Nie zawsze możemy sobie pozwolić na to, żeby „rzucić wszystko i wyjechać w Bieszczady”. Spróbujmy jednak otworzyć się na eksplorację najbliższej okolicy, gdzie przygoda czeka tuż za rogiem.
Lata temu w jednym z wywiadów Mirella von Chrupek, artystka, której drogę twórczą śledzę i cenię od lat, powiedziała coś, co szczególnie zapadło mi w pamięć. Spytana o turystyczne marzenia, odparła, że wcale nie potrzeba dalekich podróży, by przeżywać fantastyczne przygody. Ba! Nawet nie trzeba do tego opuszczać mieszkania. Wystarczy poluzować wodze fantazji, by fascynujące myśli, słowa czy obrazy przyszły do nas ot tak, po prostu – na przykład „w drodze” z dużego pokoju do kuchni.
Muszę przyznać, że choć jestem fanką również tych odleglejszych, egzotycznych kierunków (raz na jaki czas, jeśli tylko możemy sobie na to pozwolić, dobrze zdystansować się od codzienności i popatrzeć na świat z zupełnie innej perspektywy czy szerokości geograficznej), bardzo do mnie przemawiają przywołane wyżej słowa artystki. W myśl zasady „dokądkolwiek się udasz, zawsze zabierasz ze sobą siebie”, warto polubić tę pozornie szarą i zwykłą codzienność – tak, by dalekie wojaże nie stawały się formą ucieczki od tego, co tu i teraz, lecz okazją do nowych doświadczeń i wrażeń wzbogacających nasz wewnętrzny świat.
No dobrze, ale co, jeśli odczuwamy głód przygody, lecz nie dysponujemy wyobraźnią tak bujną jak Mirella von Chrupek, ani takimi finansami i/lub ilością czasu, które zapewniłyby podróż na jeden z krańców świata? Tu z pomocą mogą przyjść mikrowyprawy, które choć od kilku lat stają się coraz popularniejsze, nadal wydają się niedoceniane.
Turystyczne espresso
Mikrowyprawa czy mikropodróż to – jak sama nazwa wskazuje – stosunkowo krótka i niedaleka wycieczka, która z zasady nie wymaga większych zasobów czasowych, energetycznych czy finansowych. Może trwać od kilkudziesięciu minut do paru dni, a jej nieodłącznymi atrybutami są spontaniczność i pewna umiejętność cieszenia się chwilą, której rozwijaniu mikrowyprawy bardzo służą.
Jeśliby sięgnąć do kulinarnych metafor, o ile dalszą, zaplanowaną z dużym wyprzedzeniem podróż można by porównać do sycącego, zróżnicowanego obiadu z trzech dań (plus kompot), o tyle mikrowyprawa jest jak batonik proteinowy albo filiżanka espresso – ma być szybka, łatwo dostępna i stanowić zastrzyk życiodajnej energii, nieraz tak bardzo potrzebny w zabieganej codzienności.
Gdy wpiszemy w wyszukiwarkę hasło „mikrowyprawy”, ta z pewnością odeśle nas na stronę Łukasza Długowskiego, który rozpowszechnił tego rodzaju podróże kilka lat temu w polskim mainstreamie. Można powiedzieć, że o mikrowyprawach pisał, zanim to było modne: o korzyściach płynących z lokalnych eskapad przekonywał m.in. na łamach „Gazety Wyborczej”, a w 2016 r. ukazała się jego książka „Mikrowyprawy w wielkim mieście”.
W drugiej kolejności internetowe algorytmy wskażą nam Monikę i Seweryna Masalskich, którzy również propagują podobny styl życia, proponując m.in. zestaw konkretnych kierunków na terenie województwa mazowieckiego („Mikrowyprawy z Warszawy. 57 nieoczywistych wycieczek, które uratują twój weekend”).
Podobnych stron i przewodników po najbardziej dzikich terenach naszego kraju znajdziemy w sieci całkiem sporo. Zapoczątkowana lata temu moda na powrót do natury trwa w najlepsze, a oferta kwitnie. Nocne tropienie wilków? Proszę bardzo. Podsłuchiwanie jeleni na rykowisku? Żaden problem. A może podglądanie urokliwych łosi na biebrzańskich mokradłach? Jeszcze jak!
Jadąc w dzicz, nie dać wywieść się w pole
Oddając należyty szacunek pionierom mikrowypraw w Polsce, nie sposób odnieść wrażenia, że przez lata, za sprawą ich licznych naśladowców, trend ten z pięknej idei kontaktu z naturą i doceniania tego, co ma się na wyciągnięcie ręki, ewoluował w intratny biznes, który coraz bardziej zabija ducha mikrowypraw.
Tropienie wilków czy innych dzikich stworzeń stało się zwykłą atrakcją turystyczną (czasami, niestety, ze szkodą dla zwierząt), za którą wielkomiejscy poszukiwacze przygód są w stanie słono zapłacić. Teraz już nawet zwykły spacer po lesie może być nazwany „kąpielą leśną” lub „sylwoterapią”. Wystarczy opakować go w przykuwającą uwagę etykietę, i cyk – produkt gotowy, 300 złotych się należy.
A przecież, jak mówią, najlepsze w życiu rzeczy są za darmo. Albo prawie za darmo.
Kanapki, soczek w kartoniku i „Ahoj, przygodo!”
Coś, co dziś nazywamy mikrowyprawami lub minisurvivalem, kiedyś pozostawało dla wielu z nas po prostu koniecznością. W latach 90. mało kogo stać było na wycieczkę do Egiptu, Chorwacji czy nawet nad polskie morze (dziś zdaje się, że – ze względu na ceny nad Bałtykiem – te proporcje zupełnie się odwróciły…).
Niektórzy jeździli na kolonie i obozy, ale znakomita większość – „do babci na wieś”, nie znając jeszcze słowa „agroturystyka” i nie podejrzewając, że za podpatrywanie dojenia krów czy zbieranie jaj od szczęśliwych kur kiedyś mieszczuchy będą płacić ciężkie pieniądze.
Jeśli nie miało się dziadków na wsi, trzeba było wykazać się większą kreatywnością. Wtedy w ruch szły miejskie plaże, otwarte baseny lub po prostu okoliczne lasy i jeziora (albo jakiekolwiek inne zbiorniki wodne nadające się do beztroskiego pluskania).
Duża torba, w niej ręcznik, strój kąpielowy i przekąski – cała masa przekąsek! – od domowych kanapek owiniętych folią aluminiową, przez pomidory jedzone prosto z ręki niczym jabłka, aż po soczki w kartoniku będące nieodłącznym symbolem każdej wycieczki.
Czy jednak takie wrażenia są domeną jedynie dzieciństwa? A gdyby tak wrócić do tych wspomnień i spróbować je, choć na małą skalę, odtworzyć w dorosłym życiu?
Herbata ze śniegu, leśna kawa i tramwaj dokądkolwiek
Jednym z moich najmilszych wspomnień związanych z feriami zimowymi był pobyt w wiejskiej chacie na Podlasiu bez prądu i bieżącej wody, gdzie po raz pierwszy (i zdaje się, że ostatni) w życiu wypiłam herbatę zaparzoną na wodzie z roztopionego czystego, nieskażonego spalinami śniegu, podaną wprost z buchającej ogniem kuchni kaflowej. Cóż to była za atrakcja! Dziś porównać ją mogę tylko do gorącej kawy z termosu wypijanej o wschodzie słońca gdzieś nad Biebrzą lub Narwią.
I chyba o to w tych mikrowyprawach chodzi – żeby złapać dziecięcą radość i ciekawość płynące z najprostszych rzeczy. Mikropodróż niejedno ma imię i formę: może oznaczać kilkudniowy wypad pod namiot, całodzienny spacer po lesie albo kilkudziesięciominutową podróż po dotąd nieznanych zakamarkach miasta lub przedmieść.
Jeszcze jako studentka, korzystając z przywileju nadmiaru wolnego czasu oraz karty miejskiej, lubiłam niekiedy wsiąść do autobusu lub tramwaju nieznanej dotąd linii i zobaczyć, dokąd mnie zawiedzie: czasem owocowało to odkryciem prawdziwych perełek – jak klimatyczny antykwariat po praskiej stronie Wisły czy Jeziorko Czerniakowskie, najprawdziwsze jezioro w środku metropolii, w którym latem można pływać, a zimą – morsować.
Swego nie znacie
Porzekadło o chwaleniu „cudzego” przy jednoczesnej ignorancji dla „swego” trąci banałem. A jednak jest w nim pewna mądrość.
Nigdy nie zapomnę swojego zmieszania, gdy przeprawiając się promem przez Bug, spotkałam turystów z Krakowa zachwyconych cerkwią w miejscowości Koterka, którą tego dnia zwiedzali, a o której istnieniu ja – krajanka i stała bywalczyni podlaskich zakamarków – dowiedziałam się dopiero od nich. Tyle lat miałam „pod nosem” taką perłę, a poznałam ją zupełnie przypadkiem, dzięki podróżnikom z drugiego końca Polski.
Dlatego warto zaciekawić się najbliższą okolicą – czasami po to, by odkryć nieznane nam dotąd zabytki, a czasami, żeby odnaleźć swoją własną enklawę na łonie natury, do której będziemy mogli powracać za każdym razem, gdy poczujemy, że ciężar codziennych wyzwań zaczyna nas przytłaczać.
Mikropodróż niejedno ma imię i formę: może oznaczać kilkudniowy wypad pod namiot, całodzienny spacer po lesie albo kilkudziesięciominutową podróż po dotąd nieznanych zakamarkach miasta lub przedmieść
Wracając do pytania o to, jak będąc dorosłym poczuć dziecięcy zew przygody, wydaje się, że odpowiedź kryje się w powrocie do ciekawości i determinacji, by tę ciekawość w sobie pielęgnować.
Doświadczeni mikropodróżnicy na pewno się ze mną zgodzą, że te małe wypady „za miasto” stopniowo rozwijają wrażliwość na otaczające nas piękno. Na początku znane nam rubieże mogą się wydać mało atrakcyjne. Wystarczy jednak wyjść z trybu autopilota, zatrzymać dłużej wzrok (na przykład na zwykłym drzewie, które po chwili dłuższej obserwacji ukazuje się jako wspaniale zharmonizowana przestrzeń nie tylko dla ptaków, ale i innych zwierząt czy mikroorganizmów), lub wreszcie zboczyć z głównej trasy w którąś z dzikszych ścieżek, by z biernego widza stać się uważnym obserwatorem.
Stąd już tylko krok, by ze zmasowanego kłębowiska dźwięków zacząć wyławiać osobno brzęczenie pszczół, skrzypienie ciężkich konarów drzew czy żurawi klangor w oddali. Im dłuższa i częstsza obserwacja, tym bogatszy i pełniejszy szczegółów staje się obraz docierający do naszych uważnych oczu.
Bądź głodny, bądź niemądry
Jeśli nie zabraknie nam tej mieszanki determinacji i otwartości, również na „porażkę” (w końcu dzika przyroda rządzi się swoimi prawami i nigdy nie wiadomo, czy tym razem uda nam się zobaczyć zjawisko bądź zwierzę, na które „polujemy”, albo czy „nasze” miejsce na piknik nie zostanie zajęte przez kogoś innego), matka natura wynagrodzi nam ten trud stokrotnie.
To samo zresztą tyczy się zwiedzania okolicznych wsi, miast i miasteczek – nigdy nie wiemy, czy za rogiem nie natrafimy na zabytkową kapliczkę lub uroczą kawiarenkę, której klimat przeniesie nas wprost do lat 90.
Dlatego już teraz warto sięgnąć po mapę i zobaczyć, czy w naszej okolicy nie czekają turystyczno-przyrodnicze skarby. A potem wystarczy dać się porwać przygodzie – spakować plecak, wziąć na drogę jedzenie i termos z gorącą kawą (albo „butelki coli, dwie” jak śpiewa Halina Frąckowiak w popularnym wakacyjnym hicie „Bądź gotowy dziś do drogi”), jakiś koc lub karimatę, i koniecznie włączyć w telefonie tryb samolotowy – tak, by chłonąć otaczającą przestrzeń każdą komórką, za wyjątkiem tej w kieszeni.
Podczas jednego z przemówień do studentów uniwersytetu Stanforda Steve Jobs pożegnał się z nimi słowami „stay hungry, stay foolish” („Pozostańcie nienasyceni, pozostańcie nierozsądni”). Cytat ten stał się kultową sentencją w świecie biznesu i samorozwoju. Nic nie stoi na przeszkodzie, by zaadaptować jego sens również do mikrowypraw: w końcu nic tak nie popycha ku przygodzie, jak głód wrażeń i pewna doza szaleństwa.
Przeczytaj też: Historia pewnej miŁOŚci