Lato 2024, nr 2

Zamów

Epitafium na lata dziewięćdziesiąte. „American Idiot” kończy 20 lat

Wokalista Green Day, Billy Joe Armstrong, podczas koncertu w trasie Saviors Tour, 23 czerwca 2024 r. Fot. Raph_PH/Flickr/CC BY 2.0

Przekaz jednej z najważniejszych płyt w historii punk rocka wybrzmiewa jeszcze dobitniej po dwudziestu latach. Słychać i widać to po europejskiej trasie koncertowej Green Day.

Wściekle czerwony kształt przypominający jednocześnie serce i granat, mocno ściśnięty w dłoni, której wewnętrzna strona ocieka krwią – okładka płyty „American Idiot” obiecywała słuchaczom intensywne doznania. Eros i Tanatos – miłość i śmierć, walka i rezygnacja z życia, rewolucja i zranione uczucia.

Green Day na swojej legendarnej płycie nie tylko nawiązywał do najbardziej popularnych motywów punk rocka, ale dodatkowo postanowił obnażyć hurraoptymizm lat dziewięćdziesiątych i narcystyczno-patriotyczne wzmożenie początku XXI wieku. W ten sposób powstał jeden z najwybitniejszych albumów w historii punk rocka. Dwadzieścia lat później grupa wyruszyła na jubileuszowe tournée po Europie, na którym okazało się, że jej krytyka neoliberalnego kapitalizmu, polityki i mediów jest chyba jeszcze bardziej aktualna niż w 2004 roku.

Wesprzyj Więź.pl

Zideologizowany optymizm lat dziewięćdziesiątych

Związek Radziecki upadł, skończył się podział Europy i świata na dwa wielkie, polityczne bloki. Demokracja liberalna triumfuje jako ukoronowanie procesu ewolucji politycznej – obwieścił Francis Fukuyama. NATO i Unia Europejska rozszerzają się o dawne kraje bloku wschodniego, a Rosja jakoś bardzo wyraźnie przeciw temu nie protestuje. Zanika widmo wojny nuklearnej, nastaje czas prosperity, robienia biznesu na zachodnią, neoliberalną modłę. Internet staje się coraz szerzej dostępną przestrzenią ekspresji ludzkich talentów, w której ważniejsze od zysku są społeczność i współpraca. Big techy jeszcze nie opanowały metod zawłaszczania nowych technologii wyłącznie z myślą o własnym zysku.

Zideologizowany, bo używany jako metoda organizacji świata i podziału ludzi na lepszych i gorszych, optymizm lat dziewięćdziesiątych – nieco przeze mnie publicystycznie uwypuklony – podlany postkolonializmem zachodnich liderów, a zmieszany z ambicjami prymusów wśród krajów aspirujących do dołączenia do zachodniego modelu rozwojowego, był unikalny i niepodrabialny. Skończył się on jednak z hukiem trzaskających szkła i stali budynków World Trade Centre w Nowym Jorku.

Jako słuchacze towarzyszymy drodze głównego bohatera przez samotność, myśli samobójcze, konflikty osobowości; widzimy, jak targają nim fantazje o przemocy, zmieszane z pragnieniem sprawiedliwości społecznej, a jednocześnie marzy on o miłości. Rozdarcie znane niejednemu nastolatkowi

Bartosz Bartosik

Udostępnij tekst

Wkrótce potem wybucha panika wąglika, Amerykanie rozpoczynają kolejne wojny, którymi destabilizują sytuację polityczną na Bliskim Wschodzie, tworzą system aresztów dla podejrzanych o terroryzm, gdzie stosują tortury, zawiązują koalicje na rzecz realizacji własnych celów geopolitycznych i nie przejmują się opinią międzynarodową. Opłacani przez polityków dziennikarze i analitycy wojskowi wspierają amerykański wysiłek militarny, a przemysł zbrojeniowy rośnie jak na drożdżach. Media tworzą atmosferę oblężonej twierdzy, w której należy bezwzględnie zaufać wujkowi Samowi. I nie zadawać zbyt dociekliwych pytań.

Właśnie w takiej rzeczywistości politycznej ukazuje się w 2004 roku płyta „American Idiot” Green Daya. Zespół po wielkim sukcesie „Dookie” z 1994 r. od kilku lat tkwił w kryzysie, całkowicie wycofał się z wydania poprzedniej zapowiedzianej płyty (rzekomo została ona wykradziona, ale wielu twierdzi, że po prostu była słaba). Muzycy, a zwłaszcza wokalista i lider grupy, Billy Joe Armstrong, na początku XXI w. dostrzegł jednak przestrzeń na napisanie punkrockowej opery – niczym niegdyś Queen – o życiu na peryferiach największego politycznego imperium świata.

Świat Jezusa z przedmieść

„Jestem synem gniewu i miłości” – przedstawia się słuchaczom w drugiej piosence albumu jego główny bohater, Jezus z amerykańskich przedmieść. Nie ma on jednak wiele wspólnego z  Chrystusem: „nikt nigdy nie umarł za moje grzechy w piekle” – deklaruje. Imię to raczej wskazuje na latynoskie pochodzenie głównego bohatera, tak powszechne wśród mieszkańców amerykańskich suburbiów. Wielu z nich to nieudokumentowani migranci, przez republikanów zwani „nielegalnymi”, którzy w tańszych dzielnicach szukają możliwości utrzymania siebie i swoich rodzin.

Aby to osiągnąć rodzice często pracują na kilka etatów. Kilkanaście godzin pracy dziennie nie wpływa dobrze na relacje małżeńskie – bo po prostu nie ma kiedy ich budować, zwłaszcza pracując w systemie zmianowym – ani rodzicielskie. Małżeństwa się rozpadają, a znudzone dzieciaki, pozostawione same sobie i pozbawione dostępu do sensownych usług publicznych, sięgają po łatwo dostępne doznania: leki stymulujące, alkohol i narkotyki. „Zakochać się i popaść w długi / W alkohol, papierosy i maryśkę / Bym całkiem oszalał, biorąc czyjąś kokainę”.

Centrum wszechświata dla społeczności z przedmieść jest parking pod lokalną franczyzą 7/11 (amerykańska wersja Żabki) – tam toczy się całe życie towarzyskie. Poza tym ich miasteczko jest zapomniane przez wszystkich: wielki kapitał, państwo, media i polityków. „Miasto umarłych / Na końcu kolejnej zagubionej autostrady / Znaki drogowe prowadzą donikąd”. Jedyną sensowną opcją wydaje się więc ucieczka, na którą ostatecznie decyduje się Jezus. „Gdy nie masz dokąd pójść / Uciekając przed bólem / Gdy zostałeś skrzywdzony / To opowieść z kolejnej rozbitej rodziny / Opuszczasz dom”.

Jako słuchacze towarzyszymy drodze głównego bohatera przez samotność, kryzysy psychiczne, myśli samobójcze, konflikty osobowości; widzimy, jak targają nim fantazje o przemocy, zmieszane z pragnieniem sprawiedliwości społecznej, pokoju czy rewolucji, a jednocześnie marzy on o czułości, bliskości i miłości. Rozdarcie znane niejednemu nastolatkowi.

„American Idiot” osiągnął tak wielki sukces, bo opisywał przeżycia całego pokolenia, z którymi identyfikować mogli się młodzi ludzie „od Anaheim aż po Bliski Wschód”. To nie tylko krytyka świata zideologizowanego hurraoptymizmu lat dziewięćdziesiątych, w którym pozytywne nastawienie do przyszłości i zapowiedź „końca historii” pudrowały głęboki chaos i niesprawiedliwość neoliberalnego stanu rzeczy. To też opowieść tych, których życiorysy zostały wpisane w koszty reform Margaret Thatcher, Ronalda Reagana czy Leszka Balcerowicza: klasy pracującej, migrantów, mieszkańców regionów przemysłowych i ubogich osób pozbawionych dostępu do kapitału.

Dług zastąpił miłość

Teksty piosenek z albumu zwracają zatem uwagę na rosnące nierówności finansowe i społeczne, a wraz z nimi na coraz bardziej nabrzmiały resentyment klasowy, który kilkanaście lat później zostanie skanalizowany przez polityczny populizm. „Holiday” jest z kolei wyrazistym manifestem antywojennym i sprzeciwem wobec imperialistycznej polityki administracji George’a W. Busha, który bezkarnie najeżdżał kolejne kraje w imię „zwalczania terroryzmu”. Sprzeciw wobec tej szalonej polityki było słychać wtedy właściwie jedynie z kręgów lewicy i… ze strony Kościoła. To Jan Paweł II przestrzegał amerykańskiego policjanta przed nadużywaniem swojej militarnej potęgi.

Media przedstawiały manichejski obraz świata według osi podziałów: dobrzy i źli, czarni i biali, swoi i obcy. Plemienność i polaryzacja, podlane dolarami wielkiego biznesu, nakręcały oglądalność, ale ograniczały rozumienie świata

Bartosz Bartosik

Udostępnij tekst

„Wojna jest matką każdej ludzkiej biedy” – przekonuje założyciel Wspólnoty Sant’Egidio, Andrea Riccardi. Billy Joe Armstrong z kolei zwraca uwagę, że ostatecznie na wojnie zyskuje wielki biznes, a tracą zwykli ludzie. Troska o prawa i los ubogich, o sprawiedliwszą dystrybucję kapitału, a także sprzeciw wobec wojny i darwinizmu społecznego – lista postulatów punków i chrześcijan jest w wielu miejscach zbieżna, nawet jeśli jednych i drugich dzieli wiele uprzedzeń i historycznej niechęci.

Wracając jednak do tekstów piosenek z „American Idiot”, warto zwrócić uwagę na niezwykle krytyczną ocenę roli mediów w kształtowaniu obrazu świata. Wielkie media były nie tylko platformą dla lobbystów finansjalizacji w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, ale też militaryzacji w latach dwutysięcznych. A co być może najgorsze zupełnie ignorowały problemy codzienności zwykłych obywateli i pracowników: spadające pensje realne, pogorszenie warunków życia, uzależnienie od kredytów, problemy zdrowotne, przepracowanie, brak dostępu do usług publicznych i programów społecznych: „Tam, gdzie była miłość / Został teraz dług” – słyszymy w „Letterbomb”, nieco mniej znanej, ale jednej z najbardziej wyrazistych piosenek albumu.

Media nakręcały społeczną panikę po atakach na WTC, budowały poczucie zagrożenia i zamiast pomagać swoim odbiorcom rozumieć rzeczywistość coraz częściej przedstawiały manichejski obraz świata według osi podziałów: dobrzy i źli, czarni i biali, swoi i obcy. Plemienność i polaryzacja, podlane dolarami wielkiego biznesu, nakręcały oglądalność, ale ograniczały rozumienie świata.

Pokłony od wokalisty

25 czerwca 2024 roku pojechałem do Glasgow (zespół nie koncertował w Polsce), aby wziąć udział w jubileuszowej trasie koncertowej Green Day po Europie. 20 lat po wydaniu „American Idiot” i 30 lat po premierze „Dookie” kalifornijscy punkowcy wydali nową płytę – „Saviors” – i wyruszyli na jej promocję. Czy jednak „punks not dead” może być aktualne dla gości po pięćdziesiątce?

Pierwszym zaskoczeniem była publika wydarzenia. Spacer po Warszawie w okolicach koncertu legendarnej grupy rockowej czy metalowej zazwyczaj kieruje myśli w kierunku przemijania – tak jak siwy kolor włosów większości uczestników takich wydarzeń (broń Boże nic w tym złego!). Tymczasem w Bellahouston Park w Glasgow publika była szalenie różnorodna – na bramkach wejściowych widziałem mnóstwo młodszych osób ode mnie, jeszcze więcej moich rówieśników i trochę osób starszych; kobiety, mężczyzn i osoby queerowe; łysych, długowłosych i posiadaczy naprawdę okazałych irokezów.

Koncert na kilkadziesiąt tysięcy osób rozpoczęła piosenka z nowej płyty, której, przyznam szczerze, nie przesłuchałem. A jednak charakterystyczny, prosty punkowy riff, skutecznie zachęcił mnie i resztę publiki do skakania. Dalej jednak nastąpiło coś, o czym marzyłem, ale czego zdecydowanie się nie spodziewałem: zespół zagrał całe płyty „Dookie” i „American Idiot”. Do tego dorzucił kilka nowych piosenek i największych hitów z innych albumów. Łącznie ponad 2,5 godziny niezwykle energicznej muzyki na żywo, pełnej interakcji z publicznością, spontaniczności, a także gadżetów audiowizualnych i fajerwerków.

Nie bywam często na podobnie wielkich koncertach, ale krytycy muzyczni zwracają uwagę na to, że właściwie nie zdarza się, by zespół zagrał z pełnym zaangażowaniem na jednym koncercie dwie pełne płyty. W pamięć uczestników szkockiego koncertu najbardziej jednak zapadł moment, gdy jeden z widzów pod sceną wyciągnął kartonową tabliczkę, na której deklarował, że potrafi zagrać na gitarze jedną z piosenek z płyty „Saviors”. Billy Joe Armstrong, gdy to zauważył, wywołał młodego chłopaka na scenę: „Get your ass up here!”. Następnie chłopak z niemożliwymi do ukrycia radością i wzruszeniem zagrał „Dillemma” wraz z resztą zespołu. Zasłużył tym nie tylko na pokłony od wokalisty Green Daya, ale też na długą owację ze strony publiki.

Dziś jego konto instagramowe posiada krótki opis: ten, który zagrał „Dillemma” z Green Dayem podczas koncertu w Glasgow.

Punks not dead?

Nie było dla mnie zaskoczeniem, że powrót do najważniejszej płyty okresu mojego dorastania, jaką była „American Idiot”, wyzwoliło we mnie spore pokłady sentymentalizmu. Dużo ciekawsze było jednak odkrycie, że Green Day wciąż przyciąga na swoje koncerty tłumy osób z różnych pokoleń. „To nie jest zwykła impreza, to świętowanie” – mówił wokalista podczas koncertu.

Wesprzyj Więź

Ale dobra zabawa to nie wszystko. Zespół zmieniał w kilku miejscach teksty swoich klasycznych piosenek, tak by odpowiadały współczesnym realiom – „I’m not a part of the Redneck agenda” to dziś „I’m not a part od the MAGA agenda” (rolę George’a Busha jako antybohatera przejął Donald Trump). Ale przecież nie o suchy tekst chodzi – bunt wobec zastanej rzeczywistości, sprzeciw wobec wojen, domaganie się radykalnej zmiany politycznej i społecznej, krytyka dezinformacji i propagandy, a także poszukiwanie spełnienia w przyjaźni i miłości – to wszystko ponadczasowe problemy, z których część po dwudziestu latach wybrzmiewa jeszcze dobitniej niż w 2004 roku.

Lata dziewięćdziesiąte się skończyły, ale porządek świata, które utrwaliły, wciąż obowiązuje. Może pop punkowy koncert go nie obali, ale póki zapewnia dobrą zabawę, a przy okazji rozbudza marzenia publiki o lepszym świecie, to „punks not dead” nie straciło całkiem swojego znaczenia.

Przeczytaj też: Bohaterami polskiej transformacji są zwykli Polacy

Podziel się

Wiadomość

5 stycznia 2024 r. wyłączyliśmy sekcję Komentarze pod tekstami portalu Więź.pl. Zapraszamy do dyskusji w naszych mediach społecznościowych.