Najważniejsze: przezwyciężyć pokusę rozdwojenia na pospolitego zjadacza chleba zarobkującego szkolarstwem i wybrańca Muz, który w wolnych chwilach gapi się na obłoki i coś tam tworzy – pisał Czesław Miłosz w „Ziemi Ulro”. Publikujemy jej fragment w 113. rocznicę urodzin noblisty.
Wiele z tego, co tutaj spisuję, układa mi się w głowie podczas moich spacerów, około ósmej rano, po naszej ulicy Grizzly Peak Boulevard, co można przetłumaczyć jako bulwar Niedźwiedziego Szczytu. Jest to dzielnica mieszkalna, jednorodzinnych domów, drewnianych, każdy innej architektonicznej mody i stylu. Po jednej stronie zbocze opada tak stromo, że wiele z tych domów zbudowano na palach i ich ogrody ogląda się z góry: przeważnie gąszcze rododendronów, kamelii, tzw. angielskiego lauru i fuksji, która tutaj wyrasta w drzewka. Bez wielkiej przesady można powiedzieć, że ulica biegnie samym zachodnim skrajem północnoamerykańskiego kontynentu, bo na wprost stąd, za miastem Berkeley w dole, które dotyka zatoki, i zawieszonym u wejścia do zatoki mostem Golden Gate, jest już tylko Pacyfik.
Widok stąd jest inny każdego ranka, bo mgła czasami zakrywa prawie wszystko, gdzieś tam tylko odsłaniając skrawek morza, kiedy indziej układa się w warstwy, znad których wynurzają się po drugiej stronie, na półwyspie, wieżowce San Francisco, to znów na przykład leży chmurą na drugim półwyspie, na zboczach góry Tamalpais i wtedy mam przed sobą ogromną panoramę, niebieskie wody aż po ocean, trzy mosty, San Francisco nagle tuż.
Po tym opisie-wprawce, jakbym chciał naśladować Flauberta i w ten sposób zaczynał romans, zajmę się swoim kalectwem, żeby przypadkiem ktoś nie pozazdrościł mi jednego z przestronniejszych, to prawda, widoków na świecie. Pamiętam rozpacze i bunty, jakie na tej ulicy przeżyłem. Biec, oczekiwać, działać, być z ludźmi, mówić do ludzi – nic z tego, skoro zamieszkałeś w strefie alienacji doskonałej.
Zmorą dla mnie był los taki jak malarza Norblina i jego żony, aktorki Leny Żelichowskiej, którzy w San Francisco popełnili samobójstwo, choć i też właściwie taki jak Wacława Lednickiego, który o parę ulic stąd wyprowadzał pieska. Tęskniłem do bliźnich, do moich braci, lepszych, gorszych, ale braci, czy, jak powiada Wikta (Prof. Dr Med.), do innych dzieci, żeby się z nimi w błocie pobabrać. Kiedy próbowałem tutaj pisać prozę, zawsze wychodziła z tego okropna kafkowska opowieść o człowieku uwięzionym na wyspie: są na tej wyspie miasteczka, ale żadnych przechodniów, a kiedy zagląda w okna, widzi tam wypchane zwierzęta, ze świecącymi guzikami zamiast oczu. Ponure, a więc niemoralne jest takie pisanie, dobrze więc, że zaprzestałem.
Raz zdarzyło mi się w San Diego u znajomych poznać Herberta Marcuse (wyjaśniam: niemiecki marksista sławny w latach sześćdziesiątych jako teoretyk studenckiego ruchu). Otóż Marcuse stanął w oknie i rzekł: „Całe to miasto jest zamieszkane przez zwierzęta”. Doskonale rozumiałem jego pogardę dla istot nieufilozoficznionych, które tylko żyją, ale też ta jego pogarda dla ludzi i arogancja intelektualisty pomogła mi uświadomić sobie, ile we mnie samym siedzi podobnych brzydot.
Przydeptałem gardło mego gniewu – że strawestuję rosyjskiego barda. I teraz wiem, że jest ze mną, jak być powinno. Ziemia ci się nie podoba? Ani z jednymi nie możesz wytrzymać, ani z drugimi? Dobrze, znajdziemy dla ciebie coś innego: górę nad chmurami i morzem, żebyś sobie medytował do woli. Ale uwaga, tym razem to już jest ostateczne, albo zrobisz coś z tego podarunku, albo nie, dalszych wybredzań nie będzie. No pewnie, nawet ląd się tutaj kończy.
Tedy pracowałem. Najważniejsze: przezwyciężyć pokusę rozdwojenia na pospolitego zjadacza chleba zarobkującego szkolarstwem i wybrańca Muz, który w wolnych chwilach gapi się na obłoki i coś tam tworzy – niby Gombrowicz w argentyńskim Banco Polacco. Integracja dwóch dziedzin, tak że wzajemnie się wspomagały i zapładniały, wyjaśnia moją, nie neguję, ładną uniwersytecką karierę.
Nie należy tutaj pominąć szczególnych ułatwień, bo do szkoły średniej chodziłem dobrej, lepszej na ogół niż amerykańscy humaniści, i wyższe studia odbyłem też na całkiem przyzwoitym uniwersytecie. Dwaj z moich profesorów, najmłodsi, dotychczas żyją – Wiktor Sukiennicki (filozofia prawa) i Stanisław Swianiewicz (ekonomia). Sukiennicki przypomniał mi mój egzamin, jego zdaniem błyskotliwy, tak że pamiętał nawet, jak go zadziwiłem znajomością angielskich filozofów osiemnastego wieku.
Ja natomiast nie pamiętałem wcale tego egzaminu i nawet nazwisk, które mi podsuwał, zapomniałem, podobnie jak zatarły się w mojej pamięci inne takie niezliczone popisy tresowanego psa skaczącego przez rozpięty na kole papier. Nie zasób wiedzy jest jednak istotny, ale rozbudzanie, a było to, i na studiach, i mocą historycznych wydarzeń, rozbudzanie historycznego zmysłu. Brak tego zmysłu u Amerykanów jest dla nich główną przeszkodą, kiedy zaczynają wykładać, ale też ktoś nim obdarzony korzysta ze znacznych przewag. Przy pomocy tych przewag musiałem wyrównać poważny mój mankament: brak naukowego stopnia, bo co to za stopień, nędzne magisterium, w dodatku z prawa.
Mówić do ludzi, obcować z ludźmi, wpływać na nich i ich wpływowi ulegać. Tylko tak mogłem uchronić się od melancholii emigranta, który wspomina. Mój zamiar, w części przynajmniej, udało się spełnić, czego zresztą dowodem powinna być ta książka, łącząca w jedno przeszłość i teraźniejszość, a właściwie wymierzona w przyszłość, jeżeli nie moją własną, to innych.
Co prawda, obierając dwudziestolatków za swoich partnerów, popadałem w ciągłe zwątpienia, bo licho wie, ile z naszych słów natrafia na wrodzoną tępotę czy brak przygotowania, i z góry trzeba zakładać, że jeżeli jeden na dziesięciu coś uchwyci, to już dobrze. Za każdym prawie razem zaczynając kurs, czułem, że nie podołam, że niczym ich nie rozruszam, niczym w ich kształcony na telewizji umysł nie przeniknę, tak że rok po roku przypominałem magika na scenie wyciągającego króliki z cylindra, bez pewności jednak, że sztuka znowu się uda.
Niektórzy z moich profesorów w Wilnie nie troszczyli się o żaden kontakt ze studentami. Mamrotali sobie w brodę, czytając z notatek, tak że na sali, gdzie zasiadało dwustu albo trzystu studentów, słyszały ich tylko dwa pierwsze rzędy, a mikrofonów przecie jeszcze nie było. Zresztą i Lednicki, który, kiedy zjawiłem się w Berkeley, był już na emeryturze, do słuchaczy odnosił się wzgardliwie, nazywając ich a captive audience, to znaczy mogą sobie piszczeć i zgrzytać zębami, ale siedzieć na sali muszą.
Niewykluczone, że jego wielkopańskość i spowodowana przez nią izolacja skłaniały mnie do współczucia, czy nawet niechęci. Choć po namyśle prostuję, nie o wielkopańskość chodziło. Przywiązując za dużą wagę do tzw. oddźwięku, łudzilibyśmy siebie, skoro prawdziwym naszym celem jest kultywacja własnych zasobów i jeżeli potrzebne są oczy i uszy innych ludzi, choćby zupełnie nielicznych, to dlatego że po ich nieuwadze albo uwadze poznajemy, co dla nas jest martwe, a co żywe. Lednicki udzielał wiedzy już dla niego gotowej, zamiast odnawiać się i puszczać w ruch czółenko, tam i z powrotem, pomiędzy swoją najbardziej własną myślą danego momentu i godzinami w wykładowej sali, więc przygnębiało mnie samo prawdopodobieństwo, że i ja będę postępować podobnie.
Ora et labora. Módl się i pracuj. Nulla dies sine linea, czyli ani jednego dnia bez nakreślenia choćby jednej linii, jak nakazywał sobie, podobno (choć nie po łacinie, bo był Grekiem), rysownik Apelles. Te staroświeckie zalecenia ozdabiały jeszcze szkolne ściany, kiedy chodziłem do niższych klas u Zygmunta Augusta. Samą wolą niedaleko się zajedzie i sekret polega bardziej na uleganiu niż na działaniu.
Przede wszystkim uleganiu tym skłonnościom, które ujawniły się po raz pierwszy, kiedy mieliśmy lat szesnaście; chodzi o spełnienie, świadome, umysłowych zapowiedzi tylko niejasno najpierw wyczuwanych. O zakreślenie wielkiego łuku łączącego wczesną młodość i wiek dojrzały albo późny. Czy też dzieje naszego umysłu przypominają łamigłówkę, która powinna być powoli, stopniowo, układana z rozrzuconych klocków. Tylko tak zawrzemy przymierze ze swoją pasją, poddamy się jej, i długie godziny pracy będą lekkie. Lata w Berkeley spędziłem, kształcąc się w dziedzinach już jakby czekających na mnie, kiedy byłem chłopcem, przy czym sala wykładowa dostarczała podniety, ale zużywała tylko procent od prywatnie dla mnie potrzebnej tzw. znajomości przedmiotu.
Z wahań, rozterek, rozczarowań, prób układa się całość bardziej logiczna, niż spodziewaliśmy się. Trzy motywy wyliczę, albo i trzy osie, wzdłuż których ułożyły się moje zajęcia. Unde malum: skąd zło – a więc stare, olbrzymie pytanie, czy wszechświat nie jest dziełem jakiegoś złośliwego demiurga, zaprowadziło mnie od używanego u nas w szkole podręcznika historii Kościoła do uprawianych później obszernych lektur w zakresie teologii i historii religijnych doktryn, aż wreszcie, po latach, do wykładania o manicheizmie.
Kurs taki od biedy mieści się w programie literatur słowiańskich ze względu na bogomiłów, sekciarstwo rosyjskie i manichejskie pierwiastki u niektórych rosyjskich pisarzy, choć właściwie sięga wstecz do samych źródeł, do gnostyków Aleksandrii i Rzymu w drugim stuleciu A.D. Nie bez związku z tak zasadniczą problematyką wiele czasu poświęciłem czytaniu Dostojewskiego i literatury o Dostojewskim, jakkolwiek tutaj występuje nowy motyw, tj. historia intelektualna dziewiętnastego wieku, inaczej mówiąc, jak i skąd, skąd wzięli się Dostojewski i Nietzsche, dlaczego okazali się tak proroczy – łatwo więc odgadnąć, że kluczy szukałem w erze Oświecenia i wczesnego Romantyzmu. Tak więc kurs o Dostojewskim.
Wreszcie, literatura polska. Poza obowiązkowym przeglądem całości, czyli raczej historią kultury niż literatury, współczesność. Polscy poeci nie mogliby się uskarżać, że ich pomijam, nie mógłby się uskarżać i Gombrowicz. Oto, w wielkim skrócie, moje plony.
Fragment książki „Ziemia Ulro”, której nowe wydanie (z przedmową Olgi Tokarczuk) ukazało się właśnie nakładem Wydawnictwa Znak
Przeczytaj też ankietę „Mój Miłosz”, która ukazała się w kwartalniku „Więź” lato 2024