Wielu nazwie moje myślenie pięknoduchostwem. Według mnie jest jednak dokładnie odwrotnie – pięknoduchostwo to naiwna wiara, że wyłącznie twardą siłą powstrzymamy ocean migracji.
Tragiczna wiadomość o śmierci młodego żołnierza na granicy polsko-białoruskiej sprowokowała szereg komentarzy wzywających nie wprost, ale do zemsty. „Strzelać, aby zabić”. „Zabili naszego, muszą za to zapłacić”. W tle pobrzmiewa: „oko za oko, ząb za ząb”.
Widać dość wyraźnie, zresztą nie tylko w tym wymiarze, że nasza kultura, która wyrosła na fundamencie chrześcijaństwa, mocno się zdechrystianizowała. Robimy sporo, aby ewangeliczną odpowiedź na pytanie „kto jest moim bliźnim” zastąpić regułą „porządku miłowania” (ordo caritatis). Tyle tylko, że rozumianą w dość specyficzny sposób.
W tej regule nie chodzi przecież wcale o to, że obcy (np. cudzoziemiec) jest człowiekiem drugiej kategorii, lecz o to, że nasze miłosierdzie ma się realizować w konkrecie działania. Pomagamy w pierwszej kolejności tym, którzy, mówiąc obrazowo, są w zasięgu naszych rąk – nawet jeśli nie należą do naszej rodziny czy narodu. Zatem jeśli ktoś mieszka przy granicy, to właśnie migranci są w zasięgu jego rąk.
Dla wszystkich innych imigranci powinni być ludźmi takiej samej kategorii co członkowie naszej wspólnoty narodowej. Choćby dlatego, że są dziećmi Bożymi i tak jak my mają niezbywalną godność. W efekcie funkcjonariusz Straży Granicznej nie jest bardziej naszym bliźnim niż człowiek, który stoi po drugiej stronie płotu. Życie jednego powinno być dla nas dokładnie taką samą wartością jak życie drugiego. No chyba, że wyznajemy nacjonalizm.
Wojna istnieje przede wszystkim w propagandzie polityków, którzy wykorzystują straszenie nią jako narzędzie służące mobilizacji elektoratów. Aktualnie mamy do czynienia wyłącznie z takimi wrogimi działaniami wymierzonymi w państwo polskie, które znajdują się poniżej progu wojny hybrydowej.
Zdaję sobie sprawę, że od razu padnie argument: przecież mamy wojnę, więc jeśli ktoś atakuje nasz dom, mamy prawo się bronić. Tyle tylko, że jak na razie na polskiej ziemi nie ma wojsk agresora. Mamy kryzys na granicy, ale nie porównujmy tej sytuacji do prawdziwej wojny, która toczy się za naszą wschodnią granicą.
Tak, znajdujemy się na zapleczu frontu, ponosimy różne koszty trwania tego konfliktu. W Polsce jednak wojny nie ma. Także tej hybrydowej, bo ona zakłada użycie RÓWNOCZEŚNIE środków konwencjonalnych oraz niestandardowych, a nie zauważyłem, żeby Polska była ofiarą konwencjalnej napaści zbrojnej.
Wojna istnieje przede wszystkim w propagandzie polityków, którzy wykorzystują straszenie nią jako narzędzie służące mobilizacji elektoratów. Aktualnie mamy do czynienia wyłącznie z takimi wrogimi działaniami wymierzonymi w państwo polskie, które znajdują się poniżej progu wojny hybrydowej.
Przypomnę choćby, że wczesną wiosną premier Donald Tusk, choć nie tylko on, straszył rosyjską ofensywą w klasycznym stylu w ciągu 2-3 lat. Jednocześnie trudno było dostrzec realne działania, które miałyby wskazywać, że naprawdę szykujemy się na wojnę.
Dziś już niewiele się o tym mówi i niemal nic realnie (poza ogólnymi zapowiedziami) nie robi – bo mamy nowego straszaka. Jak się okazuje, bardzo skutecznego. 86% Polaków pytanych o sytuację na granicy akceptuje pomysł strzelania do ludzi próbujących nielegalnie przekroczyć granicę. Śmierć jednego polskiego żołnierza stanowiła detonator dla emocjonalnego ładunku, który politycy zakładali przez ostatnie miesiące. W debacie publicznej pojawił się ponownie zalew komentarzy, wzywających do zabijania „najeźdźców”.
To nijak nie oznacza, że mamy nie chronić naszych granic ani nie troszczyć się o los żołnierzy ich strzegących. To nie oznacza także, że musimy przyjmować wszystkich imigrantów jak leci. Ewangeliczna przypowieść o miłosiernym Samarytaninie uczy nas czego innego.
Jezus odwraca przecież pytanie uczonego w Prawie. Nie zastanawia się, kto jest bliźnim (w domyśle: kto nim nie jest), lecz pyta: „Kto z tych trzech okazał się, według twego zdania, bliźnim tego, który wpadł w ręce zbójców?” (Łk 10,36). Odpowiedź na koniec jest jednoznaczna: „Ten, który mu okazał miłosierdzie” (Łk 10,37).
Po pierwsze zatem, wszyscy są naszymi bliźnimi, musimy więc szukać sposobów, aby ochronić zarówno szturmujących płot, jak i tych, którzy go bronią. Po drugie, trzeba szukać roztropnych, ale i odważnych (także intelektualnie) form działania, będących w naszym zasięgu. Po trzecie wreszcie, trzeba się liczyć z tym, że podjęte działania będą nas kosztować. Czasem bardzo dużo kosztować.
Śmierć 21-letniego żołnierza to ogromna tragedia. Zamiast jednak dać się porywać odruchowi zemsty i zachęcać służby do strzelania ostrą amunicją, lepiej zastanowić się, dlaczego do tej tragedii doszło i jak podobnych wydarzeń uniknąć w przyszłości. To jednak dopiero pierwszy krok.
Dalej trzeba się zastanowić, jak odpowiedzieć na masowe migracje, które na dodatek są inspirowane przez wrogie nam reżimy. Wreszcie: podjąć działania, które sprawią, że ludzie z globalnego Południa nie będą skłonni do ryzykowania życiem, bo warunki egzystencji w miejscu ich pochodzenia staną się wystarczająco godne.
Banalne byłoby stwierdzenie, że współczesnego problemu z migracjami tak łatwo nie da się rozwiązać. Jak każdy złożony problem wymaga on bowiem zarówno dużej finezji, jak i wykorzystania sporej ilości zasobów. Mówiąc kolokwialnie, tanio się tego opędzić nie da. Nie stać nas na dalszą prowizorkę – wysyłanie doborowych jednostek wojskowych do zadań, do których nie są ani powołane, ani przeszkolene; stosowanie zasady „jakoś to będzie” w zakresie wyposażenia, wyżywienia i zakwaterowania funkcjonariuszy; czy wreszcie tworzenie instalacji granicznych, które da się rozmontować samochodowym lewarkiem.
Osoby chroniące granicę muszą być jednocześnie łagodne jak gołębie i przebiegłe jak węże. To jednak wymaga finezji planowania i działania, daleko większej niż „strzelajcie” (wykrzykiwanego z głębokości komentatorskiej kanapy).
Tak samo dużo pieniędzy i finezji kosztować nas będzie stworzenie o wiele sprawniejszego systemu weryfikacji imigrantów, ich integracji lub deportacji. Można utyskiwać, że na razie niespecjalnie on działa, ale właśnie po to powstaje choćby unijny pakt migracyjny. Tyle że zamiast go czytać, wolimy się skupiać na gardłowaniu o relokacjach, których w tym pakcie nie ma. I oczywiście domagać się, że trzeba stawiać mury i strzelać, nawet jeśli nie ma żadnych dowodów, aby ta strategia w ostatnich kilkudziesięciu latach gdziekolwiek zadziałała. Jasne, budowa sprawnego systemu weryfikacji, integracji i deportacji nie będzie łatwa, ale proste (prostackie) odpowiedzi już nie wystarczą.
W końcu sporo finezji i pieniędzy będzie nas kosztować uruchomienie efektywnych programów rozwojowych dla państw globalnego Południa, aby nieco osłabić presję migracyjną. Naprawdę nie dziwmy się, że ludzie żyjący w nieludzkich warunkach decydują się zaryzykować życie i ruszyć na północ. Tym bardziej, że po części to system wymiany międzynarodowej, który stworzyliśmy, odpowiada za wyzysk naszych bliźnich z Afryki czy Azji.
Zresztą, jeśli nie chcemy w Europie chaotycznego multi-kulti (a dziś już chyba nikt nie ma wątpliwości, że niekontrolowana migracja na ogromną skalę jest dramatem zarówno dla migrantów, jak i dla krajów, które muszą ich przyjąć), tym bardziej powinniśmy być gotowi, aby podzielić się tym, co mamy – zanim miliony zdesperowanych ludzi przybędą tu i pojawi się w nich emocja, aby zabrać to sobie siłą.
Wielu nazwie takie myślenie pięknoduchostwem. Moim zdaniem jest jednak dokładnie odwrotnie – pięknoduchostwo to naiwna wiara, że wyłącznie twardą siłą powstrzymamy ocean migracji. Przeciwnie – aby realnie rozwiązać niewątpliwy problem, potrzebujemy całego wachlarza przemyślanych rozwiązań. Od rozważnej ochrony granicy, przez walkę z przemytnikami, sankcje na firmy lotnicze zajmujące się transferem migrantów na Białoruś czy do Rosji, po mądre wsparcie dla państw, z których wywodzą się migranci, które nie tylko ułatwi nam procedury deportacyjne, ale i zmniejszy skłonność do ucieczki do Europy.
Nie zapominajmy bowiem, że masowa migracja niesie koszty nie tylko dla państw przyjmujących, ale i samych migrantów, którzy nie dość, że muszą porzucić swój dom i ryzykować życie, to jeszcze skazują się na funkcjonowanie w obcej sobie kulturze. Lepiej dla wszystkich byłoby, gdyby mogli żyć w godnych warunkach u siebie, nie będąc zmuszanymi do migracji.
Przeczytaj także: Oswoić widmo. Migracje i fundamentalne pytania o przyszłość Europy