Czterolatek wypada z 53. piętra wieżowca, ginie na miejscu. Jego ojciec trafia na dno ciemności. I chwyta tam za gitarę.
Mojemu Tacie
Kiedy syn pojawia się na świecie, życie Erica Claptona przypomina ruinę. Gwiazdor, którego wcześniej na ścianach londyńskiego metra nazywano bogiem, ma 41 lat, nieudane małżeństwo i niezliczone romanse na koncie, zepsute zdrowie oraz karierę, która zdaje się zmierzać donikąd. Co najważniejsze: jest uzależniony od alkoholu – a wcześniej od narkotyków – i prawie każdego wieczoru zalewa się w trupa.
Gdy rodzi się Conor, coś zaczyna się zmieniać. Muzyk co prawda nie mieszka już z jego matką Lorą Del Santo, ale postanowia być przy porodzie. Wspomni później, że aż do tej chwili wszystko inne wydawało mu się „zbiorem nic nieznaczących epizodów” (płytę „August” zadedykuje malcowi). Potrzebuje jeszcze roku, by przyznać, że bez fachowej pomocy przepadnie. Najistotniejszym powodem zmiany staje się właśnie syn: Clapton zrozumie, że nie może pozwolić, by oglądał go w takim stanie… W listopadzie 1987 roku zgłosi się – po raz drugi – na odwyk, tym razem odwyk okaże się skuteczny.
Niecałe cztery lata później wszystko idzie ku dobremu. W marcu 1991 roku chłopiec wraz z mamą odwiedzają Nowy Jork. Muzyk wynajmie im mieszkanie i zabierze synka do cyrku na Long Island – po raz pierwszy wychodzą gdzieś razem, tylko we dwójkę. Podobno Conor jest zachwycony widokiem słoni, a Eric wreszcie czuje się ojcem. Umówią się, że następnego dnia odwiedzą zoo w Central Parku.
Do kolejnego spotkania nigdy nie dochodzi. Kilkanaście godzin później czterolatek podczas zabawy nie zauważy, że ogromne okno w pokoju jest otwarte. Wypada z 53. piętra apartamentowca, ginie na miejscu. Jego ojciec trafia na dno ciemności. I chwyta tam za gitarę.
Zmiana nastawienia czy Boska interwencja?
Historia ta ma kilka rozgałęzień, wpisuje się również w pewien dobrze znany w kulturze schemat. Cofnijmy się parę lat. W drodze ku trzeźwości autorowi „Layli” pomaga syn oraz… Bóg. W swojej autobiografii muzyk wspomina, jak w ośrodku odwykowym niespodziewanie poczuł przerażenie. „W tej właśnie chwili, niemal bezwiednie, nogi ugięły się pode mną i padłem na kolana. W zaciszu mego pokoju błagałem o pomoc. Nie miałem świadomości, do kogo się zwracam, wiedziałem tylko, że jestem u kresu wytrzymałości i nie mam już siły walczyć” (tłum. Jarosław Rybski) – notuje.
Odtąd sytuacja zaczyna wyglądać inaczej. „Ateista powiedziałby, że zmieniłem nastawienie, i w pewnym stopniu miałby rację, ale to było coś więcej. Odnalazłem właściwy kierunek, miejsce, o którym zawsze wiedziałem, że gdzieś jest, choć nigdy nie chciałem w to uwierzyć. Od tego dnia aż do dzisiaj nigdy nie zapomniałem o porannej modlitwie na kolanach, o prośbie o pomoc, i wieczornej, by wyrazić moją wdzięczność za życie i przede wszystkim za trzeźwość” – wyznaje w roku 2007.
Jakkolwiek oceniać to wydarzenie, fakty są niezaprzeczalne – od tamtego dnia Clapton nawet nie pomyśli o sięgnięciu po alkohol czy inne używki. Jego trzeźwość trwa już prawie cztery dekady…
Clapton uczy się „rozmawiać z Bogiem”. I powoli zaczyna rozumieć, że ludzki los, w który wszczepiony został ten dialog, nie jest autostradą do nieba, a wąską ścieżką, na której człowiek raz po raz ponosi straty, napotyka ból i bezradność
Ciekawe, że prośba, którą tak dramatycznie wypowiada w trakcie odwyku, kilka miesięcy wcześniej zostaje sformułowana w piosence. Chodzi o utwór „Holy mother” (najsłynniejszą wersję wykonali razem z Pavarottim). Jego autor nie potrafi precyzyjnie określić, do kogo się zwraca, wie jedynie, że potrzebuje interwencji, która przekroczy znaną mu rzeczywistość. Nie chce też kierować się ku Absolutowi, który wyobraża sobie na wzór starotestamentalnego sędziego, układa więc strofy do „świętej matki”.
Wciąż brzmią one poruszająco: „Gdzie jesteś? […] Potrzebuję twojej pomocy / Przeprowadź mnie przez tę samotną noc / Powiedz, w którą ścieżkę mam skręcić / by odnaleźć samego siebie”[1]. Jest w tym wielkie zmęczenie, wręcz rozpacz, wyrażone w powtarzanym „nie mogę dłużej wytrzymać” i bezsilnym „zabierz ode mnie ten ból”. Ile było nocy, kiedy Clapton i podobni mu życiowi bankruci nucili te wersy?
Wydaje się, że finał przynosi pewne ukojenie: „Czuję, że nadchodzi koniec / Moje nogi już nie pobiegną / […] Ręce nie mogą zagrać / Głos wciąż drga, choć gasnę / Święta matko, pozwól mi spocząć / W twoich ramionach”. Czy owe słowa nie współbrzmią na swój sposób z inną prośbą, formułowaną wcześniej u kresu drogi przez Jarosława Iwaszkiewicza? „Weźmij mnie w swoje grzywy, ty szalona / Wyszarp mi ręce co już nie wyrosną / Pogrzeb mnie, ratuj, daj swoje korony, / Bym także był Uranią, nicością i sosną” – zapisywał stary poeta. Myślę, że wiersz ten spodobałby się brytyjskiemu muzykowi…
W jego życiu prośba zostaje wysłuchana, i to nie w zaświatach, a w realnym tu i teraz. Ciemność jednak nie znika. Wróci ze zwielokrotnioną siłą – tak jakby „siły tajemne”, których „igraszką” bywa nasza egzystencja (określenia Miłosza), zadrwiły z Claptona: myślałeś, głupcze, że uda ci się zadomowić w życiu, poczuć w nim jak u siebie?! No to patrz!
Ale można też chyba widzieć dramat, jaki rozegrał się w roku 1991, nieco inaczej: muzyk kilka lat wcześniej uczy się, według jego własnych określeń, „rozmawiać z Bogiem”. I powoli zaczyna rozumieć, że ludzki los, w który wszczepiony został ten dialog, nie jest żadną autostradą do nieba, a wąską ścieżką, na której człowiek raz po raz ponosi straty, napotyka ból i bezradność. Błogosławiony, kto wówczas nie pogrąży się całkiem w nicości. Kto wytrwa jak Hiob, jak tylu innych przed nim…
Światło opuszcza miasto
Już wcześniej gitarzysta przyznawał, że muzyka ma dla niego wymiar metafizyczny, że dzięki niej – również jako słuchacz – może spotkać Stwórcę. Teraz, kilka tygodni po tragedii, w myślach artysty zaczynają pojawiać się melodie i wersy. W samotności zapisze kilka utworów.
Pierwszy, „The circus left town” (znany też po prostu jako „Circus”), opowiada o ostatnim dniu z synem, chłopcem „o czystym sercu”, „wpatrzonym z radosnym uśmiechem w ogień”. Razem będą obserwować, jak „na cyrkowej arenie stoi klaun, unoszący nóż”. Ojciec zapamięta ten widok do końca życia, nikt mu nie odbierze tego, że ich relacja zaistniała. W piosence pojawia się smutek, oficjalnie dlatego, że „cyrk opuszcza miasto”. Jako słuchacze znamy prawdziwy powód żałości: przywołane chwile i obrazy są elegią, pożegnaniem z malcem. To „naprawdę smutne” i „nic z tym nie można zrobić” – ta dwójka nigdy już nie pójdzie razem do cyrku…
Potem Clapton wielokrotnie będzie przekonywał, że bronią bluesa jest ironia, ale jego znakomity blues z lat 90. (włącznie z albumem „Pilgrim”) ma w sobie przede wszystkim smutek, cały jest cichym łkaniem nad utratą, listem pisanym łzami, pływaniem w „rzece łez”. Weźmy najsłynniejszy utwór z tamtego okresu, „Tears in heaven”. Wszyscy bodaj kojarzymy jego początkowe dźwięki i pierwszy wers: „Czy znałbyś moje imię, gdybym zobaczył cię w niebie?”. Ojciec nie może tam się dostać, musi trwać tu, na ziemi, „iść dalej”, odnaleźć „własną drogę przez noc i dzień”. Nie jest powiedziane, że rozłąka będzie trwała wiecznie, być może spotkanie nastąpi tam, „gdzie nie ma łez”. Kto wie…
Zresztą autor „Tears in heaven” sformułował w głowie początkowe pytanie pieśni wcześniej, jeszcze przed odejściem Conora. Czy znałbyś moje imię, gdybym zobaczył cię w niebie? – zastanawiał się, kiedy umarł jego dziadek, Jack, człowiek mu bliski, który nauczył go sumienności w pracy.
Piosenka trafi do filmu „Rush”, potem na koncertową płytę-klasyk „Unplugged” i zdobędzie trzy nagrody Grammy. Album sprzeda się w milionach egzemplarzy, stanie się największym sukcesem komercyjnym twórcy „Wonderful tonight”. I jego muzycznym zmartwychwstaniem, przykładem tego, jak osobisty ból może zmienić się w uniwersalną sztukę – ocalającą autora i niosącą pocieszenie innym.
Oczywiście nikt – ani Clapton, ani słuchacze o choćby mimimalnym poziomie empatii – nie chciałby, żeby wydarzył się powód, dla którego piosenki te powstały. „Jeśli chcecie wiedzieć, ile mnie naprawdę kosztował krążek «Unplugged», pojedźcie do Ripley na grób mego syna” – rzuci kilka lat później muzyk, który długo unikać będzie grania „Tears in heaven” na koncertach.
Oczy taty
Intryguje mnie wspomniany już moment, kiedy do Claptona zaczyna docierać, że został ojcem (tak po prawdzie, był nim już wcześniej – jedna z jego kochanek zaszła w ciąże, tyle że gwiazdor nie chciał mieć wtedy kontaktu z córką, o czym za chwilę…). Dawniej można było wyciskać życie jak cytrynę, być w ciągłej trasie, rujnować swoje zdrowie używkami, niestety też krzywdzić kolejne partnerki i bliskich. Ale teraz – teraz pojawia się ktoś absolutnie bezbronny, wpatrzony w ciebie jak w obrazek, ufający ci bezgranicznie, kochający bez warunków. Trudno pozostać degeneratem. Jak wtedy spojrzysz mu w oczy? Co w nich zobaczysz?
I właśnie spojrzenie jest tu kluczowe. Z utworów Claptona napisanych po śmierci synka najbliższy mi kawałek nosi tytuł „My father’s eyes”. Śpiewający jest „łajdakiem, który wciąż ucieka”, człowiekiem, który zbudował „dom na piasku”, czekającym na deszcz, co „uzdrowi duszę”. W pewnym momencie zdaje sobie sprawę, że potrzebuje jednego: zobaczyć oczy swojego taty. W nich chce odnaleźć ukojenie. One stanowić będą deskę ratunku.
Szkopuł w tym, że autor tych słów… nigdy nie poznał ojca. Urodził się w 1945 roku jako owoc wojennego romansu 15-letniej Pat z kanadyjskim lotnikiem. Wychowywali go dziadkowie, przez pierwsze lata życia uważał ich za rodziców. Gdy miał 9 lat, poznał prawdę, wtedy też w domu zjawiła się Patricia, mająca już drugą rodzinę gdzie indziej. Poprosiła ona Erica, by… wszystko zostało tak, jak jest – by nie zwracał się do niej słowami „mamo”…
A ojciec? W latach 80. jeden z kanadyjskich dziennikarzy spróbował ustalić, kto nim był. Dowiedział się, że mężczyzna nazywał się Edward Fryer, i że zmarł w 1985 roku. Clapton podjął wątek, ale nie udało mu się wiele więcej ustalić. Zresztą nigdy nie nabrał przekonania, że Fryer naprawdę był jego rodzicem.
Dlaczego zatem ojciec zjawia się w przeszywającej pieśni? Jej autora uderzyła swoista ciągłość pokoleń. Nigdy nie widział taty, ale wpatrywał się w oczy swojego dziecka. „[Ta piosenka] była metaforą – śpiewałem o spoglądaniu w oczy syna, z których za sprawą więzów krwi patrzył na mnie nigdy niewidziany ojciec” – wyznał w autobiografii. Przestał się zadręczać zagadką, kim był jego ojciec. Ważniejsze pytanie brzmiało inaczej: jakim on sam stał się ojcem? I jakim jeszcze będzie w przyszłości?
Czas zatoczył koło, nic się nie skończyło, niemożliwe spotkanie okazało się możliwe. Może ostatecznie nie ma jaskrawych granic między przeszłością a teraźniejszością, między życiem a śmiercią? Może niczego nie tracimy na zawsze?
***
Historia ta ma zakończenie niczym wyjęte z Księgi Hioba[2]. Artysta dzięki muzyce i bliskim po kilku latach wyzwala się z rozpaczy. Zapewnia, że wciąż myśli o synu, ale postanawia żyć dalej. Angażuje się w tworzenie ośrodka trzeźwości, poznaje drugą żonę, z którą doczekają się trójki potomków. Nawiąże również serdeczne relacje z Ruth, córką, której dawniej nie chciał uznać.
Stanie się też domatorem. „Nie wiem, co zrobię / Jeśli nie będę mógł wrócić do domu” – wyśpiewa na płycie „Back home” z 2005 roku. Stwierdzi poza tym, że jego świat istnieje, dopóki on sam wierzy w życie („Believe in life”).
Ale dostrzegam w tym wszystkim pewną prawidłowość: Clapton nigdy już nie będzie mieć syna. Syn był tylko jeden, miał na imię Conor. Pojawił się niczym grom z jasnego nieba. Jak świeca zgasł zbyt szybko. Wcześniej jednak zdążył rozświetlić mrok…
Przeczytaj też: Chet Baker. Nikt tak pięknie nie potrafił płakać muzyką
[1] Wszystkie cytaty z piosenek Claptona podaję w moim tłumaczeniu.
[2] W przypadku Claptona, Lori przedwcześnie pochowa jeszcze dwójkę dzieci…