Zima 2024, nr 4

Zamów

Czuliśmy gorąco. Dziewięć miesięcy w bunkrze

Powstanie w getcie warszawskim, między 19 kwietnia a 16 maja 1943 r., fotografia z tzw. Raportu Stroopa (Raport Jürgena Stroopa dla Reichsführera SS Heinricha Himmlera pt. „Es gibt keine jüdischen Wohnbezirk – in Warschau mehr!” [Żydowska dzielnica mieszkaniowa w Warszawie już nie istnieje!]), ze zbiorów Instytutu Pamięci Narodowej

Po stłumieniu powstania zaczęło się palenie domów. Na szczęście byliśmy cały czas w bunkrze – wspomina Krystyna Budnicka w książce „Ocalałam”. 81. rocznica zakończenia powstania w getcie warszawskim.

Fragment książki „Ocalałam”, która właśnie ukazała się nakładem Wydawnictwa Więź. Do 19 maja można ją kupić przedpremierowo w promocyjnej cenie tutaj

Rafał Kotomski, ks. Grzegorz Michalczyk: Nakreślmy teraz linię chronologiczną wyda­rzeń. Mamy jesień i zimę 1939 roku, pierwsze miesiące okupacji. Restrykcje, prześladowania, grozę w powietrzu. Potem powstaje getto, Niemcy nakazują wznosić mur, za który Żydzi mają zapłacić…

Krystyna Budnicka: Tak, wznoszą się „mury Zagłady”, jak nazwane to zostało w zrealizowanym przez panów cyklu filmo­wym. A my, rodzina Kuczerów, jesteśmy w środku, właściwie na granicy getta. Unikamy, dzięki Bogu, tego wielkiego exodusu: przeprowadzek, zagęszczeń, czyli dokwaterowania uciekinierów. Ludzie muszą sobie jakoś radzić, próbują przetrwać.

I kolejny etap gettowej gehenny: zmniejszenie granic getta. Niemcy zmieniali je wielokrot­nie, by jeszcze bardziej upokorzyć i utrudnić ludziom życie.

– Getto zostaje zmniejszone i mur przechodzi teraz przez plac Muranowski. My mieszkamy pod nu­merem 10, w części parzystej, która jest po stronie północnej, czyli – w myśl nowych granic – poza get­tem. Musimy się przeprowadzić. Ludzie są już wy­wożeni, domy pustoszeją i znajdujemy nowe lokum przy ulicy Miłej.

Słynnej z przedwojennego wiersza Władysława Broniewskiego, a dzisiaj z tego, że przy Miłej 18 mieścił się bunkier dowództwa powstania, Ży­dowskiej Organizacji Bojowej, w którym zginęli żydowscy bohaterowie na czele z Mordechajem Anielewiczem.

– Znaleźliśmy dwupokojowe mieszkanie, puste, z po­zostawionymi meblami, gdzie wszyscy się zmieściliśmy. Straszne… Zagłada najpewniej pochłonęła poprzednich lokatorów.

„Ulica Miła wcale nie jest miła. / Ulicą Miłą nie chodź, moja miła”, to u Broniewskiego. Pewnie pani też nie ma za dobrych wspomnień z Miłą związanych?

– Nie, na Miłej to już był koszmar. Codzienny strach z powodu łapanek, ukrywanie się w specjalnej skry­tce w kominie, którą zrobili moi bracia.

Jak to działało?

– Na ścianie wisiała etażerka na szynach, za nią znaj­dowało się wejście do komina wentylacyjnego i tam trzeba było się chować. Często, gdy Niemcy poja­wiali się na podwórzu kamienicy, razem z nimi przychodzili policjanci z Żydowskiej Służby Po­rządkowej i oni ogłaszali, że trzeba zejść, zabrać ze sobą takie i takie rzeczy, że ludzie pojadą do pracy. A w rzeczywistości jechali najczęściej na śmierć…

Na długo musieliście wchodzić do tej skrytki?

– Na chwilę, dopóki Niemcy nie zbiorą odpowiedniej liczby ludzi, bo oni mieli plan do wykonania. Mieszkańcy getta niestety często szli z nimi, myśląc, że to naprawdę wyjazd do pracy.

Tkwiłam w samym środku strasznej rzeczywistości getta. A byłam jakby obok, jakby to mnie nie dotyczyło. Może bez tego dystansu nie dałoby się tego wszystkiego przeżyć, ocaleć?

Krystyna Budnicka

Udostępnij tekst

Później, gdy już było wiadomo, o co cho­dzi, niemal wszyscy się chowali i zaczęły się rewi­zje po mieszkaniach, a gdy naziści kogoś znaleźli, straszne morderstwa. Dzięki Bogu, nigdy na Um­schlagplatz nie trafiłam. Ale mojego brata Boru­cha razem z żoną i dziećmi zgarnęli w łapance na ulicy. Wszyscy zginęli, najprawdopodobniej w Tre­blince. Dzieci były jeszcze małe. Łapanki były powszechne i pewnie mój brat nie miał szans, by się uratować. […]

Straciła pani brata Borucha z rodziną, ale to nie był koniec strasznych, tragicznych wiado­mości dla was, prawda?

– Tak, później w łapance został złapany też mój drugi brat, Rafał, razem z żoną. Znalazł się w transpo­rcie do Treblinki, z którego udało mu się uciec. Nie­stety, moja bratowa bała się wyskoczyć z pociągu i pojechała na śmierć. Bratu się udało i wrócił do getta, bo chciał być z rodziną.

Dzisiaj ta ucieczka wydaje mi się jakimś cudem, ale takie rzeczy się w tym strasznym czasie zdarzały. Rafał miał wolę walki, po powrocie do getta organizował bunkier przy Miłej, nawiązał wiele znajomości konspiracyj­nych. W działalność konspiracyjną byli też zaanga­żowani dwaj inni moi bracia, Izaak i Chaim. Cała trójka chodziła na zebrania, nawiązywała „kana­łowe” kontakty. Wtedy też z całą pewnością naro­dził się pomysł zbudowania bunkra przy ulicy Miłej, w którym potem mieliśmy się ukryć. […]

Miała pani świadomość tej konspiracji, zaan­gażowania? Bracia panią jakoś w to wciągali?

– Nie, przyznam, że byłam jakaś taka otępiała, nie bar­dzo zorientowana. Nie wiem, ze strachu czy z wyczerpania. Dziwne to zresztą, bo mam wrażenie, że do tych wszystkich zdarzeń podchodziłam właści­wie bez emocji.

Nadal pani do różnych rzeczy podchodzi bez emocji, z rodzajem dystansu, chłodu? To jest pani cecha charakteru?

– Nie wiem, nie analizowałam tego. Wiem tylko teraz, jak sobie myślę o tamtej straszliwej rzeczywisto­ści, że przecież, Boże, ja w tym wszystkim tkwiłam. W samym środku! A byłam jakby obok, jakby to mnie nie dotyczyło. A może bez tego dystansu nie dałoby się tego wszystkiego przeżyć, ocaleć? Czy byłam nieświadoma? Otępiała? Ale przecież, słu­chajcie, byłam przez tyle miesięcy w bunkrze, pod ziemią…

Kiedy znalazła się pani w tym bunkrze? W cza­sie powstania w getcie?

– Jeszcze przed wybuchem powstania, w styczniu 1943 roku.

Wcześniej mieszkaliście w kamienicy przy Miłej?

– Tak, jakoś udało nam się w tej kamienicy przetrwać tak zwaną Wielką Akcję, czyli prawdziwą zagładę getta, które w większości opustoszało.

W getcie liczącym na początku blisko pół mi­liona mieszkańców zostało 40–50 tysięcy osób, jak wyliczyli historycy.

– Zostali ci, którzy się skutecznie ukrywali, i ci, którzy zostali zmuszeni do pracy w warsztatach, szopach, jak się je nazywało, bo byli jeszcze dla Niemców użyteczni.

Ale po domach ludzie nadal byli, prawda?

– Wiem, że wiele osób chowało się po piwnicach. Coś tam znajdowali, jakieś zapasy, ziemniaki, resztki żywności. Po stłumieniu powstania w getcie zaczęło się palenie i burzenie domów. Na szczęście my byliśmy cały czas w bunkrze, który miał wiele rozga­łęzień, tuneli. Robota nad rozbudowywaniem go cały czas trwała.

Skąd ta decyzja, żeby już w styczniu 1943 roku zejść do bunkra?

– Wiecie panowie, ze mną przecież nikt tego nie kon­sultował. Zeszliśmy i już… Mogę się domyślać, że chodziło o względy bezpieczeństwa. A poza tym moi bracia, zaangażowani w ŻOB, pewnie wiedzieli, co się szykuje. Mam na myśli wybuch powstania i terror niemiecki, jaki potem zapanował. Możliwe też, że bracia, mający kontakty po aryjskiej stronie, mieli po­mysł, by nas tam przeszmuglować i uratować z getta.

Pamięta pani ten bunkier? Dużo ludzi mogło się w nim zmieścić? Jak się do niego dostaliście?

– Schodziliśmy piwnicą, gdzie była klapa, a pod nią przekopany tunel, którym przechodziło się w dół, i następny tunel pod ulicą, prowadzący do kana­łów, którymi potem uciekaliśmy. Piwnica została wcześniej pogłębiona, ziemia wybrana. Powstało coś w rodzaju ziemianki. Oszalowane ściany stanowiły izolację. Dużo pracy to wszystko kosztowało, ale zo­stało świetnie zaplanowane i wykonane. W dodatku po ciemku, bo dla bezpieczeństwa nie używano elektryczności. Okazało się później, że ten bunkier prze­trwał bombardowania nawet bombami zapalającymi.

Potrafiłaby nam pani umiejscowić ten bunkier na mapie ówczesnej Warszawy?

– Mieścił się gdzieś na skrzyżowaniu dawnej Miłej i Zamenhofa, właściwie niedaleko aryj­skiej strony. To pewnie dawało nadzieję i szansę na wyjście z getta.

Sam bunkier miał kilkanaście czy kilkadziesiąt metrów kwadratowych?

– Nie był duży, ale dokładnie nie potrafię tego okre­ślić. Były prycze, na których leżeliśmy i spaliśmy. Była miednica gdzieś za kotarą, gdzie się można było umyć, i wiaderko spełniające rolę ubikacji. Ściany ocieplone darnią. Nieduże pomieszczenie, jak je za­pamiętałam. Raczej nie kilkadziesiąt metrów kwadratowych. Teraz dopiero dowiedziałam się, że na budowę bunkra i tuneli szły duże pieniądze. Ludzie pomagali, między innymi jakaś rodzina, która miała wytwórnię rękawiczek.

Jak długo ukrywała się pani w tym podziem­nym bunkrze?

– Jak mówiłam, zeszliśmy do bunkra już w styczniu 1943 roku. Zlikwidowaliśmy mieszkanie przy Mi­łej, zresztą właściwie nie dało się tam już miesz­kać. Ciągle musieliśmy chować się przed łapankami, bo Niemcy wywozili ostatnich ludzi, którzy jesz­cze pozostali w getcie. Ale moi bracia, zaangażo­wani w ruch oporu przeciwko Niemcom, wychodzili na zewnątrz, mieli różne kontakty po aryjskiej stronie.

Konspiracja bardzo dobrze działała. Bracia byli członkami ŻOB, ale broni nie mieli. Pamiętam tylko jakieś butelki z benzyną. Za to ciągle spotykali się z innymi bojowcami na zgrupowaniach. Najważniej­sze dla nas, dla możliwości ratunku, było to, że bra­cia potrafili chodzić po kanałach. To była najlepsza droga ucieczki. Byliśmy więc w bunkrze od stycznia do września 1943 roku, dziewięć miesięcy.

Zdarzało się wam wychodzić z bunkra?

– Gdy płonęły domy wokół i w bunkrze robiło się nieznośnie gorąco, uciekaliśmy do kanału. Dziwna rzecz, zapamiętałam, że w bunkrze mieliśmy światło. I jakieś zapasy wody pitnej, którą rodzice moczyli kawałki prześcieradeł. Układaliśmy je na twarzach zamiast masek, kiedy Niemcy wrzucali do kanałów bomby gazowe. To wszystko wspominam dzisiaj właściwie w kategoriach cudu, bo fakt, że mieliśmy tam wodę, trzymał nas jeszcze przy życiu.

Czym się żywiliście?

– W części bunkra była piwnica, a tam trochę zapa­sów: worek ziemniaków, owies, kasza. Potem zostały absolutne resztki. Było bardzo ciężko i wszyscy opadaliśmy z sił. W bunkrze przez większość czasu po prostu leżeliśmy na pryczach. Wiem, że moi bracia próbowali po ruinach, po piwnicach szukać jeszcze jakichś resztek jedzenia. Bardzo było kiepsko. Do­piero wtedy poczułam, że z dnia na dzień stajemy się coraz słabsi.

Jakieś odgłosy z góry do was dochodziły?

– Słychać było mało, raczej czuliśmy gorąco, bo na­grzewała się ziemia, która była dookoła, nad nami. Kiedy paliły się ruiny, siedzieliśmy niczym w piecu. Ale wtedy wchodziliśmy do tego kanału, gdzie było już chłodno. Kanał miał jajowaty kształt. Ukła­dało się tam deski, na których mogliśmy usiąść. Pamiętam jeszcze ścieki i straszną rzecz, bo od czasu do czasu tymi kanałami przepływały ludzkie zwłoki.

Później dowiedziałam się, że to ludzie zabici przez Niemców, którzy strzelali, dosłownie jak do kaczek, gdy tylko ktoś z kanału wystawił głowę. Dla mnie ten widok był strasznym przeżyciem, bardzo się wtedy bałam. Od pożarów spłonęły nam też ja­kieś drobne zapasy, worek owsa, trochę ziemniaków. […]

W jakim momencie wyszliście z bunkra?

– Powstanie dogorywało, mury stygły, mieliśmy resztkę jedzenia i groziła nam pewnie śmierć gło­dowa. Przypuszczam, że nie było innego wyjścia, jak nawiązać kontakt ze stroną aryjską i wydostać się kanałami z getta. Rafał utrzymywał dość częsty kon­takt z aryjską stroną. Był punkt kontaktowy, gdzie podawało się karteczkę z wiadomością.

Nie potra­fię operować datami i nie powiem panom, kiedy dokładnie to się stało, ale dotarł do nas łącznik. Zo­baczył, jak żyjemy i że trzeba nas zabrać, bo już nie ma możliwości dłużej żyć w takich warunkach. Przyniósł w plecaku jakieś jedzenie. W pamięci zo­stało mi tylko jego imię, Józio, i więcej niczego o nim nie wiem. Obiecał, że zaczną powoli nas stamtąd ewakuować.

Mieli nas pojedynczo wyciągać, ale to było strasznie niebezpieczne. Wszystko mogło się dziać tylko nocą, a przecież obowiązywała godzina poli­cyjna. Ci ludzie ogromnie się narażali, otwierając właz i wyciągając uciekających. A dla nas do przej­ścia był duży odcinek kanału. Chodzenie po nim też nie było wcale takie proste. W dodatku przytrafiło się nieszczęście i Rafał ciężko się rozchorował, do­stał wysokiej gorączki, bardzo źle się czuł, miał bie­gunkę i bóle. Bracia nadali wiadomość, że trzeba go ratować. Potem okazało się, że miał tyfus. Ale wtedy cieszyliśmy się, że jako pierwszego go wzięli. Potrze­bował pilnie lekarza. Zabrali go, a gdy go zabrakło, do naszego bunkra wkradło się jakieś rozprężenie.

Zabrakło waszego kapitana…

– Właśnie, bo tata był wciąż załamany i niestety nie nadawał się już na przywódcę. Na tyfusie Rafała nieszczęście, niestety, się nie skończyło.

W bunkrze zamieniliśmy dzień na noc, a noc na dzień. Wszystko po to, żeby nie było ruchu, nie było widać, że ktoś tam jest, cokolwiek się dzieje. Życie całkiem zamierało. Nocą dwaj starsi bracia, Chaim i Izaak, wychodzili, żeby zobaczyć, co się dzieje na górze, poszukać jedzenia, jakichś kontaktów, czy ja wiem… Na początku w gruzach getta nie słysze­liśmy żadnego ruchu, martwa cisza. Ale potem ja­kieś odgłosy dochodziły. Mogło być tak, że ludzie szukali rzekomych skarbów. Bo przecież wiadomo, że jak tam byli Żydzi, to musieli mieć kosztowności schowane w piwnicach… Kiedyś, gdy odgłosy były całkiem blisko, Izaak z Chaimem wyszli zobaczyć, o co chodzi.

Wrócili?

– Tak, ale okazało się, że spotkali jakichś dwóch mysz­kujących Polaków. Podobno Niemcy kazali im robić porządki w getcie. Dzisiaj sądzę, że oni po prostu przyszli, żeby w gruzach szukać tych mitycznych żydowskich skarbów. Podobno też przerazili się na wi­dok moich braci, że byli wychudzeni jak kościotrupy i pewnie wygłodniali. Chaim i Izaak przyznali, że są bardzo głodni i się ukrywają, a tamci obiecali przy­nieść im chleb. Umówili się na następną noc. Dzi­siaj nie mogę odżałować, że moi rodzice ani nikt inny im tego nie odradził. Bo kiedy bracia poszli kolejny raz, usłyszeliśmy strzały. Już do nas nie wrócili…

Wesprzyj Więź

Krystyna Budnicka, właśc. Hena Kuczer – ur. 1932, pedagożka, wychowawczyni, nauczycielka, dzia­łaczka społeczna pochodzenia żydowskiego. Naj­młodsza z ośmiorga dzieci Józefa Lejzora Kuczera i Cyrli z d. Bzura. Jesienią 1940 r. ich mieszkanie znalazło się w obrębie getta. Od stycznia 1943 r. przez dziewięć miesięcy wraz z częścią rodziny ukrywała się w bunkrze w piwnicy budynku przy ul. Miłej. Krystyna Budnicka przeżyła Zagładę jako jedyna z rodziny. Po upadku Powstania Warszaw­skiego znalazła się w sierocińcu prowadzonym przez siostry szarytki. Ukończyła Liceum Sióstr Nazare­tanek, a następnie pedagogikę z psychologią wycho­wawczą i pedagogikę specjalną na KUL. Pracowała jako wychowawczyni i nauczycielka w Sanatorium dla Dzieci im. J. Marchlewskiego w Otwocku, inspek­torka w Caritas Archidiecezji Warszawskiej, a póź­niej nauczycielka w szkole zawodowej dla dzieci z niepełnosprawnością umysłową w Pruszkowie (obecnie Zespół Szkół Specjalnych im. ks. Jana Twar­dowskiego). Od 1991 r. jest działaczką Stowarzysze­nia „Dzieci Holocaustu”, w którym przez wiele lat pełniła funkcję wiceprzewodniczącej. Spotyka się z polską i niemiecką młodzieżą, występując jako świadek historii. W 2018 r. otrzymała tytuł Hono­rowej Obywatelki Miasta Stołecznego Warszawy.

Fragment książki „Ocalałam”, która właśnie ukazała się nakładem Wydawnictwa Więź. Do 19 maja można ją kupić przedpremierowo w promocyjnej cenie tutaj

Przeczytaj też: Życie przeniosło się pod ziemię. Getto pełne było ukrytych przejść, korytarzy, tuneli

Podziel się

1
Wiadomość

5 stycznia 2024 r. wyłączyliśmy sekcję Komentarze pod tekstami portalu Więź.pl. Zapraszamy do dyskusji w naszych mediach społecznościowych.