Sposób obcowania z filmami w dzieciństwie ukształtował mnie jako widza. Może nawet jako człowieka.
W dzieciństwie filmy były dla mnie intensywniejsze. Niekoniecznie lepsze niż dzisiaj, bardziej widowiskowe, dłuższe, tylko właśnie intensywniejsze. Odbierałem je całym sobą. Tak było z drugą częścią „Gwiezdnych wojen” oglądaną w kinie (dopiero po latach widzę, że nie było to wcale dzieło sztuki…), czy z „Księciem Egiptu”, czyli moim pierwszym w życiu zetknięciem z chłodną salą, której centrum stanowi ogromna płachta, a na niej wyświetlane obrazy.
Źródłem tak intensywnego odbioru filmów była oczywiście moja dziecięca wrażliwość, polegająca na tym, że bez krytycznego dystansu dawałem się pochłonąć opowieści. Ale dochodził do tego jeszcze jeden czynnik, którego nie sposób lekceważyć: dwadzieścia lat temu oglądałem znacznie mniej tytułów niż obecnie. Po prostu nie było platform vod, lokalną wypożyczalnię wideo można było co prawda odwiedzać (nawiedzać?) regularnie, ale też bez przesady: nikt nie wychodził z niej obładowany kasetami.
Kto miał dekoder Canal Plus/HBO, ten był do przodu – mógł względnie szybko cieszyć się w domowym zaciszu głośnymi wówczas premierami. Tyle że u nas w domu nie było dekodera, a zwykła kablówka. Do kina chodziłem raz w miesiącu, choć może lepiej powiedzieć, że jeździłem: najbliższe od rodzinnego miasteczka było oddalone o siedemdziesiąt kilometrów.
Jako nastolatek kolekcjonowałem filmy na DVD, ale znowu: ile płyt da się kupić miesięcznie? Jedną, maksymalnie dwie w miesiącu, znacznie częściej: jedną na dwa-trzy miesiące.
Wspominam o tym wszystkim, uśmiechając się pod nosem. Obecnie jako dorosły oglądam po dziesięć-dwanaście tytułów tygodniowo, liczba niczym z bajki dla mnie dwunastoletniego. Kino odwiedzam minimum raz w tygodniu. A jednak nie mam wątpliwości: to sposób obcowania z kinem w dzieciństwie ukształtował mnie jako widza. Może nawet jako człowieka.
Oglądałem wtedy nie tylko mniej, ale też inaczej. Będąc dzieckiem, nie działałem według zasady: „obejrzyj, pomyśl, wystaw ocenę, napisz kilka akapitów, a potem idź dalej”. Raczej: dziś podziwiaj „Pewnego razu na Dzikim Zachodzie”, a po dwóch dniach zacznij podziwiać od nowa, jakbyś jeszcze nie znał tej opowieści, nie nasycił się nią. Oglądaj „Matriksa” czy „Ogniem i mieczem” z braćmi i kuzynami tyle razy, aż porysuje się płyta lub któryś z was nieopatrznie uszkodzi kasetę. Scena po scenie naucz się „Władcy pierścieni”, aż będziesz wiedział, w której minucie „Dwóch wież” Gimli spada z konia. I tak dalej, i tak dalej.
Inna sprawa, że z filmami bywa jak z książkami: raz poznane mogą nam towarzyszyć przez całe życie. Tytuły, sceny, dialogi czy bohaterowie potrafią wracać w naszych myślach w najmniej oczekiwanych momentach. Podpowiadać coś, wyjaśniać. Pocieszać. Upłyną lata, przeminie nasza sprawność i siła, odejdą bliżsi lub dalsi, a film oglądany w dzieciństwie będzie nas dalej zapraszał na seans. Chociaż już nie będzie taki sam: zmieni się, tak jak zmieniliśmy się i my. To znaczy, my zobaczymy go inaczej.
Wspomniałem o kształtowaniu, bo takie podejście można potem przenieść na inne obszary życia. Nie chciej zdobywać od razu „wszystkiego”, skup się na tym, co przed tobą – niejako szeptały mi do ucha filmy. Poświęcaj maksymalną uwagę ulotnemu „teraz”. Powoli, nie śpiesz się ani nie porównuj z innymi, ignoruj presję (kategoria, że coś „trzeba obejrzeć” jest dla mnie wciąż niezrozumiała). Kino to nie wyścig. Podobnie i życie to nie wyścig.
A to wcale nie jest takie proste – na przykład, by słuchając kogoś, słuchać go naprawdę, a nie wędrować myślami zupełnie gdzie indziej. Nie bić pokłonów przed ilością, a raczej spokojnie hołdować jakości; wykonywać jedną czynność, a nie cztery jednocześnie. Nie rozdrabniać swojego czasu, talentu, uwagi na pięćdziesiąt inicjatyw czy pomysłów (do dziś jestem zwolennikiem obejrzenia danego dnia jednego czterogodzinnego filmu, zamiast dwóch czy trzech półtoragodzinnych…). Iść, a nie biec.
I na wiosennym spokojnym spacerze – cieszyć się kwitnącą na biało wiśnią, absolutnym błękitem nieba, smakiem lodów waniliowych. Tak jak dyskretną mądrością kina.
Przeczytaj też: Sándor Márai, balsam na obsesję jednoznaczności