W świecie błyskawicznych rozstrzygnięć proza Máraiego to genialne przypomnienie, że w życiu bywają zdarzenia, których sensu nigdy nie zrozumiemy.
Kasi
Podobno największego szczęścia doświadczył jako dziesięciolatek. Wszedł wówczas do ciemnej, pustej sypialni matki i stojąc na progu dostrzegł „na politurze mebli i kaflowym piecu na wprost okna świecące się odbłyski niebieskiego śniegu, leżącego na ulicy i na dachach przeciwległych domów”. „Czaru tamtej chwili nie umiem zapomnieć[1] – wspominał po latach w „Księdze ziół”. – Nigdy dotychczas, i nigdy później, w całym moim życiu nie poznałem, nigdy i nigdzie nie spotkałem tak całkowitego omamu tajemnicy, bajki, oczarowania, czegoś z baśni, z Andersena”.
A potem – potem przyszła wielka wojna i pierwsze pęknięcie znanego mu świata, wejście na literacką arenę, sukces, trauma drugiej wojny i emigracja, z której już nigdy nie wróci. Do tego druzgocące śmierci – najpierw ojca, pod koniec życia brata, żony, z którą przeżyli ponad sześćdziesiąt lat małżeństwa, oraz przybranego syna. Starość zespolona z olbrzymim poczuciem osamotnienia. I ten końcowy, samobójczy, desperacki akt… Dużo, chyba za dużo, jak na jedno życie.
W losie Sándora Máraiego zamknął się niemal cały wiek dwudziesty, włącznie, a może przede wszystkim, z jego piekłami i niepokojami. Biografia węgierskiego twórcy to osobliwa symbioza życiorysu mieszczanina i artysty. Ciągłe szukanie formy literackiej, zdobywanie kolejnych pisarskich szczytów i pogrążanie się w kryzysach. Dorobek, którego nie da się poznać i opisać „raz a dobrze”, który chwyta czytelnika i nie wypuszcza ze swoich objęć.
Wszystko jest takie byle jakie
Od kilku miesięcy ponownie spędzam noce nad prozą Máraiego, zwłaszcza tą krótką, pozornie prostą. Wracam do „Występu gościnnego w Bolzano” (1940) i do „Żaru” (1942), jednej z najwspanialszych powieści, jakie przeczytałem w życiu. Po dekadzie przerwy otwieram „Księgę ziół” (1943), zaczytuję się po raz pierwszy w książce „Sindbad powraca do domu” (1941) oraz w „Siostrze” (1946).
Zatrzymajmy się najpierw przy tej ostatniej. Jej nowe wydanie ukazało się w Polsce kilka tygodni temu. To opowieść typowa dla autora „Wyznań patrycjusza” (1934): o kompozytorze, który stracił gdzieś po drodze uczucie do muzyki i został między innymi za to „ukarany” paraliżem ciała; o jego niespełnionej, nieuchwytnej wręcz miłości i napięciu między rozumem a namiętnością; o obsesyjnym porządku śmierci, podług którego gdy ktoś przygotowuje się „do wielkiego nic”, wcześniej „starannie porządkuje wokół siebie wszystkie przedmioty i rekwizyty”; o lekarzu, który uważa, że „człowiek nie ma granic. Jest o wiele bardziej nieskończony niż choroba […]. Niemal tak nieskończony jak Bóg, który go opuścił”; wreszcie o (tytułowej) siostrze zakonnej, która wyznaje: „Wszystko jest takie byle jakie. Nie trzeba wierzyć, że wszystko ma sens. Bo może choroba nie ma sensu. Podobnie leczenie i śmierć”.
Jest jeszcze tajemnica, bodaj najbardziej intrygujący element w pisarstwie Máraiego. Swego rodzaju obłok, który spowija u niego fabułę i bohaterów. Jeśli ktoś chce poznać wszelkie szczegóły akcji i na niej się skupić, niech lepiej sięgnie po inną literaturę. Tutaj spotkają go zauroczenie, wręcz uwiedzenie pięknem języka, dialogi – i monologi! – doprowadzone do granic możliwości, sporo fundamentalnych pytań. Ale mało odpowiedzi.
Márai dokonał w literaturze tego, czego Visconti w kinie: sportretował zmierzch świata, który kończył się od początku XX wieku i ostatecznie pogrążył się w otchłani wraz z wojną
Ciekawe, jak bardzo twórczość ta opiera się banalnemu odczytaniu biograficznemu. Niby wspomniane „Wyznania…” są autobiografią, niby mamy pisany przez prawie pół wieku „Dziennik”, niby takie książki jak „Księga ziół”, „Cztery pory roku” (1938) czy „Niebo i ziemia” (1942) składają nam obietnice, że będziemy obcować z „przemyśleniami” autora jeden do jednego. Tymczasem autor ten stale się nam wymyka. Kiedy już poznamy jeden kod odczytania, przed nami wyrastają kolejne i kolejne.
Márai na pewno zawsze i wszędzie był samotnikiem? A jeśli przeczą temu wspomnienia jego kolegów-literatów z czasów przed emigracją? Jak to możliwe, że miał, jak sam zapewniał, duże poczucie humoru, skoro ze świecą szukać fotografii, na których się uśmiecha? Jak czytać deklarację „Z ostatnim tchnieniem podziękuję losowi, że byłem człowiekiem i iskra rozumu świeciła także w mojej mrocznej duszy”, skoro zapisała ją osoba, która później odebrała sobie życie?
Pytań i wątpliwości jest więcej. Tak jakby pisarz, przez dekady tkający swoje dzieło, dialogujące ze sobą na przestrzeni lat, celowo umykał czytelnikom, jakby puszczał oko i mówił pod nosem: przepływa przeze mnie strumień piękniejszy niż ja sam, przepływa i przez was, nie skupiajcie się więc na mnie.
Trochę po bohatersku i odrobinę tchórzliwie
Zresztą o „Księdze ziół” – która powstała na półmetku życia Máraiego – jej autor poczynił w „Dzienniku” następujące wyznanie: „Ta książka jest dużo mądrzejsza, odważniejsza i bardziej ludzka, niż jestem ja”. Słowa te znajdą zastosowanie zwłaszcza w przypadku, gdyby ktokolwiek uwierzył, że węgierski pisarz już w połowie lat 40., będąc jeszcze dość młodym mężczyzną, stał się stoickim mędrcem na wzór Seneki.
Mimo wszystko nie mogę się oprzeć wrażeniu, że Márai się w tej niewielkiej książeczce odkrywa. Nie wtedy jednak, gdy porządkuje ludziom świat, zaleca walkę z pokusami, godzinne spacery czy harmonijną codzienność, a wówczas, kiedy dopuszcza do głosu swój realizm, który wielu nazwałoby pesymizmem. Kiedy przypomina, że nic nie trwa wiecznie. „Twoja jest tylko praca. […] Tylko zmęczenie jest twoje, pot i poświęcenie. Wszystko inne jest bardziej ulotne niż poranna mgła, kruchsze niż skrzydełko motyla”. Albo gdy radzi, by nie opędzać od siebie smutku, bo on „upiększa”: „Smutek w nieoczekiwanej chwili przykrywa świat, na który patrzysz, cudowną, szarosrebrną mgłą, i wszystko staje się szlachetniejsze, rzeczy i wspomnienia”.
A śmierć? Wśród różnego rodzaju zaleceń znajdziemy również trzeźwe stwierdzenie, że nawet mędrcy umierają: „Nie wstydź się przyznać, iż sprawia ci ból myśl o tym, że masz pozostawić tę ohydną i wspaniałą pewność, życie, w zamian za nieznaną i złowieszczo niepojętą niepewność, jaką jest śmierć, zaprzestanie, nicość. Możesz się bać, ale spokojnie. Nie lamentuj, ale masz prawo się bać. A zresztą, jeżeli ci to ulży na duszy, możesz sobie lamentować. Nie chciej umierać «z godnością», a więc kłamliwie. Umrzyj tak, jak żyłeś: w ludzki sposób, zatem trochę po bohatersku i odrobinę tchórzliwie”.
Żyją (i umierają) w ten sposób bohaterowie powieści Máraiego – osobliwi, osobni, niepozbawieni wad czy kompleksów. Takim jest choćby Giacomo Casanova. W masowej wyobraźni to XVIII-wieczny awanturnik i łamacz kobiecych serc, w „Występie gościnnym…” to, owszem, wciąż amant, którego wyczyny są na ustach całego miasta, ale również człowiek wcale nie piękny, mający świadomość upływających lat.
Całując każdą kolejną kobietę, w głębi duszy zadaje sobie ciągle pytanie: czy to wreszcie ta jedyna? I przyzwyczaja się do rozczarowania. Życie może mu dać wszystko, oprócz szczęścia. Giacomo, wychodząc wieczorem na karty i przygody, nosi w sercu ciekawość i smutek, „co jest jednym i tym samym”, więcej nawet: wie, że zwycięstwo jest zawsze również klęską. I wciąż na coś czeka. „Bo czekać to tyle, co żyć”. Barwna łotrzykowska historyjka szybko zamienia się w nostalgiczną zadumę nad ludzkim losem, w którym to losie najczęściej za pomocą różnego rodzaju masek ukrywamy swoje zranienia, blizny, braki. I w którym nie da się wypędzić z oczu łez żalu.
W końcu nostalgia to jedna z głównych bohaterek tej prozy. Márai dokonał w literaturze mniej więcej tego, czego Visconti w kinie: sportretował zmierzch świata, do którego należał, a który kończył się od początku XX wieku i ostatecznie pogrążył się w otchłani wraz z wojną. Nieprzypadkowo jeden z bohaterów „Żaru” przyznaje: „Był niegdyś świat, dla którego warto było żyć i za który warto było umrzeć. Ten świat umarł”.
Nieprzypadkowo też Gyula Krúdy-Sindbad w swój ostatni dzień rozpamiętuje przeszłość. Jest przecież żeglarzem, literatem i dżentelmenem, który zgubił się w życiu: „urodził się panem i pisarzem w świecie, który nie potrzebował już ani prawdziwych panów, ani prawdziwych pisarzy”. Dawne Węgry i życie literackie, które kultywował, pogrążyły się „niczym Atlantyda w głębiach czasu”, istnieją już tylko w duszach takich ekscentryków jak Krúdy, strażnik pamięci. Ale Márai w przedziwny sposób go ocala. Sindbad nie umiera – wraca do domu.
Przeszłość drobniejsza od prochu
Wspomniałem o tym, że nie da się tej twórczości poznać „raz a dobrze”, oswoić, czyli właściwie – używać do poprawy nastroju. By się o tym przekonać, wystarczy przeczytać „Żar” (polskie wydanie liczy zaledwie 166 stron), ale nie raz, a dwa, trzy lub więcej razy. Za każdym razem spotkanie z historią pewnego generała, jego żony i przyjaciela zyskuje nieco inny blask.
Na pewnym poziomie arcydzieło Máraiego to – podobnie jak wszystkie jego książki – opowieść o tym, że „człowiek wytrzyma wszystko dopóty, dopóki ma w życiu cel” (zwróćmy uwagę, że i bohater „Siostry” zapada na chorobę w konkretnym momencie: dopiero po zagraniu koncertu). Dawni przyjaciele, obecnie już starcy, żyją tylko po to, by się zobaczyć i wyjaśnić zdarzenie, które – każdego inaczej – nęka ich od prawie pół wieku. Kiedy ten cel zostanie osiągnięty, misja wypełniona, obaj będą mogli odejść w nicość (jak sam pisarz w 1989 roku?…).
Poza tym „Żar” ukazuje, że największe fatum w życiu człowieka to pragnienie bycia kimś innym. Generał u kresu wygłasza przejmująco smutny, ale i głęboko prawdziwy, monolog. „Trzeba zgodzić się z tym, że jesteśmy tacy lub inni, i wiedzieć – kiedy się z tym godzimy – że za tę mądrość nie otrzymamy pochwały od życia, nie przypną nam do piersi orderu, kiedy wiemy i znosimy to, że jesteśmy próżni, samolubni, albo łysi i brzuchaci – mówi. – Trzeba znosić i to, że nasze pragnienia nie znajdują odzewu w świecie. Że ci, których kochamy, nie kochają nas albo że nie kochają tak, jak się spodziewamy. Trzeba znosić zdradę i niewierność, i to, co liczy się między najtrudniejsze zadania każdego człowieka, trzeba znosić wybitność charakteru lub umysłu drugiego człowieka”.
Jedynym pocieszeniem mogą być słowa, jakie kieruje do bohatera jego teść: „Czegóż chcesz? Przeżyłeś”. Ostatecznie przecież „kto przeżyje, ten wygrywa własny proces”. Jeśli zdecydujemy się żyć – to zdanie z „Bez końca” Kieślowskiego – musimy wiele wytrzymać. I przygotować się bardziej na gorycz niż euforię. Na to, że być może – notował oszołomiony stratami stary pisarz – „nie istnieje ani cel, ani sens. Są tylko fakty, bezlitosne fakty”.
A jednak przy kolejnej lekturze mała-wielka powieść Máraiego mówi mi o czymś jeszcze, czymś raczej dziś niepopularnym. W świecie natychmiastowych porad i błyskawicznych, jednoznacznych rozstrzygnięć, gdzie wszyscy chcą wiedzieć wszystko natychmiast, „Żar” to genialne przypomnienie, że w życiu bywają chwile, których nigdy do końca nie zrozumiemy.
Nie rozstąpią się niebiosa i Bóg nie wskaże nam ukrytego znaczenia (pisarz nie lubił zarówno ateistów, jak i „wierzących mas”; wątpił, szukał, stawiał pytania, ale pozostał sceptyczny, jak ognia unikał religijnych deklaracji). Ba, uczestnik zdarzeń, które nas intrygują, niby mógłby rozwiać nasze wątpliwości, ale czy miałoby to sens? Prawda zawsze uzdrawia? A może finalnie blednie i traci swój ciężar? Kobieta, którą kochaliśmy, tak naprawdę nas nie kochała? Przyjaciel tylko udawał przyjaźń? Ale jakie to ma teraz znaczenie? W czym pomoże uzyskanie odpowiedzi? Nie warto się zbytnio dziwić niezrozumiałym rzeczom – dopowiedziałby Sindbad. Czy w ogóle można całkowicie ufać sobie, swoim emocjom i wspomnieniom? Czy losem człowieka nie jest niesienie osobistego ciężaru pytań, jak w pieśni Beatlesów, przez długi czas? Do końca?
„U kresu wszystko będzie takie proste – wszystko, co było i co być mogło. Drobniejsze od prochu i popiołu będzie wszystko to, co niegdyś było faktem” – uważa generał. Z kolei żeglarza-pisarza pociesza świadomość, że „życie obojętnie toczy się dalej, z nami czy bez nas, i wszystko, przez co cierpimy, rozpłynie się w czasie i słonecznej przestrzeni tak samo, jak pod wpływem majowego słońca rozpływa się wisząca nad Dunajem mgła”. Pewnie więc rację miała Agnieszka Osiecka w pozornie banalnych wersach piosenki: „Co było, to było / Nie wróci drugi raz”? Co pozostaje? Biadolenie nad rzeczywistością? Smutny uśmiech skierowany ku przeszłości? A jeśli jedno i drugie? Raz jedno, raz drugie?
Przypomina mi się wielki Federico Fellini, który na planie „Osiem i pół” tłumaczył dziennikarzom, że życie polega na niezaspokojonej pasji. „Gdybym nawet znalazł intelektualne rozwiązanie moich problemów – z Panem Bogiem, z żoną, z kobietami, ze śmiercią, z urzędem podatkowym – co by mi to dało? Byłoby to oszukiwanie samego siebie. Problematyzując życie, pozbawiamy je naturalnego biegu. Bo nie jest tak, że świadomie przeżywasz życie. Życie żyje w tobie – ty pozostajesz pasywny. Nie żyjesz – jesteś żyty. Trzeba dać się temu pochłonąć, jak w podróży” – mówił reżyser.
Żyjąc, jesteśmy „życi”? Warto dać się życiu pochłonąć, nawet jeśli jego finał będzie mroczny? Czy pod tymi stwierdzeniami podpisałby się Sándor Márai? Nie wiem, wiem jedynie, że uznawał, iż sens nie jest nikomu dany raz na zawsze, raczej umyka nam niczym motyl. Trzeba go szukać, tańczyć w objęciach egzystencjalnego żaru (oraz żalu), prowadzić beznadziejne zapasy z czasem i śmiercią. A także próbować zapamiętywać krótkie chwile, kiedy się było szczęśliwym. Na przykład oglądając odbicie śniegu w pokoju matki.
Przeczytaj też: Sorrentino – metafizyk niespełnienia
[1] Wszystkie użyte w tekście cytaty z książek Máraiego podaję w tłumaczeniu Feliksa Netza.