
Znów widzieć. Znów należeć. To „znów” odsłania cały ból ludzi, którzy zostali pozbawieni czegoś, w czym zdążyli wcześniej zasmakować. Historia Kasi w Kościele z kilku ostatnich lat to w dużej mierze opowieść właśnie o upokorzeniu i… o nienależeniu.
To było jedno z tych nieszkodliwych, lecz dłużących się niemiłosiernie kazań. Wyrosłam już wtedy z prób stwarzania pozorów pobożności – zaczęłam więc rozglądać się po małej góralskiej kaplicy, szukając bezczelnie jakichkolwiek druhów w niedoli. Zanim jednak trafiłam na jakieś rozumiejące oczy, wśród zebranych rozległ się szmer. Nadstawiłam więc uszu i w ostatniej chwili zdążyłam uchwycić słowa kaznodziei: „Teraz jako Kościół pomodlimy się za siebie nawzajem. Proszę, żeby najpierw uklęknęli księża i osoby życia konsekrowanego”.
Po krótkiej modlitwie usłyszeliśmy zapowiedź „zmiany warty”. Uklęknąć miały osoby żyjące w związkach małżeńskich. Kapłan przez kilka chwil wypowiadał nad nimi słowa błogosławieństwa, a potem płynnie przeszedł do modlitwy wiernych.
Wtedy znalazłam rozumiejące oczy. Kilka osób, podobnie jak ja, rozglądało się wokół siebie, jednocześnie ewidentnie próbując zniknąć. Paliliśmy się ze wstydu, myśląc o swoim życiu w pojedynkę. Bo oto właśnie przed chwilą Kościół modlił się za siebie nawzajem… i nie znalazło się w tej modlitwie miejsce dla nas.
*
Nie wiem, na ile znajome Ci są doświadczenia, w których nie tyle Ty czytasz Boże Słowo, ile raczej Jezus-Słowo pochyla się nad Twoim życiem, czule je wyjaśniając. Jeden z takich momentów przydarzył mi się, kiedy kilka lat temu zatrzymałam się nad fragmentem Ewangelii Mateuszowej: „Bo są niezdatni do małżeństwa, którzy z łona matki takimi się urodzili; i są niezdatni do małżeństwa, których ludzie takimi uczynili; a są i tacy bezżenni, którzy dla królestwa niebieskiego sami zostali bezżenni” (Mt 9,12). Odkryłam wówczas, nie bez bólu, że należę do drugiej z wymienianych przez Jezusa grup.
Wbrew wypowiedzi jednego z duszpasterzy akademickich, według którego „ci pierwsi to homoseksualiści, ci drudzy to ludzie wychowani przez rodziców na niedojrzałych egocentryków, a trzeci to księża i osoby życia konsekrowanego” (było to zresztą jedyne w całym moim życiu kazanie na temat pierwszej i drugiej grupy wspomnianej przez Jezusa), zobaczyłam, że nie jest to takie proste. Że moja „niezdatność” naprawdę miała prawo wynikać z doświadczonej w Kościele przemocy seksualnej i nie musiało to mieć czegokolwiek wspólnego z egoizmem.
Wiele wysiłku włożyłam później w leczenie tej rany i w naukę budowania zdrowych relacji opartych na zaufaniu. Ruszając w drogę, byłam przekonana, że kiedy w tej przestrzeni wyzdrowieję, wyjdę za mąż. Jak wielkie było moje zdziwienie, kiedy pod koniec wędrówki odkryłam, że małżeństwo w żadnej mierze nie jest moim powołaniem!
Ponieważ jednak nie pozwolę sobie na formalne uzależnienie się od instytucji Kościoła (od której i ja, i wielu spotkanych przeze mnie nieumarłych wciąż doświadcza różnych form przemocy), nie ma w tym przypadku również mowy o związaniu się żadnymi ślubami. Zupełnie mi to nie przeszkadza. Okazuje się jednak, że narracja, z którą zderzam się we wspólnocie, umieszcza mnie w „niemiejscu” – jak wtedy w góralskiej kaplicy. Dobrze, że moim „niemiejscem” jest ten ukochany przeze mnie trudną miłością przedsionek – pełen takich jak ja.
Oczywiście osoby stanu wolnego są dziś w Kościele przyjmowane znacznie lepiej niż choćby 15 lat temu. Można by więc uznać, że podjęcie przeze mnie tego tematu to próba wyważania otwartych drzwi. Dlatego, a może nawet tym bardziej, nie chcę „podejmować tematu”. Wolę po prostu opowiedzieć Ci o Kasi.
*
Jej historia jest inna niż moja, ale odnajdujemy się w przedsionku w tym samym gronie, na które do dziś trudno znaleźć w Kościele nazwę. Ponieważ jednak inne grupy są określone (małżonkowie, kapłani, osoby konsekrowane), to osoby dorosłe spoza tych zbiorów też wypadałoby w jakimś umieścić. Ale jak go nazwać?
Osoby samotne? Bynajmniej. Nie jesteśmy samotni. Single? Mnie pasuje, ale wielu już powiedziało mi, że kojarzy im się to z rozwiązłością. Osoby żyjące w pojedynkę? Jakieś to takie… ślamazarnie długie. Ludzie będący solo? Solo to był Han z Gwiezdnych wojen. Bezżenni i niezamężne? To słowa, które wrzuciłabym do jednego worka z dziewoją, waćpanną i „azaliżem”. Osoby stanu wolnego? Oficjalniej chyba się nie da.
Zresztą jesteśmy przecież tak różni! Niektórzy z nas są wolni jeszcze tylko przez chwilę, a inni już wiedzą, że na stałe. Dla jednych to kwestia wyboru, dla pozostałych – trudnej konieczności. Część jest w tym stanie szczęśliwa, ale są też tacy, którzy nie chcą nawet o nim myśleć. Najchętniej więc, szczerze mówiąc, wyskoczyłabym z tego zbioru, po prostu pozostając Tośką. Kasia więc niech będzie Kasią.
Jak ona sama o sobie mówi, chciałaby wyjść za mąż, ale już nie desperacko. Długo pracowała nad tym, żeby małżeństwo przestało być wyznacznikiem jej wartości i szczęścia. Zanim przeszła tę drogę, jej patrzenie uwarunkowane było przekazem społecznym: kobieta znaczy coś wtedy, kiedy ma męża i dzieci. Dziś, mówiąc o małżeństwie, nie wspomina już o powinności. Jest w jej opowieści za to ogrom wolności towarzyszący okraszonemu jej charakterystycznym humorem stwierdzeniu: – Bardzo chętnie zostanę żoną, jeśli znajdzie się ktoś, kto będzie mnie kochał. Jeśli znajdzie się ktoś, kto powie: „Kurde, zróbmy to porządnie. Zróbmy to tak, że kiedy mnie tramwaj przejedzie, to będziesz mogła odebrać worek z moimi zwłokami”. Póki jednak tego kogoś nie ma, nie jestem warta mniej.
Choć tego kogoś nie ma, Kasia pozostaje również wciąż istotą seksualną, bo przecież ta przestrzeń jej życia nie wyparowała jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Prowadzi to nieuchronnie do konieczności rozmowy o tej sferze w konfesjonale – rzecz jasna z mężczyzną.
Być może dla niektórych jest to prostsze, ale Kasia, płacząc, opowiada, że nic w Kościele nie upokarza jej tak bardzo jak własna seksualność (swoją drogą, jak seminarzyści przygotowywani są do rozmów o kobiecej seksualności?). Sprawy nie ułatwia fakt, że z jakiegoś powodu o czystości częściej mówi się we wspólnocie do mężczyzn. Jeśli organizowane są rekolekcje pomagające uwolnić się od pornografii, zaproszeni są właśnie oni. Jeśli kazanie porusza temat masturbacji – najczęściej zaczyna się od słów „panowie, teraz szczególnie do was…”. Powstaje więc z tego absurdalny, krzywdzący dla obu stron obraz, w którym hiperseksualny mężczyzna wpisuje się w normę, a seksualna kobieta jest wynaturzeniem.
Kiedy słucham Kasi, wydaje mi się, że jej historia z kilku ostatnich lat to w dużej mierze opowieść właśnie o upokorzeniu i… o nienależeniu. Jej świadoma obecność w Kościele, która zaczęła się ponad dwadzieścia lat temu, od pierwszych dni naznaczona była przynależnością do wspólnoty. Będąc jako nastolatka częścią małej grupy, w której była dla niej przestrzeń służby, czuła się również częścią Kościoła. Możliwości zaangażowania diametralnie jednak zawęziły się w momencie odejścia z duszpasterstwa akademickiego.
Podczas gdy jej przyjaciele i rówieśnicy zakładali rodziny (a wraz z nimi małe, domowe Kościoły), Kasia szła inną drogą. Wynikające z naturalnego biegu spraw kwestie organizacji kalendarza, dostępności, rodzaju potrzeb i poruszanych tematów sprawiały, że nie miała jak w pełni towarzyszyć swoim bliskim. Również poszukiwanie miejsca w „dorosłych” wspólnotach okazało się dla niej sporym wyzwaniem. W pewnym momencie reakcje na jej drogę zaczęły oscylować między współczuciem a oskarżeniem.
– Będąc w Kościele singielką, spodziewam się ograniczonej akceptacji. Dość już napatrzyłam się na ludzi, którzy przewracają na mój widok oczami. Dlatego przestałam szukać – mówi mi, a ja wyczuwam w tym nieszukaniu smutną tęsknotę człowieka, który wie, co stracił. Staje mi przed oczami Bartymeusz, niewidomy żebrak spod Jerycha, który nie zważając na uciszający go tłum, woła do Jezusa o litość. Zapytany o to, czego chce, odpowiada: „Chcę znów widzieć”.
Znów widzieć. Znów należeć. To „znów” odsłania cały ból ludzi, którzy zostali pozbawieni czegoś, w czym zdążyli wcześniej zasmakować.
We wspólnocie Kasia może zawsze liczyć na niechciane pocieszanie; zapewnianie, że znajdzie w końcu swoją drugą połówkę; niekończące się zaproszenia na bale i rekolekcje dla singli (które mają ją „naprawić”); delikatne i taktowne zmiany tematu, kiedy mówi, że jest sama (bo przecież z pewnością jest to dla niej przykre), czy w końcu podrzucane, na przykład w konfesjonale, zupełnie poza tematem, modlitwy o dobrego męża. Jakby po prostu z założenia nie mogła być szczęśliwą, spełnioną, kochającą Boga „całością”. Jeśli się nad tym zastanowić, przecież nawet katechizm mówi o osobach żyjących w pojedynkę (w całym jednym akapicie) jako o wymagającej przygarnięcia biedzie (zobacz KKK 1658).
Problem, który pojawia się w reakcjach współczująco-naprawczych, jest dwojaki. Są single, którzy czują się głęboko upokorzeni faktem życia w pojedynkę. Do dziś pamiętam oczy dziewczyny opowiadającej mi, że gdy słyszy kolejne propozycje modlitwy o dobrego męża, ma ochotę wrzasnąć: „Pogódźcie się w końcu z tym, że najzwyczajniej w świecie nikt mnie nie chciał!”. Zamarzyłam wtedy o wspólnocie, która pomaga jej zdjąć z barków ciężar przekonania o tym, że życie bez męża nie ma żadnej wartości. O wspólnocie, która – zamiast pomagać jej szukać partnera – poszuka wraz z nią przestrzeni, w których będzie mogła realizować swoje powołanie do miłości Boga i bliźniego.
Drugi kłopot z reakcjami wspólnoty dotyczy osób, które brakiem partnera upokorzone nie są. Dopiero zderzenie z – cytując Kasię – „wszechobecnym ojojaniem” sprawia, że zaczynają wątpić w wartość swojej drogi. Niechciane współczucie, z którym spotykają się ze strony innych wierzących, prowadzi ich ostatecznie do dylematu, z którego nie ma dobrego wyjścia: albo ze mną, albo z nauczaniem Kościoła jest coś nie tak. Jedni w wyniku tego dylematu rezygnują ze wspólnoty. Inni pozostają w niej, zmagając się z wytworzonym w nich sztucznie poczuciem winy, niemającym wiele wspólnego z rzeczywistym głosem sumienia.
A przecież rodzaj reakcji na życie w pojedynkę nie kończy się na tych „wspierających” – zdarzają się też oskarżycielskie. Wielu trudno jest bowiem uwierzyć, że Kasia nie jest egoistką. Że nie żyje jak opisany przez ks. Jana Twardowskiego pustelnik, który założył „w sercu tajną radiostację” i nadawał „tylko swój program”, przygotował sobie „kawalerkę na cmentarzu” i zapomniał, „że do nieba idzie się parami, nie gęsiego”.
Myślę, że Tobie też nie raz zdarzyło się usłyszeć w Kościele gromy rzucane na współczesnych młodych, którzy „nie podejmują poważnych zobowiązań i przeżywają swoje życie zupełnie samolubnie”. Pewnie i tacy są. Ale zupełnie nieuprawnione wydaje mi się robienie takich założeń na temat każdej napotkanej osoby stanu wolnego. Jak ujął to jakiś czas temu bp Damian Muskus: „[…] wciąż jeszcze pokutują schematy, w których osoby te [żyjące w pojedynkę] niejako są skazane na nieustanne udowadnianie innym, jak wiele mogą im ofiarować, że bycie dla innych jest również sensem ich życia, że nie istnieją same dla siebie”.
Więź.pl to personalistyczne spojrzenie na wiarę, kulturę, społeczeństwo i politykę.
Cenisz naszą publicystykę? Potrzebujemy Twojego wsparcia, by kontynuować i rozwijać nasze działania.
Wesprzyj nas dobrowolną darowizną:
*
Tymczasem życie Kasi – to piękne życie, któremu ostatnio towarzyszę w przedsionku – nie jest ani karą boską, ani wyborem niekochania. Stan wolny, w którym żyje Kasia i wielu innych przedsionkowiczów, otwiera mnóstwo możliwości, które mogą stanowić zasób dla Kościoła. Gdyby ten z niego skorzystał – jak wielu naszych księży mogłoby się skupić tylko na tym, do czego wymagane są święcenia kapłańskie? Jak wielu ciężarów nie musieliby dźwigać sami? Ciągle w uszach brzmi mi pytanie zadane przez Kasię pod koniec naszej rozmowy: – Czy Kościół dzisiaj potrzebuje mojej dyspozycyjności przy zachowaniu mojej podmiotowości?
Od momentu, w którym sam Boży Syn zdecydował się przejść przez swoje ziemskie życie w bezżenności, stan ten stał się opcją błogosławioną. Opcją, która umożliwia takie formy miłości, które niedostępne są dla osób żyjących w zakonnych i rodzinnych zobowiązaniach. I niech mnie Bóg broni przed określaniem, który z tych sposobów życia jest lepszy i świętszy. W zasadzie dobrze by było, gdyby bronił przed tym nie tylko mnie.
Tekst ukazał się w kwartalniku „Więź” wiosna 2024 jako felieton z cyklu „Opowieści z przedsionka”.








