finansowych – i zgodnie z oczekiwaniami przyniosły spore zyski – ponieważ Leone już wtedy przygotowywał się do swojego amerykańskiego debiutu, który miał okazać się ostatnim filmem jego życia. Łącznie plany, gromadzenie środków i budżetu potrzebnych do stworzenia „Dawno temu w Ameryce” (1984) zajęły ponad 13 lat.
Dawno temu człowiek
Monumentalne dzieło z jedną z najlepszych ról Roberta De Niro dziś należy do żelaznej czołówki światowego kina, ale w roku premiery zostało boleśnie niedocenione. Film otrzymał kilka pomniejszych nagród, za muzykę i kostiumy. Złote Globy i Oscary nie dały reżyserowi i aktorom nawet jednej nominacji. Realizacja nadwyrężyła nie tylko finanse, ale i zdrowie Włocha, który od dłuższego czasu zmagał się z chorobą serca, co starannie ukrywał przed otoczeniem.
Sergio Leone odszedł przedwcześnie i niespodziewanie wskutek ataku serca. Miał 60 lat. Jego śmierć przerwała preprodukcję jednego z najsłynniejszych niewyreżyserowanych filmów w historii kina i potencjalnego arcydzieła: epickiego obrazu o oblężeniu Leningradu. Udało się zgromadzić na jego realizację zawrotny jak na ówczesne czasy budżet 100 milionów dolarów, a w głównej roli męskiej miał wystąpić Robert de Niro. Muzykę po raz kolejny stworzyłby Ennio Morricone, a zdjęcia – Tonino Delli Colli. Zawsze samokrytyczny i niezadowolony z własnych dzieł Leone wiązał z tym projektem duże nadzieje, uważał, że dopiero wtedy był gotowy stworzyć coś, z czego wreszcie będzie dumny.
Miał też wiele innych marzeń i planów. Chciał na przykład nakręcić kolejny western, tym razem z Mickeyem Rourkiem. Marzył mu się remake „Przeminęło z wiatrem”, swojej ukochanej powieści: adaptacja tak kobiecej historii spod ręki tak bardzo męskiego reżysera mogła być czymś wyjątkowo ciekawym. Niestety możemy sobie to już tylko wyobrażać.
Na pogrzebie filmowca głos zabrał pogrążony w smutku Ennio Morricone. Powiedział: „Po latach jego atencji i dbałości o dźwięk w swych filmach dziś spowija go głęboka cisza”.
Przeczytaj też: Nerwus w mundurze. 60 lat „Żandarma z Saint-Tropez”