Jesień 2025, nr 3

Zamów

Dwieście marek Olgi Blanki Lilien

O. Michał Zioło

Mała Olga Blanka, lwowianka, córka doktora Norberta Liliena, cenionego pediatry. Skąd jej do naszych błot, piasków i lasów? Wydawało się, że mierzyła wysoko i miała ambitniejsze plany niż dyżurowanie w obskurnych powiatowych przychodniach.

Tyle dawali Niemcy za jej głowę i ciało, które chcieli spopielić i utopić w oświęcimskim stawie. Rzuciłem się chciwie na książkę Zaprutko-Janickiej Okupacja od kuchni, żeby życie Olgi Blanki przeliczyć na pęczki kopru i cebuli, litry mleka i kilogramy świńskiego ochłapu, osełki masła i mendle jajek. I jakże teraz jestem wdzięczny Bogu, że mnie od tego powstrzymał, bo nawet trzęsąc się z oburzenia i złości, spełniłbym właśnie to, czego oczekiwali oprawcy – i cóż z tego, że już od dawna nieżywi.

Nie przeliczyłem życia Olgi Blanki na gomółki sera, za to moje myśli powędrowały do jej grobu na tarnobrzeskim cmentarzu. Nikt tu jej nie przeszkadza, leży sobie cichutko i skromniutko: czyż nie powtarzała zawsze, że chce być najmniejszą z najmniejszych? I była.

Była jak my: przygarnięte przez nią chore dzieci. Co znaczyły dla nas słowa starszych, że była „zasymilowaną Żydówką”? Nic nie znaczyły, bo ich nie rozumieliśmy. Dobrze za to wiedzieliśmy, że zna te same książki co my, bo i Króla Maciusia Pierwszego, i Kichusia majstra Lepigliny, a także opowieść o królewiczu La-Fi-Czaniu. Nie był jej obcy Tadeuszek, co nawsadzał we flaszeczkę muszek, choć Olga Blanka wolała Kaczkę Dziwaczkę od krawca, co wpadał jak pantera, żeby Juleczkowi uciąć palec jeden, drugi. A ileż to razy ratowała nas od nożyc, którymi strzygły w powietrzu – niczym zły krawiec Jachowicza – różne choróbska, dziecięce smutki i zmartwienia!

Mała Olga Blanka, lwowianka, córka doktora Norberta Liliena, cenionego pediatry. Skąd jej do naszych błot, piasków i lasów? Wydawało się, że mierzyła wysoko i miała ambitniejsze plany niż dyżurowanie w obskurnych powiatowych przychodniach. Uczyła się przecież u takich sław jak doktorzy Teofil Zalewski i Rudolf Weigl, wynalazca szczepionki przeciw tyfusowi plamistemu. Odbywała praktyki w USA, Francji, Niemczech, znała doskonale kilka języków, w 1927 r. otrzymała tytuł doktora wszechnauk medycznych na Uniwersytecie Jana Kazimierza.

Może chciała naśladować doktora Judyma, choć szykowano ją do ważnych stanowisk w lekarskiej korporacji? A może ktoś tam w niebie wziął zbyt poważnie jej dziecięce westchnienia, żeby zawsze być pokorną, ostatnią, najmniejszą w całej gromadzie? A jeśli przeoczył, że to być może były tylko takie dziewczyńskie pragnienia rozpieszczonej kaczki dziwaczki z bogatego domu – dobre, owszem, na welinową stronę sekretnego pamiętniczka?

Przyszła wojna i przemieniła ją w Kopciuszka. Nie poszła do getta – została pomywaczką w rolniczej szkole w Mokrzyszowie. Tę posadę załatwił jej w 1941 r. pan Marian Połowicz, dyrektor „rolnika”, i było to z jego strony prawdziwe pokerowe zagranie. Nie wyszykował jej kryjówki za szafą, pod podłogą, w stodole – postawił ją „na zmywaku” na oczach wszystkich. Kiedy w 1943 r. Niemcy zrobili obławę i zgonili mieszkańców Mokrzyszowa na wioskowy plac, znany z okrucieństwa żandarm Wolhmann od razu ją namierzył i wskazując paluchem, wrzasnął: „Jude!”. Wtedy to mokrzyszowski sołtys Janek Bila, co miał nerwy ze stali, machnął tylko ręką, sprawnie złapał to „Jude” w powietrzu i schował za pazuchę jak małego, zmarzniętego kotka: „Ona tu tylko w kuchni gotuje, panie ziandarm, bardzo dobrze gotuje, bardzo”. I pantera Wolhmann, przełykając ślinkę, dał Oldze Blance spokój.

Przy panterach zawsze przecież jakieś usłużne, chciwe hieny i szakale warują, wywieszając czerwone jęzory na te dwieście marek, ale w tej okolicy wyzdychały chyba z głodu albo bały się AK, albo coś jeszcze innego musiało wisieć w powietrzu, bo Oldze Blance zmarło się spokojnie w sierpniu 1996 r. – kiedy akurat leciałem do Afryki – i ma grób porządny, a nawet ulicę swojego imienia przy naszym ryneczku. Tak między nami: to trochę ta ulica za krótka jak na jej długie życie, ale jest.

I tak sobie rozmyślam, drapiąc się frasobliwie po głowie gestem moich przodków, i tak mniemam, i nie mniemam, bo przecież mówią, że cham nic nie może. No, a okazuje się, że może. Może ocalić życie. I to nie sam jeden, ale w gromadzie. I to jakiej gromadzie! Tak ją Olga Blanka Lilien liczyła w swoim dzienniku: „Mieszkańców we wsi było około dwóch tysięcy. Wszyscy wiedzieli, że coś ze mną nie tak. Każdy z nich mógł sprzedać mnie Niemcom za dwieście marek, ale z tych dwóch tysięcy ludzi nikt tego nie zrobił”.

Może dlatego, że lud tu od pradziada siedział na królewszczyznach, czyli wolności prawdziwej musiał liznąć, choć była to biedniutka straszliwie śleboda. Sam pamiętam, jak pewnego razu ojciec mnie takiego malutkiego zagarnął ramieniem, palcem pogroził i wypowiedział cicho tajemnicze słowa: „Pamiętaj mi tylko, że my królewskie jesteśmy”. Żebym wiedział, co się godzi i co się nie godzi, i żebym z byle kim się nie zadawał.

I to jeszcze pamiętam, że nikt tu jak świat światem zgięty pokornie nie chodził, a i o żadnym tam przykucu słowiańskim i odruchach pańszczyźnianych, poruszających naszym ciałem, mowy być nie mogło. A ile gadania za to było, że te niebieskie kamizele dziadków żywcem zgapione od wybranieckich Batorego, pod którym przecież nasi łanowi chodzili. A ile przechwałek było, jak to w czterdziestym szóstym murem czekali na Szelę na granicy powiatu, żeby go kosą porządnie wyświęcić i do opamiętania zmusić. A nawet i bez tej mitologii chłopy były tu zadziorne, dumne, skore do wybitki i po świecie wyjeżdżone. Zawzięte, koszmarnie uparte i śmieszkujące. I dlatego byle ziandarm w śmiesznym blaszanym kapeluszu nie mógł im rozkazywać, co mogą, a czego nie mogą.

Może to uratowało Olgę Blankę Lilien? Może, kto to wie, nie będę się upierać. A ona, uratowana, postanowiła się odwdzięczyć. Już słano jej zaproszenia z największych szpitali w USA, a ona nie i nie, tylko Tarnobrzeg, jakby to był Nowy Jork przynajmniej. No to zostań, owieczko malutka ze szlachtuza oświęcimskiego ocalona, wśród tych mazurzących Lesioków, bo tak się ta nasza grupa etniczna nazywała. Zostań, tylko co ty tu będziesz robić z nami, biedulinko władająca kilkoma językami? Leczyć was będę – odpowiedziała rezolutnie w ich szeleszczącej mowie i ucięła dyskusję.

Więź.pl to personalistyczne spojrzenie na wiarę, kulturę, społeczeństwo i politykę.

Cenisz naszą publicystykę? Potrzebujemy Twojego wsparcia, by kontynuować i rozwijać nasze działania.

Wesprzyj nas dobrowolną darowizną:

Gdyby to była wdzięczność na sumę dwustu marek, to Olga Blanka w mig by je wypotrzebowała, a ona sięgała i sięgała do worka wdzięczności i znów dwieście marek, i znów, i pięćset nawet, i tysiąc, kiedy pediatrię stawiała na nogi w naszym szpitalu i całą tę opiekę nad matką i dzieckiem. Wstawała przed piątą, bo jeszcze chorych i samotnych odwiedzić, paczki na Rakowiecką przygotować dla prześladowanych, pomodlić się, zaordynować lekarstwa mojemu ojcu, mnie uratować.

Niech Bóg mnie broni pomniejszać te jej zasługi, ale tak sobie myślę dziś, siedząc w Afryce, że ona została z nami z całkiem innego powodu. Dumy nam nie brakowało, ale tę można odziedziczyć, wmówić sobie ją można nawet, a jak się jej nie pilnuje i pod lupą prawdy nie czyta, to może ona przerodzić się nawet w pychę i pogardę. Olga Blanka o tym wiedziała. Czego nam więc według niej brakowało? Ano miłości. Kochała więc za nas, mówiła za nas. Nie wstydziła się przytulić naszej chropowatości, przemocy, wstydu, pokrywanej żartem nieśmiałości. Duma nie wystarczy, trzeba się jeszcze pokornie odbić w czyichś oczach, które powiedzą, że warci jesteśmy. I to z całkiem innego powodu, niż myślimy. Olga Blanka uczyła nas aż do swojej śmierci prostego gestu: być dla drugiego pełnym dobroci lustrem. Powtarzam nieudolnie ten jej gest w górach Atlasu, choć niektóre Lesioki mi mówią, że to chyba od tego czytania taki głupi się zrobiłem, bo świętą wiarę katolicką u Arabów poniewieram, czas marnuję z nimi i zapłacę kiedyś za to. Wtedy po chłopsku zła krew mnie zalewa, bo nie będzie mi tu byle Lesiok mówić, co mam robić, a czego nie robić, dłonie odruchowo w pięści mi się składają dorodne, trapistowskie, bo to przecież chłopski zakon. Ale też zaraz łagodnieję, jak na dobre lustro przystało, bo przecież przeglądała się w nim niegdyś Olga Blanka Lilien ze Lwowa.


Tekst ukazał się w kwartalniku „Więź” lato 2024 jako felieton z cyklu „Jakotakość”.

Podziel się

Wiadomość

5 stycznia 2024 r. wyłączyliśmy sekcję Komentarze pod tekstami portalu Więź.pl. Zapraszamy do dyskusji w naszych mediach społecznościowych.