Jacques Audiard dosłownie rozbujał canneńskie sale „Emilią Pérez”. Nestor francuskiego kina nikomu nie musi już nic udowadniać, ale nadal swobodnie bawi się gatunkami i zaprzecza teoriom o brzydkim starzeniu się mistrzów.
Festiwal w Cannes wkracza w decydującą fazę. Sobotni wieczór przyniesie najważniejsze rozstrzygnięcia i odpowiedzi, które krytycy i dziennikarze próbują przewidzieć od tygodnia. Do stawki konkursowej dołączyli prawdziwi giganci i stali bywalcy imprezy, czyli David Cronenberg („The Shrouds”) i Paolo Sorrentino („Parthenope”). Gorące emocje i mieszane reakcje wzbudził body horror „The Substance” z Demi Moore, a prawdziwe tłumy chciały wejść na pozakonkursowe pokazy „Horyzontu. Rozdziału 1”, którym Kevin Costner wraca na fotel reżyserski.
Sam lokuję swoje sympatie gdzie indziej, licząc po cichu, że pokryją się z werdyktem jury dowodzonego przez Gretę Gerwig.
Z gatunkami mu do twarzy
Jacques Audiard dosłownie rozbujał canneńskie sale „Emilią Pérez”. Nestor francuskiego kina nikomu nie musi już nic udowadniać, ale nadal swobodnie bawi się gatunkami i zaprzecza teoriom o brzydkim starzeniu się mistrzów. Twórca wygrał Złotą Palmę w 2015 roku, gdy pokazywał „Imigrantów”, i zaraz może powtórzyć prestiżowy sukces. Wspomnijmy, że interesował się choćby klimatami gangsterskimi i więziennymi („Prorok”), naginał zasady dramatu wojennego („Wielce skromny bohater”) czy rewidował mity westernu („Bracia Sisters”).
Teraz odświeża formułę musicalu. Sekwencjami tanecznymi i śpiewanymi komentuje historię meksykańskiej prawniczki pomagającej wpływowemu mafiosie w zmianie płci. Co ciekawe, większość dialogów jest mówiona po hiszpańsku, a kamera fruwa po kontynentach i miastach, czyniąc z filmu transnarodowy spektakl. Każda muzyczna wstawka wygląda i brzmi drapieżnie, świeżo, eklektycznie. Zoe Saldana i Selena Gomez dają bohaterkom charakterne rysy i pewne głosy, eksces wizualny i fabularny nie pozwala oskarżyć całości o absurd i fałsz. Audiard nie byłby sobą, gdyby nie wykorzystał gatunku do podjęcia tematów wagi ciężkiej: doświadczenia transpłciowości, moralności prawa, nieodwołalności kary i odkupienia win.
Reżyser doskonale czuje rytm i ducha musicalu, odchodząc jednak daleko od jego klasycznej wersji. W „Emilii Pérez” arenami występów stają się choćby łóżko, sala operacyjna i salon fryzjerski. W rękach mniej sprawnego filmowca podobne rozwiązania mogłyby obrócić się w kicz lub zwyczajnie kłócić się z dominującym przesłaniem. Audiard na pierwszym miejscu stawia jednak diagnozy społeczne, ekonomiczne, a nawet moralne. W jego twórczości migranci i osoby uznawane za odmienne pełnią kluczowe role, obnażając systemową hipokryzję lub codzienne praktyki wykluczenia.
Tym razem autor zdobywa się na odważną prowokację, bo portretuje bezwzględnego gangstera jako jednostkę uwięzioną we własnym ciele, ale i sieci społecznych oczekiwań. Krytyka latynoskiego patriarchatu i transfobicznej kultury nie wyklucza wcale piętnowania przemocy i dyktatorskich zapędów tytułowej bohaterki. „Emilia Pérez” dowodzi więc realizacyjnej maestrii Audiarda i jego nienaiwnego zainteresowania człowiekiem, pozamykanym w klatkach przeszłości, własnych przekonań i cudzych sądów.
Przyznam, że widząc twarz Gomez na plakacie byłem lekko zaniepokojony i spodziewałem się czegoś usilnie komercyjnego. A przecież twórca „Paryża. 13. dzielnicy” współpracował wcześniej z głośnymi hollywoodzkimi nazwiskami, jak Joaquin Phoenix i Jake Gyllenhaal. Nie zgadza się na szczęście na żadne ustępstwa, wybrania autorską wizją i składa hołd amerykańskim mistrzom po swojemu.
„Emilia Pérez” jest jednocześnie logiczną konsekwencją jego wyborów i sięgnięciem po więcej. Większy budżet, większa skala produkcji, więcej lokacji i fajerwerków wizualnych. Audiard rozumie pojęcie filmowego widowiska lepiej niż inne europejskie tuzy, które też nie szczędzą środków na spełnienie artystycznych ambicji. Tutaj kluczem jest mieszanka samoświadomości, perfekcjonizmu i szacunku dla widza zmęczonego sztampowymi propozycjami. Film spotkają jeszcze krytyczne opinie, lecz nie sposób jej zarzucić przeciętności i minoderii.
Melodie przeszłości
Inny rodzaj ekscytacji wywołał u mnie „Caught by Tides”, który też walczy o główną nagrodę. To oczekiwany powrót Jia Zhangke, wybitnego chińskiego reżysera, na canneńskie salony. Autor należy do tzw. Szóstej Generacji, która w latach 90. zwróciła się ku realizmowi i realizowała filmy niezależnie.
Dziś Jia uprawia kino według ścisłych reguł państwowych, założył nawet własny festiwal w Pingyao. Nadal zajmuje się jednak marginaliami, analizuje skutki i koszty gwałtownej transformacji kraju od lat 80. oraz operuje niebywałą liczbą detali.
„Caught by the Tides” obejmuje 21 lat z życia pewnej pary, którą rozdzielają różnice interesów i uczuć, odległości i ekonomia. Fabuła ma charakter czysto pretekstowy, bo Jia układa misterną mozaikę z dźwięków, piosenek, obrazów i faktur ewokujących ducha kolejnych dekad.
Jia Zhangke ponownie okazuje się wielkim poetą transformacji i chińskich peryferii zaludnianych przez zwykłych obywateli szukających ulotnego poczucia spełnienia.
Przeskoki między 2001, 2006 a 2022 rokiem odbywają się płynnie, na zasadzie elips, pogłębiając wrażenie fragmentaryczności ludzkiego losu na tle wielkich zmian w Państwie Środka. Reżyser opowiada muzyką, słowami znanych chińskich utworów czy krajobrazami górującym nad budowanymi lub niszczejącymi miasteczkami. Zaczyna w Shanxi, swej rodzinnej prowincji, w której kręcił pierwsze filmy, potem zabiera nas w rejs przy Tamie Trzech Przełomów, gdzie powstała „Martwa natura”, a ostatecznie wraca na śnieżną północ. Ponownie okazuje się wielkim poetą transformacji i chińskich peryferii zaludnianych przez zwykłych obywateli szukających ulotnego poczucia spełnienia.
Novum stanowi liczba odniesień do jego poprzednich dzieł czy raczej akceptacja idei powrotu jako immanentnej części własnego dorobku. Kolejną odmianą jest zaangażowanie do projektu aż dwóch operatorów, stałego współpracownika Yu Lik-waia i Francuza Erica Gautiera. Decyzja wynikła z chęci zabawy różnymi formami obrazu, użycia skrajnych stylistyk (od paradokumentalizmu do silnej estetyzacji) i wypełnienia kadrów odpowiednią aurą. Od głębokiej melancholii i nostalgii za utraconym bezpowrotnie światem, przez egzystencjalne wypalenie i pustkę, po delikatne drgnienia starych, tłumionych emocji.
Jia zaklina czas tyleż w rekwizytach, ścieżce dźwiękowej i radiowych komunikatach, co zawiedzionych spojrzeniach bohaterów. Główną rolę gra żona i muza reżysera, Zhao Tao, bezbłędna jako skonfliktowana wewnętrznie kobieta dryfująca przez epoki i prowincje. Jej niepozorna sylwetka przemyka niezauważona w chińskim tłumie, ale skupiony i czuły wzrok wyraża uniwersalne tęsknoty i problemy.
„Caaught by the Tides” nie powstałby, gdyby nie wieloletnia fascynacja twórcy muzyką popularną, widoczna już w scenie karaoke z debiutanckiego „Xiao Wu”. Filmu trzeba cierpliwie słuchać, wyłapując sentencje z lokalnych przebojów, ale i emocjonalną temperaturę melodii. Scenariusz nie opiera się głównie na dialogach, bo Jia subtelniejszymi środkami inscenizuje najnowsze dzieje kraju i równoległe historie postaci.
Znajomość jego twórczości bywa pomocna, finalnie chodzi jednak o złapanie rzeczy i stanów nieprzekładalnych na słowa – czasem symbolicznych, czasem boleśnie znajomych. Jeśli kino to medium uwieczniające nieuniknioną ewolucję rzeczywistości, Chińczyk osiąga w nim pełnię. Przemożny wpływ wywarli na niego Michalengelo Antonioni, Robert Bresson i Hou Hsiao-hsien, których powoli dogania na dystansie prawie 30-letniej kariery. Nikt też równie finezyjnie jak Jia nie łączy dokumentu i fabuły. W tym sensie „Caught by the Tides” zbliża się do jego „24 City”, rozmazującego cienką linię między fikcyjnymi i realnymi zdarzeniami.
Audiard i Jia wiele razy startowali w canneńskim konkursie głównym i wyrobili sobie rozpoznawalną na świecie markę. Bardzo różni, a jednak równie zdeterminowani, by szukać nowego języka wyrazu i kontynuować najlepsze tradycje kina światowego. Czy któryś z nich wyjedzie ozłocony z Lazurowego Wybrzeża? Nie mam pewności, jedynie szczerą nadzieję.
Przeczytaj też: Cannes 2024: Upadek Cesarstwa Hollywoodzkiego?