Po kolejnej wyborczej klęsce ugrupowania tworzące lewicową koalicję znalazły się w krytycznej sytuacji. Na szczęście dla Nowej Lewicy i Lewicy Razem do kolejnych wyborów ponad rok. To wystarczająco dużo czasu, aby wyciągnąć właściwe wnioski.
Lewica od dawna w Polsce straciła kontakt ze swoją naturalną bazą społeczną, jaką jest świat pracy. Pracownicy w kapitalistycznym państwie powinni być naturalnymi zwolennikami i sojusznikami lewicy, w praktyce jednak od lat głosują konsekwentnie na PiS, który skutecznie zadbał o ich interesy, zwłaszcza w sprawie regularnych podwyżek płacy minimalnej. A robotnik, jak wiadomo, jest wierny i nie zapomina.
Nie znaczy to, że ta grupa społeczna będzie na PiS głosować wiecznie, tak jak w pewnym momencie przestała wybierać lewicę. Nie widać jednak, by liderzy i liderki lewicy specjalnie o to zabiegali. Częściej widzimy ich na marszach środowisk LGBT+ niż podczas obrony miejsc pracy, choć przecież co rusz słyszymy, że nadchodzą masowe zwolnienia z różnych zakładów. W marcu GUS podał, że 159 firm zadeklarowało zwolnienia grupowe łącznie 17 tys. pracowników. W wielu miastach, gdzie zakłady zatrudniają po kilkaset osób, będzie to prawdziwy wstrząs dla lokalnych społeczności.
W latach świetności SLD partia ta posiadała w parlamencie od kilku do kilkunastu posłów-związkowców, którzy dbali o świat pracy w głównym ciele ustawodawczym. Obecnie takiej determinacji nie widzimy nawet w Lewicy Razem, która wyrosła na społecznym buncie, próbując oderwać ludzi pracy od wpływów PiS.
Pewną próbą zbliżenia się do elektoratu, który odpłynął od lewicy w ostatnich dekadach, jest ogłoszona 27 czerwca wspólna inicjatywa posłanki Lewicy Razem, Pauliny Matysiak, i posła PiS, Marcina Horały, powołująca do życia ruch społeczny „Tak dla rozwoju”. Inicjatywa wywołała konsternację na lewicy, a posłanka z Kutna została zawieszona w prawach członka klubu parlamentarnego. To kolejny dowód wewnętrznych podziałów w formacji oraz symbol zupełnie innego podejścia młodszego pokolenia lewicowych działaczy i działaczek do współpracy z PiS.
Niegdyś sojusznikami SLD były również dwie potężne centrale związkowe: OPZZ i ZNP. Dziś ta współpraca ogranicza się do wspólnych zdjęć na pochodzie z okazji Święta Pracy, po którym każdy rozchodzi się do własnego gabinetu. Obie centrale liczą po kilkaset tysięcy członków, a to mogłoby stanowić siłę, z którą liczyłby się każdy. Dlatego zacieśnianie tej współpracy, wsłuchanie się w postulaty związków zawodowych i udział związkowców w życiu politycznym byłyby pierwszym symptomem zmiany.
Przypomnę też epizod z 2014 roku, gdy liderzy SLD: Leszek Miller i Krzysztof Gawkowski spotkali się w obecności kamer z prezesem PiS Jarosławem Kaczyńskim i szefem klubu Mariuszem Błaszczakiem. Obie partie kontestowały wówczas, wypaczone ich zdaniem, wyniki wyborów samorządowych.
Dziś taka wspólna konferencja okazuje się niewyobrażalna. A bycie alternatywą zarówno dla PO, jak i PiS, jest trudne i będzie coraz trudniejsze, bowiem bipolarna scena polityczna staje się coraz bardziej zamknięta.
Walka o pamięć
Kolejną areną brutalnej walki, którą lewica odpuściła na własne życzenie, jest polityka historyczna. Tymczasem odgrywa ona w Polskę olbrzymią rolę. Dzisiejsze młode pokolenie wychowywane zostało w kulcie tzw. żołnierzy wyklętych. Istotną rolę w tworzeniu polityki historycznej odgrywa Instytut Pamięci Narodowej, publiczna instytucja z ogromnym budżetem i, co za tym idzie, wielkimi możliwościami wpływania na osądy historii.
Przez lata obecności w parlamencie, a wcześniej także sprawowania władzy, politycy lewicy skupiali się na teraźniejszości i przyszłości, zapominając, że historia jest w Polsce równie ważna co kształt budżetu. Dochodziło do absurdów, gdy lewica wstydziła się własnej tożsamości, a przez to przestała się odróżniać zarówno od PiS, jak i PO.
W Polsce, co pokazują badania, jest miejsce na formację na lewo od PO, ale musi ona zbudować jasny i sprecyzowany przekaz
Gdy kilkanaście lat temu SLD wydało „Niezbędnik historyczny lewicy”, wielu ze zdumieniem odkrywało, jak lewicowi politycy patrzą na historię – czyli temat, który, zdawałoby się raz na zawsze, zagospodarowała prawica. A jednak po wielu atakach na tę publikację SLD zyskiwało w sondażach, co świadczyło, że lewicowy elektorat domaga się podjęcia rękawicy w tej sprawie, a lewica nie może wstydzić się własnej tożsamości. Zwłaszcza, że obecny główny spór polskiej polityki koncentruje się wokół podziału PiS-PO, co w praktyce oznacza wypchnięcie lewicy poza główną jego oś.
Tymczasem, mając w lewicowej koalicji Polską Partię Socjalistyczną, legitymującą się ponad 130-letnią tradycją walki o niepodległość i sprawiedliwość społeczną, aż prosi się, aby wykorzystać tę kartę w dyskusji i przywrócić godność takim postaciom, jak: Kazimierz Pużak, Tomasz Arciszewski, Bolesław Limanowski czy Ludwik Cohn. Czy jednak lewicowi politycy robią wystarczająco w tym kierunku?
Oderwać się od Tuska
Zamiary Donalda Tuska wobec lewicy widać gołym okiem. I to od lat. Zaczęło się od ściągnięcia w 2011 r. ówczesnej młodej gwiazdy lewicy, czyli Bartosza Arłukowicza, mocnego krytyka polityki PO, który po przejściu pod skrzydła Tuska zmienił język i front. Został na krótko sekretarzem stanu w Kancelarii Prezesa Rady Ministrów i pełnomocnikiem premiera ds. przeciwdziałania wykluczeniu społecznemu.
Nie był nim długo. Nie dlatego, że zwalczył w Polsce wykluczenia społeczne, ale po prostu było już po wyborach, a Arłukowicz został ministrem zdrowia w rządzie Tuska. Podkupowanie posłów i posłanek lewicy jest swoistą tradycją obecnego premiera, co świadczy przede wszystkim o braku szacunku odchodzących posłanek i posłów do swoich własnych wyborców.
PO potrafi na własny użytek przejąć też lewicowy język i przekaz. Dotyczy to głównie kwestii kulturowych, które usilnie stara się promować Włodzimierz Czarzasty wraz z koleżankami i kolegami z klubu. Wyniki kolejnych wyborów pokazują jednak, że niewiele na tym ugrywają. Popełniali też błędy wizerunkowe, jak choćby obecność na marszu 4 czerwca, gdzie co prawda zostali dobrze przyjęci, ale stali się zaledwie gośćmi na partyjnej imprezie PO. Liderzy Trzeciej Drogi konsekwentnie robili swoje, dzięki czemu weszli do Sejmu jako trzecia siła parlamentarna.
W 2013 i 2014 r. ówczesny SLD mocno postawił się Platformie, dzięki czemu zyskiwał w sondażach. Chodziło o konsekwentna krytykę reformy emerytalnej rządu Tuska oraz poparcie protestów trzech central związkowych w 2013 roku, gdy na ulicach Warszawy wyszło kilkaset tysięcy związkowców. Dziś trudno sobie wyobrazić, by lewicowy koalicjant tupnął nogą, wskazał błędy największej partii i zaproponował alternatywne rozwiązania.
W Polsce, co pokazują badania, jest miejsce na formację na lewo od PO, ale musi ona zbudować jasny i sprecyzowany przekaz. Najbliższym dużym sprawdzianem dla Lewicy będą przyszłoroczne wybory prezydenckie. Jeśli skończą się one dla formacji fatalnie, podobnie jak dwie ostatnie próby, wejście do parlamentu w 2027 r. będzie wisiało na włosku.
Po kolejnej wyborczej klęsce ugrupowania tworzące lewicową koalicję znalazły się w krytycznej sytuacji. Na szczęście dla Nowej Lewicy i Lewicy Razem do kolejnych wyborów ponad rok. To wystarczająco dużo czasu, aby wyciągnąć właściwe wnioski.
Przeczytaj też: Lewicowa wiara a chrześcijańska rewolucja