To wtedy, na planie „Amatora”, pomyślałem: a co po mnie zostanie? Żeby chociaż kawałek taśmy został, mały skrawek taśmy, to może wystarczyć – mówił. Jerzego Stuhra wspomina ks. Andrzej Luter.
W dzień pogrzebu Jerzego Stuhra publikujemy wspomnienie autorstwa ks. Andrzeja Lutra.
Na wiadomość o śmierci Jerzego Stuhra Joanna Szczepkowska zareagowała takim wpisem: „Odszedł Jerzy Stuhr. Swoją energią roztrącał stojące powietrze. Ekran i scena nabierały życia. Niepowtarzalny”.
A Krzysztof Kieślowski mówił przed laty, że to dość wyjątkowy przypadek aktora, który sprawdza się w teatrze, filmie, w telewizji. Jego wszechstronność wszystkich zachwyca. Przejmujący w dramatach i rozweselający w komediach. Twórca „Amatora” uważał, że o tej wielowymiarowości Stuhra decydowały trzy elementy. Pierwszy to wspaniała technika, opanowana do perfekcji we wszystkich szczegółach. Drugi to znajomość rzeczywistości. A ponad tymi dwoma umiejętnościami górował trzeci element: inteligencja.
Jerzego Stuhra poznałem wiele lat temu z powodów „sakramentalnych” (chrzest wnuka). I jak to często bywa, taka pozornie przypadkowa znajomość zaczęła się „wydłużać”. Rozmowy, spotkania. A potem ktoś wpadł na pomysł, żebyśmy razem napisali książkę.
Stuhr-aktor wymusił na nas emocję prawdziwie karkołomną: przez kilkadziesiąt minut filmu „Duże zwierzę” mieliśmy ochotę mieć wielbłąda. Bo przecież każdy powinien mieć swojego wielbłąda.
Zaczęliśmy przed pandemią, zakończyliśmy po zamachu na prezydenta Gdańska Pawła Adamowicza. I tak powstała książka „Myśmy się uodpornili”. Zapytałem Pana Jerzego o motto i zaakceptował cytat z „Opowieści chasydów” Martina Bubera. Oto rabbi Izrael z Kozienic powiedział: „Każdego dnia człowiek powinien wychodzić z Egiptu”. „To znakomite przesłanie” – powiedział. Jeśli każdego dnia będziemy umieli wychodzić z „domu niewoli”, nasze przemijanie nabierze głębszego sensu, nie będzie tylko oczekiwaniem na koniec. Stuhr potrafił wychodzić ze swoich „domów niewoli”. Potrafił bohatersko pokonywać cierpienie.
Kiedy dowiedziałem się o jego śmierci, uzmysłowiłem sobie, że odszedł ktoś, kto towarzyszył mi przez całe świadome życie. Aktor pokoleniowy. Która z jego wielu ról jest dla mnie najważniejsza? Jest przecież tych wspaniałych kreacji, których pamiętam tak dużo, ale trzy poniższe były dla mnie olśnieniem. Pamiętam niemal każdy kadr, tak jakbym oglądał je wczoraj.
Najpierw jest to Lutek Danielak we wspaniałym „Wodzireju” Feliksa Falka – rola w jednym z najważniejszych filmów kina „moralnego niepokoju”, który przetrwał próbę czasu. „Wodzirej” został, wygrał z czasem. „Mogę z podniesionym czołem powiedzieć swoim studentom: w tym filmie nie ma ani grama fałszu. Jest prawda” – mówił Stuhr. Opowieść dzieje się w okresie „schyłkowego Gierka”, system butwiał, zaduch ustrojowej zgnilizny był coraz bardziej wyczuwalny. Ale jest to opowieść także o dzisiejszych czasach, wystarczy tylko zmienić dekoracje.
Lutków Danielaków coraz więcej wokół nas, spoconych i zabieganych, w ciągłym strachu, że ich korporacja wypluje, zniszczy. W każdych czasach istnieją Danielakowie gotowi do popełniania przeróżnych bezeceństw, żeby tylko dojść do jakiejś pozycji życiowej, żeby być głównym wodzirejem, choćby na chwilę. A przecież to nie jest żadna kariera, to jest nieustanne poniżanie się. „Wodzirej” zapowiadał „Solidarność”, bo zgnilizna końcowego Gierka nie mogła trwać dłużej. To się czuło. Pamiętam, jakby to było wczoraj, rozmowę w Polskim Radiu, tuż po premierze filmu. Andrzej Krzysztof Wróblewski z „Polityki” bardzo chwalił dzieło Falka, oczywiście kluczył, żeby nie powiedzieć czegoś wprost, używał zamienników, wiadomo – cenzura.
Słuchając Wróblewskiego, pomyślałem: kurcze, wije się strasznie, a więc musi to być ważny film. I poszedłem – zachwyciłem się na całe życie. Lutek Danielak stał się postacią kultową. Człowiek w biegu, żeby tylko zdążyć jeszcze coś ugrać, jeszcze kogoś po drodze zgnoić. Nie ugra jednak. Na końcu poniżał sam siebie. W tej roli Stuhra było coś niesamowitego: łajdak, który ostatecznie budzi autentyczne współczucie.
Stuhr opowiadał: „Andrzej Wajda pięknie mi doradził: «Jurku, musisz grać tę rolę biegiem». Myślę: dobrze, biegiem, ale co to za uwagi ogólne: biegiem?! A Wajda: «wiesz, gdyby ten chłopiec przysiadł na chwilę i się zastanowił, to by tych świństw nie zrobił»”. Tak, Lutek zamaskowywał w sobie tę wrażliwość, którą jeszcze w nim się troszeczkę tliła. Nie potrafił zwolnić w biegu. Stuhr grał jak w transie.
Druga rola to Filip Mosz w „Amatorze” Krzysztofa Kieślowskiego. Film ten, podobnie jak „Wodzirej” powstał także w końcowym okresie rządów Gierka. Zaopatrzeniowiec Filip z zakładu przemysłowego w podkrakowskim miasteczku to osoba, w której rodzi się potrzeba przeżywania i tworzenia sztuki. Kupuje kamerę. Na taśmie filmowej utrwala życie rodziny, a potem także zakładu. Zaczyna odnosić pierwsze sukcesy, które mają swoją cenę: zgniłe kompromisy z dyrekcją, autocenzura.
Stuhr w sposób niezwykle przejmujący ukazuje metamorfozę swojego bohatera. Tak opowiadał o tej roli: – Ułożyliśmy z Krzysztofem krótki dialog, który zmienił moje myślenie. Filip Mosz to prosty chłopak, zahukany, który nagle chce wybić się na niezależność, pragnie być wolny. Jego życie zmienia się, kiedy kupuje sobie amatorską kamerę filmową. Chce uwiecznić początki życia swojej nowonarodzonej córeczki. Potem dyrekcja proponuje mu sfilmowanie zakładowych uroczystości jubileuszowych. Filip filmuje coraz więcej, próbuje zapisywać codzienność, zwykłą, banalną. Chce, żeby jego film był prawdziwy, bez sztampy i propagandy.
Filmuje razem z kolegą Witkiem najprostsze wydarzenia, ale także przypadkiem uwiecznia umierającą matkę jego serdecznego kolegi Piotrka. I wtedy Kieślowski zaproponował, żeby dodać scenę, w której pokazujemy Piotrkowi, granemu wspaniale i wzruszająco przez Marka Litewkę, amatorski filmik z kilkoma prostymi scenami z jego matką. To były zwyczajne ujęcia: on wysiada z samochodu, a jeździł taką nyską pogrzebową… I woła mamę, żeby spojrzała w kamerę, a ona stoi w oknie na pierwszym piętrze i macha ręką, pozdrawia syna, jakby żegnała się z nim; niedługo potem umarła. Piotrek na pogrzeb nie przyszedł, nie mógł przyjść. Na pogrzeb własnej matki! Tak mocno go to ścięło! Jakiś czas później prosi Filipa i Witka: pokażcie mi ten film. I my mu pokazujemy. Właśnie ten dialog ułożyliśmy pod namową Krzyśka Kieślowskiego. Piotrek mówi: – To jest piękne, co robicie, chłopcy, człowiek już nie żyje, a tu ciągle jest. – Poprosił o tę taśmę. To właśnie wtedy, na planie filmu, kiedy rozmawialiśmy ze sobą tym dialogiem, pomyślałem: a co po mnie zostanie? Żeby chociaż kawałek taśmy został, mały skrawek taśmy, to może wystarczyć – wspominał aktor.
Kiedy dowiedziałem się o jego śmierci, uzmysłowiłem sobie, że odszedł ktoś, kto towarzyszył mi przez całe świadome życie. Aktor pokoleniowy
W finale filmu Filip kieruje kamerę na siebie. Andrzej Wajda napisał po premierze „Amatora” list do Stuhra, a w nim słowa, że to jeden z największych filmów, jakie widział w życiu.
Jest jeszcze trzecia rola, która na pewno zostanie po Jerzym Stuhrze. To Porfiry w „Zbrodni i karze” według Fiodora Dostojewskiego w reżyserii Andrzeja Wajdy (spektakl Teatru Starego i Teatru Telewizji). Raskolnikowem był Jerzy Radziwiłowicz. Krytyka podkreślała, że Porfiry Jerzego Stuhra w swoim zawodzie śledczego i szpicla jest prawdziwym artystą. Jego przenikliwe, trochę mgliste oczy jakby przeszywały wnętrze Raskolnikowa. Stuhr gra, że gra, od samego początku wie wszystko, pasjonuje go rozgrywka. Kocha być wyrachowanym. Na jednym piętrze gra, na drugim sam siebie obserwuje. Robi to wszystko z zamiłowania, kocha swoją ofiarę miłością oprawcy. W finale musi go zniszczyć. Dialogi Stuhra z Radziwiłowiczem, czyli Porfirego z Raskolnikowem przerażają, może dlatego, że jest w nich wiele prawdy o nas samych.
Jerzy Stuhr wielu widzom kojarzyć się będzie ze świetnymi rolami komediowymi w filmach Juliusza Machulskiego – od „Seksmisji” począwszy, na „Kilerach” skończywszy. Grał także w filmach Andrzeja Wajdy, Krzysztofa Zanussiego, Jacka Koprowicza, Filipa Bajona, Piotra Szulkina, Agnieszki Holland, Nanniego Morettiego i wielu innych. W teatrze występował u największych: Konrada Swinarskiego, Jerzego Jarockiego, Jerzego Grzegorzewskiego.
I jeszcze ta ostatnia rola: Stanisławski, rosyjski reformator teatru w wielkiej sztuce Tadeusza Słobodzianka „Geniusz”, i jego rozmowy ze Stalinem. Siedziałem na premierze w pierwszym rzędzie Teatru Polonia. Patrzyłem z wielkim przejęciem na wielkiego, schorowanego aktora, który wie, że to jest jego ostatnia rola w teatrze, ostatnia rola w życiu. Byłem przejęty, lękałem się: czy da radę, tyle tekstu, czy organizm to wytrzyma. Odetchnąłem z ulgą po ostatnim zdaniu sztuki. Dał radę. Był wielkim aktorem.
W 2000 roku wyreżyserował film według opowiadania Kazimierza Orłosia „Duże zwierzę”. Film wzruszający ze wspaniałym przesłaniem humanistycznym. W czasie jakiejś debaty, chyba w Gdyni, rozmawiałem o tym filmie m.in. z filmoznawcą prof. Tadeuszem Lubelskim, który słusznie zauważył, że Stuhr-aktor wymusił na nas emocję prawdziwie karkołomną: przez kilkadziesiąt minut mieliśmy ochotę mieć wielbłąda. Bo przecież każdy powinien mieć swojego wielbłąda.
Przeczytaj również: Jerzy Stuhr: Zawsze bałem się ludzi nieufnych