Choć wiem, jak to brzmi, w lesie przy granicy spotkałam Jezusa. Miał patykowate nogi, a jego przeraźliwie smukła sylwetka uobecniała wszystkie minione i przyszłe głody tego podłego świata.
I. Cud
W czasie ostatnich świąt Bożego Narodzenia naszła mnie refleksja: im jestem dalej od świątecznych tradycji, tych przyozdobień i zauroczeń, im dalej od kościelnych egzaltacji i modulowanego głosu kapłanów, tym być może bliżej znajduję się samej opowieści. Naprawdę zaskakująco blisko. I już mnie żaden zepsuty księżyna, ani zadowolony z siebie dobry katolik od tej historii nie oddzieli, bo – wiecie – spotkałam Jezusa.
Tak, tak, wiem, jak to brzmi, jak jakiś protestancki bądź katolicki bełkot, jak oazowe świadectwo rodem ze środka rozemocjonowanych i przejętych nieznaną tęsknotą ciał, jak przemowa egzaltowanych „liderów” wspólnot: „Jesus loves you, trust him!”.
Nie, nie. Nic z tych rzeczy.
Była późna wiosna. Dni stawały się gorące i lepkie. W zaroślach niemiłosiernie cięły komary. Siedzieli w kilka osób w młodniaku, który ledwie skrywał ich niechcianą obecność. Poszłyśmy do nich we dwie. I wtedy to się stało.
Podniósł się i wyszedł ku nam. Zobaczyłam jego smukłą postać, zbyt smukłą jak na żywego, młodego człowieka, zbyt zjawiskową i nierealną. Zresztą wszystko, co wtedy i tam się działo, miało w sobie coś z odrealnienia, nieprawdopodobieństwa, którego nie da się zrozumieć, można jedynie uwierzyć. Stał przed nami, unosząc lekko ręce, pokazując wnętrza dłoni z otwartymi, podłużnymi ranami po drutach żyletkowych.
Jezus był czarny. Pochodził z Demokratycznej Republiki Konga i tak naprawdę nazywał się Paul. Miał zaledwie siedemnaście lat, a jego twarz była tak bardzo, bardzo smutna, przepełniona dziwnym, nieskończonym cierpieniem.
Bo nasz Jezus z krzaków na Podlasiu zdążył już w swoim młodym życiu zobaczyć wszystko i wszystkiego doświadczyć. Wiedział aż nazbyt dobrze, kim jest człowiek i całą tę prawdę wypisaną miał w tej swojej wyrzeźbionej głodem i obciągniętej pergaminową skórą twarzy. Była w niej i przemoc, i gwałt, i ból, i strach. Była samotność i cierpienie strasznej, niewyobrażalnej śmierci – z muchami w ustach, z kopniakami i moczem, z całą przeklętą fizjologią zła i biologią słabości. Był głód i pragnienie, ból żołądka i skurcze jelit po wielodniowym poście, i po piciu wody z głębokości mętnego bagna. Wszystko tam było.
Wychudzony Jezus. Miał patykowate nogi i ręce, a jego przeraźliwie smukła sylwetka uobecniała wszystkie minione i przyszłe głody w każdym zakątku tego podłego świata. Stał tak przez chwilę, pokazując nam swoje poranione dłonie, a poranne słońce wschodziło leniwie za jego plecami, przeświecając przez młode liście i tworząc złocistozieloną aureolę.
Poruszył mnie ten widok. – Znam go – pomyślałam – tego wymęczonego, poranionego chłopaka, który w tym jednym geście ujawnił całą swoją naturę. Wiem, kim jest.
Jezus z opowieści pokazywał swoje rany po zmartwychwstaniu. – Patrzcie – mówił tym gestem – przeszedłem ze śmierci do życia, pokonałem niepokonaną granicę. I oto Jestem. Moje życie wyłania się ze śmierci.
Nie inaczej było z Paulem. Trzymano go najpierw na Białorusi, a potem ruszył, kopany przez białoruskich siepaczy i narażony na polskich. Jego dłonie przecięte drutem żyletkowym są koronnym dowodem, że to zrobił i że się udało. Że żyje.
Przelałam mu rany octeniseptem. Profilaktycznie, bo okazały się czyste i suche. Nie było ani śladu zakażenia. – To cud – mówiłyśmy do siebie – przecież w takich warunkach ciało powinno gnić.
A potem jeszcze chwilę siedzieliśmy razem. Patrzyłam ukradkiem, jak poranionymi dłońmi urywa kawałki suchego chleba i wkłada sobie do ust.
To było kilka chwil, zaledwie kilka chwil razem, a przecież nigdy tego nie zapomnę, jego poranionych dłoni, zbolałych oczu. I blasku słońca za jego plecami.
Jedni mówili, że ciało Jezusa po zmartwychwstaniu lśniło nieziemskim blaskiem, twarz jaśniała, a suknia była biała, jakby utkana ze światła. A ja wam powiem, że było inaczej: miał na sobie od dobrych kilku dni to samo ubranie, które przeszło zapachem i potu, i krwi, i ziemi, i wiatru – zapachem życia.
Zastanawiam się, gdzie jest teraz, czy trafił do upragnionego raju, czy znajduje się z dala od tego miejsca, w którym wszyscy nadal tkwimy, czy jest już nareszcie bezpieczny.
II. Spotkanie
Podeszliśmy bliżej i uklękliśmy na wilgotnym mchu. Było ich trzech. Po lewej młodziutki chłopak, dziecko jeszcze, o pyzatej twarzy i błyszczących oczach. Mężczyzna po prawej miał jasne oczy w kolorze rdzawej wody z tutejszej rzeki, kiedy przegląda się w niej słońce. Uśmiechał się. Mimo zmęczenia i porannego chłodu, był pełen energii. A pomiędzy nimi najstarszy: o smutnych, zamyślonych oczach i wychudzonej twarzy.
Daliśmy im suche ubrania i jedzenie, a pośrodku, między nami, położyliśmy chleb – domową pitę, okrągły, jasny placek. Wstawało słońce, świeciło spomiędzy liści prosto na nich, jak teatralny reflektor. I na raz, w tej przypadkowej sytuacji, zobaczyłam coś znajomego. Jakbym już tu kiedyś była i patrzyła w te obce a zarazem bliskie na chwilę oczy.
Kiedy wracaliśmy, słońce stało już wysoko. Rosa na trawie szkliła się jak rozsypane paciorki. Wtedy, wracając do wędrowców myślami, przypomniałam sobie Trójcę Świętą Rublowa, której świetną kopię namalował kiedyś mój ojciec. Trzej aniołowie, kwadraty, koła – symboliczna przestrzeń prześwietlona nieskończonością.
I droga do Emaus mi się przypomniała, mój ulubiony fragment chrześcijańskiej opowieści. „Zostań z nami, gdyż ma się ku wieczorowi i dzień się już nachylił”. To był poranek, ale coś jest w ogólnej atmosferze z wieczora, jakby nad światem powoli gęstniała noc. Przybysz z daleka, obcy na drodze, jest wobec niej po wielokroć bardziej bezradny. A zaproszenie do wspólnoty, wobec mroku, to jedyne, co możemy zrobić, żeby było choć odrobinę raźniej.
Jestem opowiadaczką, religię zostawiłam po drodze, ale ocalała opowieść, która jakoś szczególnie powraca do mnie w takich chwilach.
III. Przypadek Kaina
No i po co oni idą? Czy ja ich tu zapraszałem? Czy w ogóle chcieliśmy, żeby tu przychodzili? Sami sobie winni.
Co ja im poradzę, trzeba było nie wchodzić z Łukaszenką w interesy. To on to wszystko nakręcił, oni się dali zrobić w konia, co ja mogę na to poradzić?
Niech wracają, skąd przyszli. Do Syrii i Somalii. A co mnie to obchodzi, że się nie da? Ja ich tu nie prosiłem.
Co oni, głupi? Nie wiedzieli? To nie moja sprawa, jak ktoś głupi, musi za to płacić.
„Wtedy Bóg zapytał Kaina: «Gdzie jest brat twój, Abel?». On odpowiedział: «Nie wiem. Czyż jestem stróżem brata mego?». Rzekł Bóg: «Cóżeś uczynił? Krew brata twego głośno woła ku mnie z ziemi! Bądź więc teraz przeklęty”.
Przeczytaj też: Spotkałem tu Chrystusa, ale nie Kościół nauczył mnie dostrzegać Go w uchodźcach. Reportaż z przygranicznych lasów