Wchodziliście kiedyś do kościoła lub na spotkanie wspólnoty z myślami: czy jestem tu w ogóle mile widziany?
Trafiłem ostatnio do Łowicza, a w zasadzie do seminarium w Łowiczu. Było to kilka dni po ogłoszeniu decyzji o przejściu bp. Andrzeja Dziuby na emeryturę. Jako osoba mieszkająca na terenie tej diecezji dość szybko i, jak mniemam, stanowczo skomentowałem kolejne zmiany personalne w episkopacie. Wskazałem, że jest mi wstyd, że w komunikacie diecezji pominięto przyczyny zmiany zawodowego statusu byłego ordynariusza Kościoła łowickiego. Zapomniano wspomnieć o „nieprawidłowościach”, których bp Andrzej dopuścił się, „wyjaśniając” (sic!) sprawy dwóch duchownych oskarżonych o seksualne skrzywdzenie dzieci.
Gdy tak stałem z żoną w gronie naszej oazowej wspólnoty – w trakcie spotkania w łowickim seminarium – zastanawiałem się: czy to jest (nadal) moje miejsce? Czy ja jeszcze tutaj pasuję? A może jestem „zdrajcą” – nie jest przecież tajemnicą, że Państwowa Komisja ds. Pedofilii, w czasie, gdy byłem jej szefem, powiadomiła prokuraturę o zaniechaniach bp. Dziuby.
„Oszalał, zbłądził, zachłysnął się stolicą”
Gdy zacząłem kierować Komisją, zewsząd słyszałem, że będę szedł pod rękę z biskupami; że będę roztaczał nad nimi parasol ochronny w imieniu państwa. Gdy jednak już w 2020 roku zgłosiłem swoje krytyczne uwagi dotyczące działań kościelnych instytucji w obliczu skandali seksualnych, część osób mogła poczuć zaskoczenie. Niektórzy państwowi urzędnicy wyrazili wówczas, w sposób zgoła niekulturalny, swoje oburzenie. Taka reakcja tylko zmotywowała mnie do zakończenia kontaktu z propagatorami romansu tronu z ołtarzem.
Kolejne moje wywiady, stanowiska, wystąpienia i pisma wywołały konsternację wśród konserwatystów, z którymi dotąd byłem kojarzony. Jedni mówili, że „nagle się stałem przyzwoity”, inni wyrażali zdziwienie w bardziej oceniający sposób: „oszalał, zbłądził lub zachłysnął się stolicą”.
Nie wiem, jak ocenić swoją przemianę w kategoriach publicystycznych. Pamiętam jednak pewną rozmowę z człowiekiem, któremu obecnie daleko do Kościoła. Został skrzywdzony przez kapłana, który przyjaźnił się z jego rodzicami. Stwierdził, że po wysłuchaniu wspomnień „nieumarłych” – jak mawia o skrzywdzonych Robert Fidura – już nigdy nie będę taki sam.
Rzeczywiście. Kolejne dialogi ze wspomnianym Robertem, słowa, jakie z mocą w wywiadach i na sali sądowej wypowiedział Jakub Pankowiak, a także pełne bólu akapity Tośki Szewczyk, nie tylko mnie zmieniły i nadal zmieniają, ale rodzą też tysiąc pytań, które przeplatają się ze złością.
Gdy o tym wspominam w różnych rozmowach, natychmiast pojawia się pytanie o moją wiarę. Wpierw Piotr Jacoń ze zdziwieniem pytał mnie, jak mogę modlić się w kościele, mając świadomości nie tylko grzechów, ale także przestępstw, jakie mogli popełnić biskupi i ich podwładni. Ostatnio Magdalena Rigamonti i Tomasz Sekielski w podobnym tonie pytali mnie zaczepnie mnie o dialogi z Najwyższym.
Cóż, wracam do tych tak istotnych dla mnie rozmów i łapię się na tym, że temat wiary i Kościoła jest dla większości osób wciąż ważny. Bez względu na to, jak i czy praktykujemy, w jakiś sposób intuicyjnie drążymy tematy uczciwości tych, którzy zostali „powołani”. Tak, kolejne doświadczenia w mojej pracy, a także lektury akt, wpłynęły na to, jak wierzę. Dzisiaj, po kolejnych skomplikowanych sprawach wiem, że ratunek znajduję w wierze prostej. Pewnie dlatego tak bliska mi jest definicja modlitwy, którą sformułował św. Jan Maria Vianney: „ja patrzę na Niego, a On patrzy na mnie”.
Wypychani bywają święci
Historia skromnego księdza z Ars jest zresztą emblematyczna. Dzisiaj wielu wspomina go jako patrona proboszczów, zapominając, że on prawie księdzem nie został. Nie potrafił opanować w szczególności łacińskiej gramatyki, jego proboszcz zrezygnował z nauczania go tego przedmiotu, widząc, że nauka nie daje efektu. Biografowie wskazują na epizod usunięcia Jana z seminarium i dopuszczenia go do egzaminów wyjątkowo przeprowadzanych nie w języku łacińskim, ale francuskim.
Do wypychania dochodzi wtedy, gdy stawiamy granice nieprzyzwoitości systemu klerykalnego; gdy głośno mówimy: „stop” i „dość”
Odnoszę wrażenie, że Vianney był ks. Janem Kaczkowskim ówczesnego Kościoła. Także Jan, jako założyciel puckiego hospicjum, był osobą, którą kościelny system chciał wypchnąć poza swoje ramy. Zresztą Jan Kaczkowski wspominał, że wyświęcono go dzięki interwencji jego ojca u znajomych jego przełożonych.
Obawiam się, że na naszych oczach rodzi się pokolenie wypychanych z Kościoła. Myślę o swoich doświadczeniach z hierarchią, ale także o tych wszystkich – także świeckich – którzy chcą tchnąć normalność w, jak to mówią, relacje eklezjalne; którzy nie chcą już słuchać kurialnej paplaniny o „grzechu” i „pokusach” w kontekście przestępstw seksualnych, ale pragną uczciwego stosowania paragrafów także wobec nosicieli koloratek. Myślę też o tych, którzy przez lata byli, czasem uporczywie, pytani przed duchownych o jakość własnej wiary, a teraz chcieliby zadać pytanie zwrotne: „co z twoją wiarą, bracie prałacie?!”.
Do wypychania dochodzi wtedy, gdy stawiamy granice nieprzyzwoitości systemu klerykalnego; gdy głośno mówimy: „stop” i „dość”. Tomek Terlikowski, którego publikacje w jezuickim portalu Deon zostały w ostatnich dniach zablokowane – a którego przyjęły otwarte łamy Więź.pl – wielokrotnie opowiadał o swojej zmianie nastawienia do instytucji Kościoła. Katalizatorem tej zmiany – a być może nawet jakiegoś wewnętrznego nawrócenia eklezjalnego? – były spotkania ze skrzywdzonymi, które zrewolucjonizowały jego nastawienie do drugiego człowieka. Ja podobnej przemiany nieustannie doświadczam.
W bólu i cierpieniu osób skrzywdzonych uczymy się uspokojenia, uzdrowienia w relacji z drugą osobą. Uspokojeniem relacji nazywam rezygnację z formułowania arbitralnych ocen i osądów na tematy postaw lub czynów drugiej osoby, powstrzymanie się od diagnozowania czyjegoś stanu jak od linijki, według formułek spowiedniczych. Neurotyczne sięganie po kanony powinno ustąpić miejsca duchowemu towarzyszeniu – to postulat realnej zmiany, ale nie herezji. Symbolicznie chodzi o odłożenie w duszpasterstwie „linijki i przejście na kompas” – jak w jednym z tekstów postulował Zbigniew Nosowski.
Co mnie zatem w Kościele trzyma?
Lęk przed oceną jest zresztą jednym z najtrudniejszych doświadczeń w Kościele. Wiem, to zaskakujące, bo stan ten nie powinien istnieć, gdy wiemy, jak wygląda miłosierne oblicze Jezusa, który przyjmuje każdego i leczy nasze rany. Doświadczyłem tego lęku podczas jednego z kościelnych spotkań, gdy przyjaciel poprosił mnie, bym wypowiedział się na temat „trudnej miłości do Kościoła”. Gdy przygotowywałem swoje wystąpienie, właśnie z lękiem myślałem o tym, jak zostaną przyjęte moje krytyczne uwagi do nieewangelicznej działalności kurii diecezjalnych.
Moją odpowiedź na postawione wówczas pytanie zniuansowałem, m.in. w oparciu o argumenty historyczne. Odwoływałem się do Ewangelii i słów Jezusa: „Słów ich słuchajcie, czynów nie naśladujcie”. Co jednak począć, gdy trudno słuchać kłamliwych słów następców apostołów?
Gdy dziś wracam do pytania: „co to znaczy: miłość do Kościoła?”, to w głowie pojawia mi się coraz więcej wątpliwości. Do jakiego Kościoła? Tego, który kłamie ustami odchodzącego biskupa? Tego, który milczał o przyczynach szybszej emerytury innego ordynariusza? Tego, który zatrudnia bezlitosnego prawnika obrażającego w sądzie skrzywdzonych? A może tego, który głosząc piękne hasła miłosierdzia, całkowicie zapomina o skrzywdzonych w ramach sądowych postępowań kanonicznych?
Dramat dzisiejszej sytuacji polega na tym, że jako niewiernych przedstawia się tych, którzy naśladują miłosiernego Samarytanina. Jako heretyków wskazuje się zaś tych, którzy niczym Nikodem zadają odważnie pytania. Wzorem do naśladowania są z kolei ci, którzy niczym uczeni w Piśmie przestrzegają kanonów, podążając bezwiednie za przełożonymi, bo ich krytykować się „nie godzi”. Co mnie zatem w tym Kościele trzyma?
Nie tracić z oczu Tego, który otwiera oczy
Myślę, że trzyma mnie wiara totalnych gigantów, którzy mimo słabości wykazywali się jakąś niepojętą mocą. Gdy sięgnąłem do historii świętych, spotkałem św. Filipa z Neri, który wpierw podobno był suspendowany za spowiadanie na niepoświęconej ziemi, a potem z klasą kilkakrotnie odmawiał przyjęcia godności kardynalskiej, bo chciał pracować z nędzarzami tamtych czasów.
Myślę o św. Janie Bosko, genialnym pedagogu, który nie bał się wygłupiać, wchodzić w buty chodzącego po linie klauna, a nawet zaryzykować więzienną odsiadkę, by zawalczyć o bezlitośnie wykorzystywane dzieciaki. Swoją drogą, ten kapłan z Turynu miał przez pewien czas kościelny zakaz spowiedzi.
Trzyma mnie przy Bogu św. Helena Kowalska, „szalona” zakonnica, wyśmiewana przez współsiostry i wysyłana przez nie do psychiatry, która została sekretarką Mistrza z Nazaretu. Myślę o ks. Dolindo Ruotolo, którego część osób uważała za dalekiego od normy intelektualnej, a który prostą dobrocią przybliżył tysiące ludzi do wiary.
Nie dam się wypchnąć z Kościoła także z racji na mojego niewidomego „znajomego” z kart Pisma. Wspomina o nim św. Jan w dziewiątym rozdziale Ewangelii, gdy przechodzący Jezus uzdrowił tego niewidomego od urodzenia człowieka. Ów żebrak – po tym, jak został uzdrowiony – nagle odważnie wszedł w dialog z uczonymi w Prawie. Jak czytamy: „Znowu więc przywołali tego człowieka, który był niewidomy, i rzekli do niego: – Daj chwałę Bogu. My wiemy, że człowiek ten jest grzesznikiem. Na to odpowiedział: – Czy On jest grzesznikiem, tego nie wiem. Jedno wiem: byłem niewidomy, a teraz widzę”.
Znam to doświadczenie. I to dosłownie. Będąc w dzieciństwie osobą niewidomą, mam świadomość tego, jak ważna jest każda chwila, w której widzę i mogę oglądać świat. Wspomniana przeze mnie postać emanuje unikalnym spokojem i dojrzałością. Jest pozbawiony kompleksów, świadomy tego, czego doświadczył, odważnie dyskutuje z tymi, którzy chcą być postrzegani jako jedyni depozytariusze prawdy.
Mój „święty niewidomy” jest świetnym przykładem tego, jak strażnicy poprawności mogą chcieć wyrzucić kogoś poza ramy instytucji, gdy ta osoba nie spełnia odgórnie ustalonych „kryteriów normalności”, jak mawiał prof. Antoni Kępiński.
Tymczasem kryteria Tego, który otwiera oczy, są na szczęście dalekie od kryteriów kanonicznych kodeksów. A przykład uzdrowionego z Ewangelii pozwala skonstruować kluczową dla mnie zasadę: gdy instytucja próbuje Cię wywalić, nie trać z oczu Tego, który kiedyś otworzył Ci oczy.
Przeczytaj też: Sorry, bracia biskupi