Zima 2024, nr 4

Zamów

Odeszła Halina Bortnowska – wierna Kościołowi przyszłości

Halina Bortnowska w swoim mieszkaniu w Warszawie, wrzesień 2011. Fot. Sławomir Kamiński / Agencja Wyborcza.pl

Nie opłakiwała przeszłości. Interesowało ją nadchodzące: bardziej to, co „jeszcze nie”, niż to, co „już”.

Śmiała się, kiedy mówiłem, że jest jedną z nielicznych znanych mi osób, które podejrzewam o świętość. Podobno kiedyś była ostra w kontaktach i bezkompromisowa w sposób, który po latach wspominała z autoironicznym uśmiechem. Ja poznałem ją już na innym etapie.

Kiedy coś jej się nie podobało, milkła (przynajmniej wobec ludzi takich, jak ja, na „serdecznej orbicie zewnętrznej”, gdzie pozostawałem, bo jednak trochę mnie onieśmielała). Jeśli uznawała, że trzeba już koniecznie wyrazić o czymś stanowczo negatywną opinię, w jej głosie słyszałem odcień zdziwionego żalu, ale pewna stalowa nuta też brzmiała. Należała do pokolenia moich rodziców, ale skracała dystans, jakby nie wierząc, że różnice metrykalne nie pozwalają się spotkać, stanowią jakąś barierę serio. Nie umiem pozbyć się wrażenia, że wiązało się to u niej ze szczególnym stosunkiem do czasu. Nie opłakiwała przeszłości – przynajmniej jawnie – więc inaczej niż ja, ukąszony Koheletem. Interesowało ją to, co nadchodzi: bardziej to, co „jeszcze nie”, niż to, co „już” (jak lubiła mówić).

Kiedy pierwszy raz ją spotkałem, zapytałem – obawiam się, że dość obcesowo – jak sobie radzi z tym, co się dzieje w naszym Kościele. Rozgniewany na jego ówczesny kształt (a i tak chyba nieco lepszy niż obecnie) uważałem się wtedy za post-katolika. „Jestem wierna Kościołowi, który będzie w przyszłości” – odparła. Nie zdobyłem się na pytanie, skąd wie, jaki będzie. Może dlatego, że ujęła mnie ta odpowiedź, a może dlatego, że nie sposób było pozbyć się wrażenia, że skądś jednak wie. 

Z jej nazwiskiem zetknąłem się znacznie wcześniej: w okresie studiów, zderzony z faktem ludzkiej śmiertelności – o którym przecież się wie, ale co innego teoretyczna wiedza, a co innego doświadczenie, które boli – sięgnąłem po zredagowaną przez nią książkę „Sens choroby, sens śmierci, sens życia”. Nie wiedziałem wtedy, że był to pisemny ślad jej fascynacji ruchem hospicyjnym, który współsprowadziła do Polski. Kojarzyłem jej nazwisko z Komitetem Helsińskim (później Fundacją Helsińską Praw Człowieka), którego była współpracowniczką i ekspertką. Wiedziałem, że była redaktorką „Znaku” (gdzie podobno bezpardonowo, ale jakże skutecznie, pokazywała m.in. ks. Tischnerowi, jak pisać zrozumiale); zaskoczyło mnie, gdy odkryłem niebawem, że przeniosła się do Warszawy.

Postępująca szybko utrata wzroku dla kogoś, kto był z powołania redaktorem, to katastrofa. Ale nie dla Haliny, w której działaniach widziałem oczywisty dowód wyższości ducha nad materią – i zarazem, nie wątpię, że wbrew jej woli, wyzwanie dla nas, o duchu cherlawym. Widzę ją wciąż, kilkanaście lat temu, na Świętokrzyskiej, podczas zorganizowanej przez nią pikiety przeciw karze śmierci. Uważała to za kwestię fundamentalną. Było zimno i deszczowo, młodsi o pokolenie lub dwa uczestnicy pikiety trzęśli się w puchowych kurtkach, a Halinka (proszę o wybaczenie, ale szybko zacząłem ją tak nazywać), najdrobniejsza z nas wszystkich, trwała przy stoliczku, jak gdyby nigdy nic. Podchodzących sojuszników sprawy częstowała uśmiechem. Przeciwników (nie było ich mało) wysłuchiwała z niewyobrażalnym dla mnie spokojem. Najwyraźniej zakładała – chyba nawet powiedziała coś na ten temat – że ludzkie lęki to jeszcze nie zła wola.

Uczyła młodzież zasad przyzwoitego dziennikarstwa, bycia razem, wolontariatu. Stworzyła z licealno-studencką (wówczas) ekipą pismo „Polis”. Jeździła z młodymi ludźmi na obozy wakacyjne, sterując całą grupą technikami tak subtelnymi, że gdyby nie moje niejakie doświadczenie nauczycielskie, sądziłbym, że grupa steruje się sama. Warunki były – raz ich odwiedziłem – spartańskie. Halinka i jej uroczy mąż znosili to lepiej niż dwu i trzykrotnie młodsi od nich uczestnicy…

Wielką jej fascynacją była Hanna Malewska. I to od niej Halinka usłyszała przed laty, że człowiek powinien napisać w życiu przynajmniej jedną powieść. Ta powieść Haliny Bortnowskiej istnieje i chyba nawet została opublikowana w minimalnym nakładzie dla najbliższych. Byłem przy jej powstawaniu i nie rozumiem, czemu nie można było znaleźć dla niej dużego wydawcy.

Wesprzyj Więź

Ze znanych mi, obszernych fragmentów, wiem, że to intrygująca political-fiction, wykorzystująca jedno z najbardziej dramatycznych wydarzeń w życiu autorki (a konkurencja jest spora, zważywszy przetrwanie powstania warszawskiego w wieku lat trzynastu, przeżycie okresu stalinizmu bez wstępowania do ZMP, czy zostanie jedną z pierwszych dyplomowanych teolożek w patriarchalnym świecie polskiej teologii). Oto na jakiejś wyspie zostają zgromadzeni ludzie, cierpiący w wyniku świadomej pandemii na znany Bortnowskiej aż za dobrze zanik centralnego widzenia. Tworzą się grupy i frakcje, rodzą się spiski i intrygi, a także nieśmiała miłość. I nie ma w tym nic z eskapizmu: po lekturze miałem wrażenie, że to o naszej rzeczywistości dowiedziałem się więcej…

Odszedł rzetelny człowiek, po pięknym życiu. Dziękuję Ci, Halinko, że byłaś i że mogłem się przez chwilę pogrzać w Twojej obecności.

Przeczytaj też: Halina Bortnowska: Modlitwa wewnętrzna

Podziel się

11
Wiadomość

5 stycznia 2024 r. wyłączyliśmy sekcję Komentarze pod tekstami portalu Więź.pl. Zapraszamy do dyskusji w naszych mediach społecznościowych.