Po stłumieniu powstania zaczęło się palenie domów. Na szczęście byliśmy cały czas w bunkrze – wspomina Krystyna Budnicka w książce „Ocalałam”. 81. rocznica zakończenia powstania w getcie warszawskim.
Fragment książki „Ocalałam”, która właśnie ukazała się nakładem Wydawnictwa Więź. Do 19 maja można ją kupić przedpremierowo w promocyjnej cenie tutaj
Rafał Kotomski, ks. Grzegorz Michalczyk: Nakreślmy teraz linię chronologiczną wydarzeń. Mamy jesień i zimę 1939 roku, pierwsze miesiące okupacji. Restrykcje, prześladowania, grozę w powietrzu. Potem powstaje getto, Niemcy nakazują wznosić mur, za który Żydzi mają zapłacić…
Krystyna Budnicka: Tak, wznoszą się „mury Zagłady”, jak nazwane to zostało w zrealizowanym przez panów cyklu filmowym. A my, rodzina Kuczerów, jesteśmy w środku, właściwie na granicy getta. Unikamy, dzięki Bogu, tego wielkiego exodusu: przeprowadzek, zagęszczeń, czyli dokwaterowania uciekinierów. Ludzie muszą sobie jakoś radzić, próbują przetrwać.
I kolejny etap gettowej gehenny: zmniejszenie granic getta. Niemcy zmieniali je wielokrotnie, by jeszcze bardziej upokorzyć i utrudnić ludziom życie.
– Getto zostaje zmniejszone i mur przechodzi teraz przez plac Muranowski. My mieszkamy pod numerem 10, w części parzystej, która jest po stronie północnej, czyli – w myśl nowych granic – poza gettem. Musimy się przeprowadzić. Ludzie są już wywożeni, domy pustoszeją i znajdujemy nowe lokum przy ulicy Miłej.
Słynnej z przedwojennego wiersza Władysława Broniewskiego, a dzisiaj z tego, że przy Miłej 18 mieścił się bunkier dowództwa powstania, Żydowskiej Organizacji Bojowej, w którym zginęli żydowscy bohaterowie na czele z Mordechajem Anielewiczem.
– Znaleźliśmy dwupokojowe mieszkanie, puste, z pozostawionymi meblami, gdzie wszyscy się zmieściliśmy. Straszne… Zagłada najpewniej pochłonęła poprzednich lokatorów.
„Ulica Miła wcale nie jest miła. / Ulicą Miłą nie chodź, moja miła”, to u Broniewskiego. Pewnie pani też nie ma za dobrych wspomnień z Miłą związanych?
– Nie, na Miłej to już był koszmar. Codzienny strach z powodu łapanek, ukrywanie się w specjalnej skrytce w kominie, którą zrobili moi bracia.
Jak to działało?
– Na ścianie wisiała etażerka na szynach, za nią znajdowało się wejście do komina wentylacyjnego i tam trzeba było się chować. Często, gdy Niemcy pojawiali się na podwórzu kamienicy, razem z nimi przychodzili policjanci z Żydowskiej Służby Porządkowej i oni ogłaszali, że trzeba zejść, zabrać ze sobą takie i takie rzeczy, że ludzie pojadą do pracy. A w rzeczywistości jechali najczęściej na śmierć…
Na długo musieliście wchodzić do tej skrytki?
– Na chwilę, dopóki Niemcy nie zbiorą odpowiedniej liczby ludzi, bo oni mieli plan do wykonania. Mieszkańcy getta niestety często szli z nimi, myśląc, że to naprawdę wyjazd do pracy.
Tkwiłam w samym środku strasznej rzeczywistości getta. A byłam jakby obok, jakby to mnie nie dotyczyło. Może bez tego dystansu nie dałoby się tego wszystkiego przeżyć, ocaleć?
Później, gdy już było wiadomo, o co chodzi, niemal wszyscy się chowali i zaczęły się rewizje po mieszkaniach, a gdy naziści kogoś znaleźli, straszne morderstwa. Dzięki Bogu, nigdy na Umschlagplatz nie trafiłam. Ale mojego brata Borucha razem z żoną i dziećmi zgarnęli w łapance na ulicy. Wszyscy zginęli, najprawdopodobniej w Treblince. Dzieci były jeszcze małe. Łapanki były powszechne i pewnie mój brat nie miał szans, by się uratować. […]
Straciła pani brata Borucha z rodziną, ale to nie był koniec strasznych, tragicznych wiadomości dla was, prawda?
– Tak, później w łapance został złapany też mój drugi brat, Rafał, razem z żoną. Znalazł się w transporcie do Treblinki, z którego udało mu się uciec. Niestety, moja bratowa bała się wyskoczyć z pociągu i pojechała na śmierć. Bratu się udało i wrócił do getta, bo chciał być z rodziną.
Dzisiaj ta ucieczka wydaje mi się jakimś cudem, ale takie rzeczy się w tym strasznym czasie zdarzały. Rafał miał wolę walki, po powrocie do getta organizował bunkier przy Miłej, nawiązał wiele znajomości konspiracyjnych. W działalność konspiracyjną byli też zaangażowani dwaj inni moi bracia, Izaak i Chaim. Cała trójka chodziła na zebrania, nawiązywała „kanałowe” kontakty. Wtedy też z całą pewnością narodził się pomysł zbudowania bunkra przy ulicy Miłej, w którym potem mieliśmy się ukryć. […]
Miała pani świadomość tej konspiracji, zaangażowania? Bracia panią jakoś w to wciągali?
– Nie, przyznam, że byłam jakaś taka otępiała, nie bardzo zorientowana. Nie wiem, ze strachu czy z wyczerpania. Dziwne to zresztą, bo mam wrażenie, że do tych wszystkich zdarzeń podchodziłam właściwie bez emocji.
Nadal pani do różnych rzeczy podchodzi bez emocji, z rodzajem dystansu, chłodu? To jest pani cecha charakteru?
– Nie wiem, nie analizowałam tego. Wiem tylko teraz, jak sobie myślę o tamtej straszliwej rzeczywistości, że przecież, Boże, ja w tym wszystkim tkwiłam. W samym środku! A byłam jakby obok, jakby to mnie nie dotyczyło. A może bez tego dystansu nie dałoby się tego wszystkiego przeżyć, ocaleć? Czy byłam nieświadoma? Otępiała? Ale przecież, słuchajcie, byłam przez tyle miesięcy w bunkrze, pod ziemią…
Kiedy znalazła się pani w tym bunkrze? W czasie powstania w getcie?
– Jeszcze przed wybuchem powstania, w styczniu 1943 roku.
Wcześniej mieszkaliście w kamienicy przy Miłej?
– Tak, jakoś udało nam się w tej kamienicy przetrwać tak zwaną Wielką Akcję, czyli prawdziwą zagładę getta, które w większości opustoszało.
W getcie liczącym na początku blisko pół miliona mieszkańców zostało 40–50 tysięcy osób, jak wyliczyli historycy.
– Zostali ci, którzy się skutecznie ukrywali, i ci, którzy zostali zmuszeni do pracy w warsztatach, szopach, jak się je nazywało, bo byli jeszcze dla Niemców użyteczni.
Ale po domach ludzie nadal byli, prawda?
– Wiem, że wiele osób chowało się po piwnicach. Coś tam znajdowali, jakieś zapasy, ziemniaki, resztki żywności. Po stłumieniu powstania w getcie zaczęło się palenie i burzenie domów. Na szczęście my byliśmy cały czas w bunkrze, który miał wiele rozgałęzień, tuneli. Robota nad rozbudowywaniem go cały czas trwała.
Skąd ta decyzja, żeby już w styczniu 1943 roku zejść do bunkra?
– Wiecie panowie, ze mną przecież nikt tego nie konsultował. Zeszliśmy i już… Mogę się domyślać, że chodziło o względy bezpieczeństwa. A poza tym moi bracia, zaangażowani w ŻOB, pewnie wiedzieli, co się szykuje. Mam na myśli wybuch powstania i terror niemiecki, jaki potem zapanował. Możliwe też, że bracia, mający kontakty po aryjskiej stronie, mieli pomysł, by nas tam przeszmuglować i uratować z getta.
Pamięta pani ten bunkier? Dużo ludzi mogło się w nim zmieścić? Jak się do niego dostaliście?
– Schodziliśmy piwnicą, gdzie była klapa, a pod nią przekopany tunel, którym przechodziło się w dół, i następny tunel pod ulicą, prowadzący do kanałów, którymi potem uciekaliśmy. Piwnica została wcześniej pogłębiona, ziemia wybrana. Powstało coś w rodzaju ziemianki. Oszalowane ściany stanowiły izolację. Dużo pracy to wszystko kosztowało, ale zostało świetnie zaplanowane i wykonane. W dodatku po ciemku, bo dla bezpieczeństwa nie używano elektryczności. Okazało się później, że ten bunkier przetrwał bombardowania nawet bombami zapalającymi.
Potrafiłaby nam pani umiejscowić ten bunkier na mapie ówczesnej Warszawy?
– Mieścił się gdzieś na skrzyżowaniu dawnej Miłej i Zamenhofa, właściwie niedaleko aryjskiej strony. To pewnie dawało nadzieję i szansę na wyjście z getta.
Sam bunkier miał kilkanaście czy kilkadziesiąt metrów kwadratowych?
– Nie był duży, ale dokładnie nie potrafię tego określić. Były prycze, na których leżeliśmy i spaliśmy. Była miednica gdzieś za kotarą, gdzie się można było umyć, i wiaderko spełniające rolę ubikacji. Ściany ocieplone darnią. Nieduże pomieszczenie, jak je zapamiętałam. Raczej nie kilkadziesiąt metrów kwadratowych. Teraz dopiero dowiedziałam się, że na budowę bunkra i tuneli szły duże pieniądze. Ludzie pomagali, między innymi jakaś rodzina, która miała wytwórnię rękawiczek.
Jak długo ukrywała się pani w tym podziemnym bunkrze?
– Jak mówiłam, zeszliśmy do bunkra już w styczniu 1943 roku. Zlikwidowaliśmy mieszkanie przy Miłej, zresztą właściwie nie dało się tam już mieszkać. Ciągle musieliśmy chować się przed łapankami, bo Niemcy wywozili ostatnich ludzi, którzy jeszcze pozostali w getcie. Ale moi bracia, zaangażowani w ruch oporu przeciwko Niemcom, wychodzili na zewnątrz, mieli różne kontakty po aryjskiej stronie.
Konspiracja bardzo dobrze działała. Bracia byli członkami ŻOB, ale broni nie mieli. Pamiętam tylko jakieś butelki z benzyną. Za to ciągle spotykali się z innymi bojowcami na zgrupowaniach. Najważniejsze dla nas, dla możliwości ratunku, było to, że bracia potrafili chodzić po kanałach. To była najlepsza droga ucieczki. Byliśmy więc w bunkrze od stycznia do września 1943 roku, dziewięć miesięcy.
Zdarzało się wam wychodzić z bunkra?
– Gdy płonęły domy wokół i w bunkrze robiło się nieznośnie gorąco, uciekaliśmy do kanału. Dziwna rzecz, zapamiętałam, że w bunkrze mieliśmy światło. I jakieś zapasy wody pitnej, którą rodzice moczyli kawałki prześcieradeł. Układaliśmy je na twarzach zamiast masek, kiedy Niemcy wrzucali do kanałów bomby gazowe. To wszystko wspominam dzisiaj właściwie w kategoriach cudu, bo fakt, że mieliśmy tam wodę, trzymał nas jeszcze przy życiu.
Czym się żywiliście?
– W części bunkra była piwnica, a tam trochę zapasów: worek ziemniaków, owies, kasza. Potem zostały absolutne resztki. Było bardzo ciężko i wszyscy opadaliśmy z sił. W bunkrze przez większość czasu po prostu leżeliśmy na pryczach. Wiem, że moi bracia próbowali po ruinach, po piwnicach szukać jeszcze jakichś resztek jedzenia. Bardzo było kiepsko. Dopiero wtedy poczułam, że z dnia na dzień stajemy się coraz słabsi.
Jakieś odgłosy z góry do was dochodziły?
– Słychać było mało, raczej czuliśmy gorąco, bo nagrzewała się ziemia, która była dookoła, nad nami. Kiedy paliły się ruiny, siedzieliśmy niczym w piecu. Ale wtedy wchodziliśmy do tego kanału, gdzie było już chłodno. Kanał miał jajowaty kształt. Układało się tam deski, na których mogliśmy usiąść. Pamiętam jeszcze ścieki i straszną rzecz, bo od czasu do czasu tymi kanałami przepływały ludzkie zwłoki.
Później dowiedziałam się, że to ludzie zabici przez Niemców, którzy strzelali, dosłownie jak do kaczek, gdy tylko ktoś z kanału wystawił głowę. Dla mnie ten widok był strasznym przeżyciem, bardzo się wtedy bałam. Od pożarów spłonęły nam też jakieś drobne zapasy, worek owsa, trochę ziemniaków. […]
W jakim momencie wyszliście z bunkra?
– Powstanie dogorywało, mury stygły, mieliśmy resztkę jedzenia i groziła nam pewnie śmierć głodowa. Przypuszczam, że nie było innego wyjścia, jak nawiązać kontakt ze stroną aryjską i wydostać się kanałami z getta. Rafał utrzymywał dość częsty kontakt z aryjską stroną. Był punkt kontaktowy, gdzie podawało się karteczkę z wiadomością.
Nie potrafię operować datami i nie powiem panom, kiedy dokładnie to się stało, ale dotarł do nas łącznik. Zobaczył, jak żyjemy i że trzeba nas zabrać, bo już nie ma możliwości dłużej żyć w takich warunkach. Przyniósł w plecaku jakieś jedzenie. W pamięci zostało mi tylko jego imię, Józio, i więcej niczego o nim nie wiem. Obiecał, że zaczną powoli nas stamtąd ewakuować.
Mieli nas pojedynczo wyciągać, ale to było strasznie niebezpieczne. Wszystko mogło się dziać tylko nocą, a przecież obowiązywała godzina policyjna. Ci ludzie ogromnie się narażali, otwierając właz i wyciągając uciekających. A dla nas do przejścia był duży odcinek kanału. Chodzenie po nim też nie było wcale takie proste. W dodatku przytrafiło się nieszczęście i Rafał ciężko się rozchorował, dostał wysokiej gorączki, bardzo źle się czuł, miał biegunkę i bóle. Bracia nadali wiadomość, że trzeba go ratować. Potem okazało się, że miał tyfus. Ale wtedy cieszyliśmy się, że jako pierwszego go wzięli. Potrzebował pilnie lekarza. Zabrali go, a gdy go zabrakło, do naszego bunkra wkradło się jakieś rozprężenie.
Zabrakło waszego kapitana…
– Właśnie, bo tata był wciąż załamany i niestety nie nadawał się już na przywódcę. Na tyfusie Rafała nieszczęście, niestety, się nie skończyło.
W bunkrze zamieniliśmy dzień na noc, a noc na dzień. Wszystko po to, żeby nie było ruchu, nie było widać, że ktoś tam jest, cokolwiek się dzieje. Życie całkiem zamierało. Nocą dwaj starsi bracia, Chaim i Izaak, wychodzili, żeby zobaczyć, co się dzieje na górze, poszukać jedzenia, jakichś kontaktów, czy ja wiem… Na początku w gruzach getta nie słyszeliśmy żadnego ruchu, martwa cisza. Ale potem jakieś odgłosy dochodziły. Mogło być tak, że ludzie szukali rzekomych skarbów. Bo przecież wiadomo, że jak tam byli Żydzi, to musieli mieć kosztowności schowane w piwnicach… Kiedyś, gdy odgłosy były całkiem blisko, Izaak z Chaimem wyszli zobaczyć, o co chodzi.
Wrócili?
– Tak, ale okazało się, że spotkali jakichś dwóch myszkujących Polaków. Podobno Niemcy kazali im robić porządki w getcie. Dzisiaj sądzę, że oni po prostu przyszli, żeby w gruzach szukać tych mitycznych żydowskich skarbów. Podobno też przerazili się na widok moich braci, że byli wychudzeni jak kościotrupy i pewnie wygłodniali. Chaim i Izaak przyznali, że są bardzo głodni i się ukrywają, a tamci obiecali przynieść im chleb. Umówili się na następną noc. Dzisiaj nie mogę odżałować, że moi rodzice ani nikt inny im tego nie odradził. Bo kiedy bracia poszli kolejny raz, usłyszeliśmy strzały. Już do nas nie wrócili…
Krystyna Budnicka, właśc. Hena Kuczer – ur. 1932, pedagożka, wychowawczyni, nauczycielka, działaczka społeczna pochodzenia żydowskiego. Najmłodsza z ośmiorga dzieci Józefa Lejzora Kuczera i Cyrli z d. Bzura. Jesienią 1940 r. ich mieszkanie znalazło się w obrębie getta. Od stycznia 1943 r. przez dziewięć miesięcy wraz z częścią rodziny ukrywała się w bunkrze w piwnicy budynku przy ul. Miłej. Krystyna Budnicka przeżyła Zagładę jako jedyna z rodziny. Po upadku Powstania Warszawskiego znalazła się w sierocińcu prowadzonym przez siostry szarytki. Ukończyła Liceum Sióstr Nazaretanek, a następnie pedagogikę z psychologią wychowawczą i pedagogikę specjalną na KUL. Pracowała jako wychowawczyni i nauczycielka w Sanatorium dla Dzieci im. J. Marchlewskiego w Otwocku, inspektorka w Caritas Archidiecezji Warszawskiej, a później nauczycielka w szkole zawodowej dla dzieci z niepełnosprawnością umysłową w Pruszkowie (obecnie Zespół Szkół Specjalnych im. ks. Jana Twardowskiego). Od 1991 r. jest działaczką Stowarzyszenia „Dzieci Holocaustu”, w którym przez wiele lat pełniła funkcję wiceprzewodniczącej. Spotyka się z polską i niemiecką młodzieżą, występując jako świadek historii. W 2018 r. otrzymała tytuł Honorowej Obywatelki Miasta Stołecznego Warszawy.
Fragment książki „Ocalałam”, która właśnie ukazała się nakładem Wydawnictwa Więź. Do 19 maja można ją kupić przedpremierowo w promocyjnej cenie tutaj
Przeczytaj też: Życie przeniosło się pod ziemię. Getto pełne było ukrytych przejść, korytarzy, tuneli