Miłosz nie miał i nadal nie ma w sobie nic ze strupieszałego klasyka. Jego życie było gwałtowne, pełne zdecydowanych wyborów i sądów, nie zawsze sprawiedliwych, zawsze jednak zmuszających do myślenia.
Tekst jest częścią ankiety „Mój Miłosz”, która ukazała się w kwartalniku „Więź” lato 2024
Żywioł czy skansen? Żywioł, oczywiście. Trudno zresztą oczekiwać innej odpowiedzi od człowieka, który wielokrotnie o Miłoszu pisał, przygotowując nawet jego biografię, najbardziej zaś osobiście czuje się przez tegoż Miłosza ukształtowany – przez Miłosza czytanego i przez Miłosza spotykanego, zawsze podziwianego.
Nie powinienem jednak wkraczać na wspomnieniowe ścieżki, by do Miłosza przekonywać, świadom, że tego przekonywania dziś potrzebuje – cokolwiek zapomniany, zwłaszcza przez młodych ludzi. Może zbyt posągowy, kojarzący się z kilkoma zdaniami ze szkolnego podręcznika, wymuszonym entuzjazmem, niczym Słowacki z Ferdydurke, który – chyba wszyscy pamiętamy – „wielkim poetą był”.
Ale tak się składa, że i Słowacki, i Miłosz rzeczywiście byli wielkimi poetami, ten ostatni zaś nie miał i nadal nie ma w sobie nic ze strupieszałego klasyka. Jego życie było gwałtowne, pełne zdecydowanych wyborów i sądów, nie zawsze sprawiedliwych, zawsze jednak zmuszających do myślenia. Nawet nie śledząc życiorysu, sądy te znajdziemy na setkach stron esejów Miłosza, zastanawiając się podczas lektury na przykład nad tym, czy rzeczywiście Polacy byli i są narodem o boleśnie płytkiej religijności, czy dusza tego narodu z natury jest – niestety – endecka, czy powstanie warszawskie było zbrodniczą pomyłką, czy Polska po roku 1945 przyniosła swym obywatelom tylko zło, czy jednak również nieco dobra, czy Rosja jest nieodwołalnie skazana na zbrodniczy imperializm, ale też czy świat jako taki, a nie tylko tworzona przez nas historia, jest dogłębnie skażony złem, wydany w ręce diabła.
Nie przypadkiem to właśnie z Miłoszem spierali się niegdyś Gombrowicz, Herbert i Różewicz, to on brał udział w dyskusjach o niepokojącym stanie polskiego katolicyzmu, politycznych zakusach Kościoła i o rzeczywistości coraz bardziej odczarowanej, to do niego sięgała później młoda lewica Sławomira Sierakowskiego, to jego czytają i komentują dziś Olga Tokarczuk, broniąca metafizycznego wymiaru naszej egzystencji, czy poetka Małgorzata Lebda, portretująca człowieka ściśle spojonego ze światem pozaludzkim, światem zwierząt i drzew.
Ale jest jeszcze jeden wymiar – dla samego Miłosza, a i dla mnie najważniejszy. Poezja, a w konsekwencji poruszenie duszy, zachwyt i wzruszenie, które wiążą się z dziesiątkami jego wierszy. Nie da się takich stanów przekazać, można jedynie prosić o odwagę czytania Miłosza, choćby właśnie co wznowionego przez Znak tomu Ocalenie, zbioru tużpowojennego, ale przez swą retrospektywność będącego po trosze „Miłoszem w pigułce”. Do czytania i do zapamiętania tej choćby linii, motta poety świadomego uprzywilejowania, a zarazem zbuntowanego przeciwko niesprawiedliwości, zdania-zaklęcia: „Gwiazdo, chroń nas – od szczęścia i spokoju”.