Zima 2024, nr 4

Zamów

Cannes 2024: Upadek Cesarstwa Hollywoodzkiego?

Kadr z filmu „Megalopolis”, reż. Francis Ford Coppola, USA 2024. Fot. Materiały prasowe

W tym roku w Cannes światotwórcami starają się być mistrzowie kina: Yorgos Lanthimos i Francis Ford Coppola. Nowy film tego drugiego to jednak sromotna porażka.

Festiwal w Cannes powoli się rozpędza. Jak co roku wielkie międzynarodowe gwiazdy, ludzie z branży filmowej i wytrwali kinomani przybywają na Lazurowe Wybrzeże. A reszta świata typuje, kto zdobędzie Złotą Palmę.

Między sztucznością a prawdą

Widzowie czekają w równym stopniu na objawienia i narodziny nowych autorów, co na powroty ulubieńców i starych mistrzów. Nie dziwi więc duże zainteresowanie „Rodzajami życzliwości” Yorgosa Lanthimosa, który kontynuuje owocną współpracę z Emmą Stone i Willemem Dafoe. Flirt Greka z Hollywood rozpoczął się dobrych kilka lat temu i zwiastuję, że potrwa jeszcze długo. Dlaczego? Bo reżyser dzielnie walczy o autonomię i sprytnie balansuje między mainstreamem a arthouse’em.

Krytycy mogą do woli narzekać, że jego pierwsze projekty, definiujące styl greckiej nowej fali, były odważniejsze tematycznie i ciekawsze formalnie. Cóż z tego, skoro każdy kolejny film zdobywa worek nagród, uznanie publiczności i medialną uwagę. Lanthimos pokazywał w Cannes „Kła”, „Lobstera” i „Zabicie świętego jelenia”, ale to właśnie „Rodzaje życzliwości” mogą zapewnić mu najważniejsze laury. Niedawno twórca odbierał Złotego Lwa za „Biedne istoty” i czuć, że ma ochotę na więcej.

„Kinds of Kindness”, bo tak brzmi oryginalny tytuł, składa się z trzech pozornie odrębnych części. Ci sami aktorzy wracają w nowych wcieleniach i dekoracjach, prawie godzinne nowele wieńczą napisy z imionami ich bohaterów.

Przy „Rozmowie” i „Czasie apokalipsy” „Megalopolis” wygląda niestety jak niesmaczny żart albo festiwal kiczu, dziaderstwa i miałkiej filozofii

Wojciech Tutaj

Udostępnij tekst

Grek jeszcze nigdy tak bardzo nie rozciągnął fabularnych nici, może ośmielił go szeroki zestaw możliwości i pokaźny skarbiec Fabryki Snów? Na ekranie nie brakuje wystawnych rezydencji i jachtów, szybkich sportowych samochodów czy idealnie skrojonych garniturów. Bez obaw, Lanthimos ma dystans do hollywoodzkich rozwiązań i manieryzmów, co widać choćby w stylizacjach Dafoe. Wybitny aktor raz nosi skarpetki i sandały, innym razem krótkie spodenki, a czasem pozuje na łóżku prawie nago.

I choć „Rodzaje życzliwości” wypełniają humor i absurd, autor serwuje nam groteskową opowieść o performowaniu społecznych ról, obsesyjnym przywiązaniu do zasad i imitowaniu życia. Nihil novi, powiecie. Nie do końca, bo jego wielopoziomowa wizja prowokuje aktualne pytania o granice między perfekcyjnie inscenizowaną sztucznością a niewygodną prawdą.

W filmie znalazła się przestrzeń na krytykę żałosnej, żądnej kontroli męskości, wszechwładnych korporacji i współczesnych kapitalistycznych mitów. Lanthimos nie uprawia jednak kina intelektualnego i politycznego. Woli chłodne, zdystansowane spojrzenie demiurga, cielesny szok i transgresję, na którą niewielu może sobie dziś w Hollywood pozwolić. Wspomnę tylko, że domowe nagranie z seksualnego czworokąta i odcinacie palca wcale nie należą do najbardziej bulwersujących scen. Grek testuje i przesuwa granice amerykańskiego mainstreamu, podobnie jak kiedyś rozbijał konserwatywne wyobrażenia rodaków.

Zostawia też spore pole do popisu obsadzie. Pierwsze skrzypce gra tym razem nie Stone, opromieniona drugim Oscarem, a wiecznie niedoceniany Jesse Plemons. Jego bezsprzeczny talent komediowy uzupełniają śmiertelna powaga i totalna desperacja wypisane na twarzy. Artysta jest wiarygodny zarówno jako everyman zatroskany o niepokojący stan małżonki, jak i sztywny krawaciarz wykonujący sumiennie (prawie) wszystkie polecenia szefa.

Plemonsowi dzielnie sekundują nie tylko Stone i Dafoe, ale i Hong Chau, Margaret Qualley czy Joe Alwyn. Nawet jeśli wszyscy doskonale bawili się na planie, stają się plastycznym materiałem w rękach Lanthimosa, który znów kreuje osobliwy, fantasmagoryczny świat. Wprawdzie nie chcielibyśmy w nim zamieszkać, ale warto go odwiedzić i poznać.

Zagubiony geniusz?

Światotwórcą próbuje być również Francis Ford Coppola, dwukrotny laureat Złotej Palmy. Przy „Rozmowie” i „Czasie apokalipsy” „Megalopolis” wygląda niestety jak niesmaczny żart albo festiwal kiczu, dziaderstwa i miałkiej filozofii.

Nie zrozumcie mnie źle – to, że reżyser kładł podwaliny pod Nowe Hollywood i zyskał mistrzowski status, nie ulega żadnej wątpliwości. Jego wyczyny po „Draculi”, a nawet szereg porażek z lat 80., uruchamiają jednak dyskusję o zastraszająco nierównej karierze. Nie chcemy przecież do znudzenia wyliczać osiągnięć Coppoli i wspominać pięknych czasów, gdy kręcił „Ojca chrzestnego”. Na dziś megalomania i upór czynią z niego twórcę niemal szalonego.

Jak bowiem wytłumaczyć, że widowisko science fiction kosztujące 120 milionów dolarów bazuje głównie na tandetnych efektach specjalnych i animacjach? Gdzie szukać racjonalnego uzasadnienia dla płytkiej intelektualnie i emocjonalnie narracji będącej ledwie cieniem „Mrocznego miasta” i „Kaliguli”? I co, u diabła, wyczytali w scenariuszu Dustin Hoffman i Jon Voight, że zgodzili się zagrać tu epizody?!

„Megalopolis” nie okryje się sławą niedocenionego arcydzieła. Lęk amerykańskich dystrybutorów przed wyświetlaniem filmu jest uzasadniony tyleż twardą ekonomią, co perspektywą długofalowej kompromitacji. Buczenie na pokazie prasowym w Cannes nie robi na nikim wrażenia, lecz fanaberie Coppoli mogą spotkać się z miażdżącym przyjęciem wielu środowisk, od prawej do lewej strony.

Idąc feministycznym tropem, bez trudu zauważymy uprzedmiatawiające spojrzenie, szkicowy rysunek kobiecych postaci i toksyczną fantazję o mężczyźnie-geniuszu. Z punktu widzenia historyków analogie do starożytnego Rzymu i żywota Cezara są powierzchowne i używane czysto instrumentalnie. Nawet miłośnicy futuryzmu wyjdą zawiedzeni, bo scenografia, kostiumy i całe wizualne tło nie załapałyby się do większość produkcji telewizyjnych. Z kolei komentarze polityczne sprowadzające się do uwag o gentryfikacji, walce klas i triumfie interesu nad ideałami słyszeliśmy już dziesiątki razy.

Coppola zwyczajnie odkleił się od rzeczywistości, stracił złoty dotyk i zagubił się w labiryncie niezrealizowanych planów i ulotnych marzeń. Trudno patrzy się na upadek legendy, ale szacunek do jej chwalebnej przeszłości wymaga ostrych, konkretnych rozliczeń. Nie pochopnych tłumaczeń, że były jakieś zalążki dobrych pomysłów i cień nadziei na wizjonerski fresk…

Najgorsze, że historię architekta tytułowej metropolii, powstrzymywanego przez zawistnych i wpływowych krezusów, można czytać jako metaforę ostatnich dekad kariery samego Coppoli. Reżyser próbuje nam bezczelnie wmówić, że powołałby do istnienia wielkie rzeczy, gdyby nie bezmyślni i materialistyczni producenci. Problem w tym, że ta buńczuczna i ryzykowna teza pada w filmie urągającym współczesnym standardom estetycznym, kulturowym i artystycznym.

Wesprzyj Więź

Gołym okiem dostrzeżemy fatalny, gubiący znaczenia montaż oraz pstrokate, szkaradne zdjęcia. Jeśli dodamy do tego przegięte role na granicy autoparodii (Shia LeBeouf!) i grubo ciosane konflikty, otrzymamy całkowicie zgniłe fundamenty, na których nie powinno się budować. Kiedyś Coppola wyznaczał nowe kierunki i wykuwał mit niezależnego autora, teraz masakruje swój własny pomnik. Oby jurorami konkursu głównego nie zawładnęły sentymenty, w przeciwnym razie nagrodzą jedno z większych kuriozów w historii festiwalu.

Pisanie o pojedynku między Lanthimosem i Coppolą byłoby niezłym krytycznofilmowym wytrychem, ale nie pora na ironizowanie. Cannes po prostu lubi skandale i paradoksy, a potencjalna rywalizacja „Rodzajów życzliwości” z „Megalopolis” jest tylko następnym aktem 77-letniego przedstawienia.

Przeczytaj też: Między schematem, reinterpretacją a szukaniem nowego języka. Dokąd zmierza polski film kryminalny?

Podziel się

2
Wiadomość

5 stycznia 2024 r. wyłączyliśmy sekcję Komentarze pod tekstami portalu Więź.pl. Zapraszamy do dyskusji w naszych mediach społecznościowych.