
Niezbyt znana w głębi obecnej Polski historia odbija się tutaj do tej pory echem, a może i czkawką. Rok 1938, zadra w wielu sercach, „sprawiedliwość dziejowa” albo „nieuprawnione zajęcie Zaolzia” – zależy, jak zawsze, kto o nim opowiada.
Na placu przed budynkiem Polskiego Związku Kulturalno-Oświatowego w Sibicy pachną smażone na oleju placki ziemniaczane. Słychać polski, miejscową gwarę i trochę czeskiego. Tego ostatniego używają zazwyczaj goście i członkowie rodzin mieszanych, bo obecni dziś na święcie ziemniaka to Polacy z Zaolzia.
Sibica jest obecnie odległą od centrum miasta dzielnicą Czeskiego Cieszyna. Koło PZKO funkcjonuje tu od 1947 r. Najpierw działało w przybudówce miejscowej restauracji, a w 2003 r. wynajęło budynek dawnej polskiej szkoły w Sibicy i wykupiło go w 2008 r. Szkołę zbudowano jeszcze w XIX wieku ze składek miejscowej polskiej ludności.
Dzisiaj wewnątrz budynku można zobaczyć tematyczne wystawy, spotkać się z innymi Zaolziakami, posłuchać koncertów i popatrzeć na występy taneczne lokalnych zespołów ludowych. Powraca moda na muzykę i tańce ludowe, na szeroko rozumiany folklor. W wielu miejscowościach Zaolzia jest teraz kapela, a w tych górskich, bliżej Jabłonkowa i Trójstyku, nawet i po dwie.
– Chcą opierać się na trendzie na różnorodność, na tym, że być w mniejszości jest teraz „in” – mówi mi Roman Wirth, który wraz z ojcem prowadzi polską księgarnię w Czeskim Cieszynie. Jedyną taką w Republice Czeskiej.
Lokale PZKO, zwane przez niektórych „domami polskimi”, to placówki, które służą społeczności zrzeszającej w Republice Czeskiej ponad 12 tys. członków. Ilu jest w tym kraju Polaków? W 2021 r. odbył się tu ostatni spis powszechny. Jego wyniki analizował Kongres Polaków w Republice Czeskiej, pisząc na łamach czasopisma „Zwrot”: „Polska mniejszość narodowa, tworzona w zdecydowanej większości przez ludność autochtoniczną z terenów Zaolzia, uzyskała w tym rankingu czwarte miejsce z liczbą 26 802 osób. Na samym Zaolziu polską narodowość zadeklarowało 23 086 osób, co jest o 3264 mniej niż w poprzednim spisie. Język polski jako ojczysty podało 49 669 osób, w tym w województwie morawsko-śląskim 29 678. Kombinację polskiej i innej narodowości zgłosiło w sumie w całym państwie 11 416 osób”.
Czesi, Poloki i werbusy
Jeśli 12 tys. osób płaci składki na PZKO, to jest to mniej więcej połowa wszystkich Polaków na Zaolziu. Zamieszkują w okolicach Trzyńca, Karwiny, Jabłonkowa, Wędryni, Stonawy, Czeskiego Cieszyna, Bystrzycy, Cierlicka i innych miejscowości w pobliżu.
Tutaj termin „Zaolzie” nie do końca się sprawdza. Zyskuje wydźwięk bardziej symboliczny niż geograficzny. Jak pisze Krzysztof Szelong, dyrektor ważnej placówki Książnica Cieszyńska, w tekście Pojęcie, obszar i historia, część terenów określanych jako Zaolzie ze względu na fakt, że były historycznie zamieszkiwane przez Polaków, leży tak naprawdę… przed Olzą. Mówimy tu o Piotrowicach koło Karwiny, samej Karwinie z Frysztatem, Wędryni, Bystrzycy i Jabłonkowie. Koryto rzeki Olzy traktowane jest czasem, gdy mowa o terminologii, jakby wykreślone było od linijki, jakby rzeka nie posiadała swoich meandrów, zakrętów, które za nic mają granice, ludzi i języki.
Patrząc z polskiej perspektywy – bo historyczny konflikt o te tereny nie pozostawia nam innej możliwości – Zaolzie to pozostająca obecnie w Republice Czeskiej część Śląska Cieszyńskiego. Do Zaolzia zaliczyć możemy jednak wyłącznie te jego obszary, które po rozstrzygnięciu sporu granicznego po I wojnie światowej znalazły się w granicach Czechosłowacji i na których ludność polska stanowiła bezwzględną większość.
Mamy zatem granicę etnograficzną (gdzie kończą się Czesi, a zaczynają Polacy?), ale także symboliczną – polityczną. Pozostaje ona związana ze sporem wciąż lokalnie żywym. Niezbyt znana w głębi obecnej Polski historia odbija się tutaj do tej pory echem, a może i czkawką. W tym rozumieniu Zaolzie to obszar, który stanowił przedmiot polskich aspiracji terytorialnych ze względu na dominację liczbową ludności polskiej nad czeską. W 1918 r. w wyniku spontanicznej akcji Polaków i za początkową zgodą Czechów został włączony do odradzającej się Polski, by dwa lata później, na mocy decyzji Rady Ambasadorów Mocarstw Koalicyjnych, zostać jednak przyznany młodej Czechosłowacji. Spór nie był czysto symboliczny. Toczył się m.in. o zasobne zagłębie węglowe i przemysł ciężki. Werdykt był wątpliwy. W austro-węgierskim spisie powszechnym w roku 1910 w tych okolicach język polski jako „domowy” podawało zazwyczaj od ponad połowy do 99% mieszkańców miejscowości. Potem przyszedł rok 1938, zadra w wielu sercach, „sprawiedliwość dziejowa” albo „nieuprawnione zajęcie Zaolzia” – zależy, jak zawsze, kto o nim opowiada.
„Kiedy wojsko polskie wkraczało na Zaolzie, to ulice były całe w kwiatach, ludzie autentycznie się cieszyli, że wracamy do Macierzy. Moja mama jako dziewięcioletnia dziewczynka recytowała wierszyk na powitanie wojska polskiego w Bystrzycy, co było dla niej wielkim przeżyciem – długo pamiętała tamten wierszyk” – mówi w Rozmowach o Śląsku Cieszyńskim Mariusz Wałach.
Potem przyszła II wojna, a po niej Polska Rzeczpospolita Ludowa i Czechosłowacja w świeżych granicach. Spór ponownie odżył, zanosiło się na kolejny konflikt zbrojny. Decyzją Stalina przyznano Zaolzie nowej Czechosłowacji. Dla niektórych te świeże granice nie przebiegają tam, gdzie powinny.
Z tą terminologią to jest cała sprawa. Jak mówić, jak pisać? Narastają konteksty, problemy interpretacyjne, a także te wynikające z tego, kto mówi. „Po czeskiej stronie”? Ale Zaolzie to dla mieszkających tam od zawsze Polaków nie jest „czeska strona”. Może tylko nominalnie. „Po drugiej stronie Olzy”? To znaczy, że patrzymy od strony Polski, bo gdy spojrzymy z wewnątrz Republiki Czeskiej, to druga strona Olzy zaczyna się pod wzgórzem zamkowym w „polskim Cieszynie”. Właśnie – nie mówi się „polski Cieszyn”. Jest Czeski Cieszyn i po prostu Cieszyn. Kiedyś jedno miasto, jeden organizm, połączony niedługą linią tramwajową, której pozostałości dziś próbuje się promować jako atrakcję turystyczną. Graniczny w epoce komunizmu Most Przyjaźni został w 2007 r. otwarty dla swobodnego ruchu, gdy Polskę i Czechy przyjęto do strefy Schengen. Doniesienia medialne z tamtego okresu pokazują robotników demontujących biało-czerwone szlabany. Powróciły one dopiero w pandemii, gdy okazało się, że jednak ponownie znaczenie ma to, którego kraju obywatelem się jest i gdzie się przebywa.
Wielka polityka tuż za progiem
Napisane w latach 1938–1939, imponujące rozmachem dzieło Pawła Hulki-Laskowskiego Śląsk za Olzą było w awangardzie publikacji, w których pojawia się nowy termin „Zaolzie”.
Hulka zachwyca się Zaolziem, po którym podróżuje samochodem, dorożką, wozem konnym lub pieszo. Zachwyty jego mają tło przyrodnicze, geograficzne, historyczne, ale przede wszystkim autor ani na chwilę nie pozwala czytelnikowi zapomnieć, że odwiedzane ziemie – okolice Karwiny, Trzyńca, Cieszyna, Jabłonkowa i inne – nie są, a także historycznie nie były ziemiami czeskimi.
Można w jego reportażu, bo Śląsk za Olzą z całą pewnością jest reportażem, napotkać takie passusy, jak: „Miejscowość ta jest ciekawa z tego względu, że w r. 1900 było tu obok 4438 Polaków tylko 11 Czechów. Dzisiaj statystyka urzędowa liczy w Rychwałdzie 5335 Czechów i 363 Polaków. Rzecz prosta, że nie może tu chodzić o rdzennych Czechów, bo ich tu jest mało, a dawniej wcale ich tu nie było. Nigdy i nigdzie nie było przykładu, aby parę tysięcy Czechów mogło istnieć niedostrzeżonych przez nikogo i nic nierobiących”.
Rychwałd, obecnie Rychvald, miejscowość położona w okręgu ostrawsko-karwińskim, ma obecnie 7700 mieszkańców, z czego tylko około 1% identyfikowało się w 2021 r. jako Polacy.
Liczby mówią same za siebie, również o procesach, zmianach i ich skutkach.
Sam termin „Zaolzie” spotyka się z różnymi reakcjami. Nie chodzi nawet o jego niepełną adekwatność geograficzną – budzi także inne zastrzeżenia. Mawia się zatem z przekąsem „tak zwane Zaolzie”, wyśmiewa się termin czeski „Zaolší”, choć bywa on częścią zwyczajnych nazw geograficznych miejscowości, wsi i przystanków kolejowych w Republice Czeskiej.
– Widzimy Olzę jako rzekę graniczną, bo myślimy tylko o usytuowaniu obu Cieszynów. A skoro wszystko się sprowadza do Cieszyna, to z jego punktu widzenia to, co po drugiej stronie, jest „za Olzą” – mówi mi Czesław Kraina, członek inicjatywy obywatelskiej „Minuty pro Těšín”, mieszkający w lewobrzeżnym Cieszynie. Określa się jako Polak, nie Zaolziak, i ma wiele argumentów na poparcie takiej identyfikacji. – Określenie „Zaolzie” jest dla Czechów trochę nieprzyjemne, bo kojarzy im się z 1938 r. Ta nazwa powstała dopiero wtedy. Wrosła w język po II wojnie światowej. Polacy przyjmują narrację Czechów na ten temat, nie pamiętając, że wydarzenia z 1938 r. coś poprzedziło. Moi dziadkowie mówili, że na Zaolziu nie było wtedy rodziny, która by się nie cieszyła, że wróciliśmy do Polski. Chodziło o zjednoczenie tego regionu, powstrzymanie czechizacji. Mówi się „był 1938”, a nie wspomina się o 1918, 1919 i 1920 r. W prasie regionalnej z tamtego czasu wszędzie pisano „wyzwolenie”, a nie „aneksja”. Ale Czesi uważają, że to była agresja. I jeszcze rok 1968, przedstawiany jako „trzecia napaść Polaków”. Zawsze ósemki: 1918, 1938 i 1968…
Roman Wirth przyjmuje mnie w polskiej księgarni w Czeskim Cieszynie. Na parterze sporej kamienicy, należącej obecnie do Kongresu Polaków w Republice Czeskiej, sprzedaje polskie i zaolziańskie książki, czasopisma, kalendarze. Niektóre są w języku czeskim, choć króluje polszczyzna i lokalna gwara. Jest trochę wydawnictw sprowadzonych „z głębi Polski” (często słyszę tutaj to wyrażenie; ma odróżnić „polską Polskę” od polskiej części Śląska Cieszyńskiego): reportaże, modna publicystyka, książki dla dzieci. Wirthowie trzymają rękę na pulsie polskiej kultury głównego nurtu. Jest także cały regał z tabliczką „wydawnictwa zaolziańskie”. I znowu, polskie od zaolziańskich coś odróżnia. Głównie tematyka, którą tu stanowią kultura, etnografia, historia i problemy Zaolzia.
– „Zaolzie” to dla mnie nazwa krzywdząca, bo to przypominanie, że jest podział Śląska Cieszyńskiego. A to jest moja mała ojczyzna – mówi Roman. – Dla Polaków z głębi Polski Śląsk Cieszyński kończy się na moście granicznym. Nazwa „Zaolzie” wyszła z Polski, potem Czesi też zaczęli się dostosowywać i mówić „Zaolší”. Jakie, k…wa, Zaolší!? W mowie używam polskich nazw geograficznych – albo gwarowych. Ale nie chcę nikomu tego narzucać, a kiedyś to robiłem. Jeśli ktoś jest z Polski i uważa to za Czechy, to niech oczywiście pisze „Ostrava”. Ale raniło mi ucho, jak ktoś mówił „Hnojnik”. Gnojnik, do cholery! Używam polskich nazw nawet wtedy, gdy mówię po czesku. Niektórzy mają z tym problem. Ale to ich problem, a nie mój.
W jakim języku myślisz?
Na początku wydawało mi się, że jeśli zbiorę rozmówców, którzy mieszkają na Zaolziu i coś ich łączy z polską tożsamością, to otrzymam podobne wypowiedzi.
Ale wcale się tak nie dzieje.
– Identyfikuję się jako Polak, nie Zaolziak. Wynika to z kondycji Zaolzia. Społeczność kurczy się i kurczy, zmniejsza statystycznie, co widać w spisach powszechnych. Po 1989 r., gdy żyjemy już w wolnym świecie, asymilacja Zaolziaków w Republice Czeskiej postępuje – mówi Czesław Kraina podczas rozmowy w legendarnej cieszyńskiej kawiarni „Herbowa”. I nawet nie mówi tego gorzko: stwierdza fakt. – Jeśli inni pani mówili, że na Zaolziu czują się Polakami, to ja pani powiem, że tak nie jest. W spisach zaznaczają narodowość polską, w konfrontacji z Czechami powiedzą „jestem Polakiem”. Ale gdyby się przeprowadzili tu, gdzie siedzimy, to by już tak nie mówili. Mówiliby „jesteśmy Zaolziakami, Ślązakami”. Deklaracja „jestem Polakiem” jest bardzo powierzchowna. Tam prawdziwej polskości już nie ma. Nie chodzi nawet o PZKO. Starsze pokolenia były wychowywane w duchu patriotycznym, bo ich rodzice żyli w okresie międzywojnia, gdy patriotyzm był pielęgnowany. Średnia generacja już nie. Na swoich Facebookach młodzi rzadko napiszą „jesteśmy Polakami”. Dla mnie Zaolziak to powinien być synonim polskości – ale nie jest. To jest taki skansen. Ja zawsze odpowiem, że jestem Polakiem nacechowanym kulturą cieszyńskości. Nie odrzucam gwary, historii, nauk etnograficznych, nie jestem jak ci, co starają się być jak Polacy z drugiej strony granicy. Są Polacy z Polski i są Polacy z Zaolzia – konkluduje.
Jestem Polakiem nacechowanym kulturą cieszyńskości. Nie odrzucam gwary, historii, nauk etnograficznych, nie jestem jak ci, co starają się być jak Polacy z drugiej strony granicy. Są Polacy z Polski i są Polacy z Zaolzia
To rozgraniczenie słyszę bardzo często. Podkreśla się, że Polska jako państwo w obecnych granicach to jednak nie do końca wymarzona ojczyzna. Horyzont świata wyznacza Zaolzie albo cały Śląsk Cieszyński. Dzieli się przyjezdnych i zastanych na grupy i podgrupy.
– W rodzinach zaolziańskich, jeśli ktoś jest z Polski, zazwyczaj matka, to mówią czysto po polsku, a z innymi mówią gwarą. Jestem wielkim zwolennikiem, wręcz ultrasem gwary. Moim założeniem jest to, że używam gwary Śląska Cieszyńskiego w każdych okolicznościach – mówi Wirth. – Stwierdziłem, że tu jestem u siebie. Dlaczego u siebie, w naszym regionie miałbym mówić innym językiem? Używam gwary normalnie na co dzień – w sklepach, gospodach, urzędach i tu, w księgarni. 10–12 lat temu w urzędzie pracy był wielki problem z gwarą. Próbowali mnie nakłonić, abym mówił do nich po czesku. Dochodziło do takich kłótni, że musieli zawołać dyrektorkę. A myśmy już wtedy mieli mniejszościowe prawa do używania języka. Generalnie używam gwary wszędzie, nie ma miejsca, żebym mówił po czesku. Dla mnie to jest dziwne – mówić po czesku?
Republika Czeska jest od 1 marca 2007 r. stroną Europejskiej Karty Języków Regionalnych i Mniejszościowych, ale nie zaakceptowała 39 z jej postanowień i dokonała szeregu zastrzeżeń. Mimo to „po drugiej stronie” możemy zauważyć dwujęzyczne tabliczki z nazwami ulic. Żeby takie były w użyciu, wystarczy mniejszość stanowiąca co najmniej 10% ludności danego miasta czy gminy. Zgodę musi przegłosować także samorząd lokalny. Goście „z głębi Polski” pytają czasem, czemu w polskiej części miasta Cieszyn nie ma tabliczek po czesku – tak, jakby uważali to za obowiązkową wymianę, konieczną kurtuazję.
– No bo nie ma tam Czechów! – śmieje się Roman. – A tutaj są Polacy.
Pytam o wzajemne określenia i językowe rozgraniczenia – niby proste, łatwo się połapać, „kto jest kim”, ale sprawa okazuje się bardziej złożona.
– Jest wiele takich określeń – opowiada Wirth. – Czech to jest obcy. Szkopyrtok to ten, który miał pochodzenie polskie, a przyjął obywatelstwo czeskie. Przekopyrtnął się – jest bardziej czeski od Czecha i bardzo antypolski. Może mieć nawet polskie, śląskie nazwisko, a uważa się za Czecha. Jest „Polok nasz”, stąd, czyli Zaolziak. Jest „Polok z Polski”. Są kufsiczkorze, przyjezdni, bo przyjechali z kuframi. Są werbusy – ci, co przyjechali do roboty, i pewnie wyjadą. Są krzoki i ptoki – ludzie, którzy wpadli na kilka lat, bo tak tu ładnie, np. studenci. No i lufciorze.
– A ci to kto? – pytam.
– Turyści. Nawdychać się luftu (powietrza) przyjechali. Istnieje jeszcze słowo na kobiety z Polski, jesteś gotowa?
– Jestem.
– „Polena”. To pejoratywne określenie na Polkę. Ma podkreślić, że jest inna od Czeszki. Emocjonalna, żywiołowa, robi dramaty. Jak ktoś spojrzy porozumiewawczo i powie „Polena”, to wiadomo, że to nie był komplement…
Czesław Kraina też mówi mi, że Polak jest głośny, ruchliwy, z daleka go słychać. Na dziesiątkach teł rozmówcy rysują, czasem nieświadomie, obraz, który wskazuje na ich poczucie, że Zaolziak i Polak to nie jest to samo, że te grupy nie mają identycznej mentalności.
Tereza Ondrusz (w dokumentach ma Ondrušová), trzydziestoparolatka, zaprasza mnie do budynku parafii rzymskokatolickiej przy ulicy Piwowarskiej w Karwinie (Karwina nie ma dwujęzycznych nazw ulic, ale na potrzeby tekstu zdecydowałam się zapisywać po polsku wszystkie nazwy dawnych terenów, gdzie dominowali Polacy, ponieważ tak mówią i piszą moi rozmówcy). Pracuje jako asystentka osób potrzebujących, które zjawiają się w parafii na obiad i różne zajęcia. Na korytarzu słychać czeski, słowacki, polski i gwarę.
Opowiada, że zawsze dobrze mieć kogoś, z kim rozmawia się gwarą. W gwarze także myśli. Gdyby miała uszeregować języki, jakimi najchętniej się posługuje, to pierwsza jest lokalna gwara, potem czeski, a dopiero za nimi literacka polszczyzna. Nie ma to nic wspólnego z płynnością w używaniu języków – Tereza ma doktorat z filologii polskiej i jej polszczyzna jest idealna. Mimo to sięga po nią najrzadziej. Kiedy podczas studiów wyjechała nad Bałtyk, czuła się źle z tym, że nie ma z kim rozmawiać po czesku, i brakowało jej tego. Gdy jeszcze w dzieciństwie rodzice wysłali ją do sanatorium pod Pragą, już po tygodniu dzwoniła do matki z prośbą: „Powiedz mi coś po naszymu, ja muszę porozmawiać po naszymu!”.
– Czysty polski nie jest naszym, Zaolziaków, językiem ojczystym. Ale wiele osób miałoby problem, żeby to przyznać – stwierdza Tereza.
– Żyłem w Katalonii, w Irlandii, w Holandii, w Ołomuńcu, w Krakowie – mówi Wirth. – Zawsze musiałem mieć z kim mówić gwarą, mieć człowieka, który rozumiał gwarę, nawet jeśli w niej nie odpowiadał. Tutaj mam jak w raju, wchodzę do mięsnego i panie mówią gwarą. Po co mam mówić z Zaolziakiem po czesku? To by było śmieszne. Znajomych upominałem nagminnie, żeby w restauracji mówili gwarą. Jesteśmy u siebie w domu, nie musimy mówić po czesku. I, powiem ci, chwyciło. Mam znajomego, który mówi teraz ze wszystkimi „po naszymu”, a mówił po czesku.
Krzysztof po namyśle nie chce podać swojego nazwiska do druku. Po studiach spędzonych na stypendium państwa polskiego w Krakowie i mieszkaniu tam po ich ukończeniu powrócił z rodziną po prawie dwudziestu latach do Czeskiego Cieszyna. Mówi:
– Programowo do polskości trzeba się na Zaolziu przyznawać. Ta tożsamość jest silnie zdefiniowana, zwłaszcza w małżeństwach niemieszanych. Duży wkład w to ma szkolnictwo. Bardziej propolskie rodziny decydowały się też na wysłanie dzieci na studia do Polski. Państwo polskie wspiera je stypendiami, na takiej zasadzie jak studentów z kresów wschodnich. Ale są kierunki, które lepiej studiować w Czechach, np. prawo czy medycyna, jeśli zakładamy, że po studiach chcemy w Czechach pozostać. Zaolziańska głowa musi pomieścić dwie kultury na wszystkich poziomach. Obowiązkowe są języki polski i czeski, w pełnym wymiarze, czyli cała literatura obu krajów. Wszystko podwójnie. Czeski nie jest traktowany jako język obcy. Musimy ogarniać dwie kultury naraz, więc na żadną z nich nie starcza pełnej uwagi.
Jestem tu, bo jestem stąd. Legenda mojej rodziny głosi, że jesteśmy tu 600 lat. To był zawsze pretekst do bójek, a przynajmniej przepychanek. Tak samo, jak mi ktoś z Polski mówi, że jestem Czechem. Jak to Czechem?
Krzysztof ma kilkuletnią córkę. Wrócił na Zaolzie między innymi po to, by zapewnić jej ścieżkę edukacji, którą sam przeszedł – od polskojęzycznego przedszkola po liceum z polskim językiem nauczania, choć istniejące w Czeskim Cieszynie.
– Sam nasz powrót tutaj był też determinowany tym, żeby córka była dwu- czy nawet trójjęzyczna w sposób naturalny. Obywatelstwo ma czeskie po mnie, a słowackie po swojej mamie, która też ma polskie korzenie. Nasza córka ma polskich rodziców, ale nie „polskich” w sensie obywatelstwa. Na studia pojedzie do dużego miasta i sama zdecyduje, czy chce wracać na Zaolzie, czy nie – opowiada.
A gwara? Wszyscy rozmówcy przyznają, że się zmienia.
– Ta gwara, którą mówi dzisiejsza młodzież, to nie jest ta sama, co na początku XX wieku – podkreśla Tereza Ondrusz. – Są w niej czechizmy, a nawet anglicyzmy.
– Jeśli nastolatki mówią gwarą, to w 80% są bohemizmy przekształcone pod gwarę. Końcówki cieszyńsko-śląskie. Nie jestem na nich obrażony, to jest ich gwara i ona ewoluuje. Ale dla mnie to już jest taki kreolski – mówi Wirth. – A po drugiej stronie granicy mamy falę polonizacji gwary cieszyńskiej. Polonizacja nie jest systemowa, ale młodzi ludzie naprawdę odchodzą od gwary, bo to „wieśniackie”. To problem całej Europy.
– Gwara to common language. To jest z wyboru, bardzo naturalne – mówi Krzysztof. – Gdy poszedłem w wieku 18 lat na studia do Polski, w czeskim czułem się pewniej, bo miałem styczność z nim i z gwarą. Nie miałem styczności stricte z językiem polskim – tylko w książkach. Polacy zwracali mi uwagę „tak się nie mówi!”. Używałem kalek językowych, „fałszywych przyjaciół”. Mówiłem np. „Piłkarz był zraniony”, a nie „kontuzjowany”.
Drugie płuco
– Mam problem, gdy ktoś do mnie mówi: „spieprzaj za granicę, bo jesteś Polakiem, idź se do Polski”. Jestem tu, bo jestem stąd. Legenda mojej rodziny głosi, że jesteśmy tu 600 lat. To był zawsze pretekst do bójek, a przynajmniej przepychanek. Tak samo, jak mi ktoś z Polski mówi, że jestem Czechem. Jak to Czechem? Bo urodziłem się w Czechach? Moja tożsamość nie jest czeska! – denerwuje się Roman Wirth.
Wszyscy moi rozmówcy urodzili się w byłej Czechosłowacji lub Republice Czeskiej i mają obywatelstwo czeskie. Nie posiadają polskich paszportów, Karty Polaka ani praw wyborczych w Polsce. To także budzi zaskoczenie u „Polaków z Polski”, którzy albo nie wiedzą w ogóle, że na Zaolziu są „jacyś Polacy”, albo uważają, że jeżeli tam są, to znaczy, że niedawno przyjechali i osiedlili się. Tymczasem diaspora trwa tam od lat, a od 1945 r., gdy granice państw stały się nieruchome, zamieszkuje po prostu tereny sąsiedniego kraju. Ci ludzie – ani ich rodzice czy dziadkowie – nigdy nie mieszkali w obecnej Polsce, chyba że przyjechali do niej na kilka lat na studia czy na stypendium. Większość z nich wcale nie planuje w niej zamieszkać.
– Jestem klasycznym zaolziańskim przykładem – wszyscy moi przodkowie urodzili się na tym terenie. Mówię tu o obu stronach obecnego Śląska Cieszyńskiego, podzielonego granicą. To były takie miejscowości, jak Stonawa, Pietwałd, Karwina, Mosty koło Jabłonkowa. Jedna gałąź rodziny jest „bardziej polska” w sensie ścisłym, bo babcia pochodzi z Cieszyna po polskiej stronie granicy, a jej rodzina z Dębowca i Iskrzyczyna – opowiada Krzysztof.
– Nie chciałabym mieszkać w głębi Polski, ale tak samo nie chciałabym mieszkać w głębi Czech. Polak z Zaolzia czuje bliskość zarówno do Polski, jak i do Czech. A nawet i do Słowacji, bo i Słowacy odegrali swoją rolę w historii Zaolzia. To wszystko się przenika – mówi Tereza. – Wszystkich ich uważamy za „naszych”.
– Moim zdaniem brakuje poziomu, na którym „jestem Polakiem”, ale jednocześnie dumnym obywatelem Czech. Historia tak to przedstawia, że trzeba wybrać – opowiada Krzysztof. – Brak tego drugiego płuca. Język nas tutaj zwodzi, powstaje konflikt: „kim jesteś, Polakiem czy Czechem?” – udaje agresywny ton. – A to jest dwupoziomowe. Algierczyk może być dumnym Francuzem. Zaimki są bardzo zwodnicze. Jak słyszę „my”, „nas”, „wy”, to muszę się zastanowić, kto do mnie mówi i o kim.
Skąd, dokąd, z kim?
„Polak z Polski”, czyli z Cieszyna, mówi mi, że na pograniczu tożsamości bywają płynne. Wolę sprawdzić tę informację u źródła. Na ile się nakładają?
– Gdyby spojrzeć formalnie, to obywatelstwo mam czeskie. W spisach deklaruję narodowość polską. W taki sposób, w jaki ja rozumiem narodowość, nie może być śląska czy zaolziańska. To są tożsamości regionalne. Narodowość może być czeska, polska, słowacka – odpowiada ostrożnie Tereza. – Powiem o sobie, że jestem Polką, ale widzę, że mam inną mentalność niż Polak z Polski. Gdy kobieta z Katowic, Krakowa czy Warszawy powie „jestem Polką”, nie oznacza to tego samego, co u mnie. Ale nie byłoby w pełni prawdziwym obrazem, gdybym powiedziała, że jestem Czeszką. Nie. Bo mam mentalność inną także niż ktoś z Ołomuńca, Brna czy Pragi.
Ondrusz działa w stowarzyszeniu Stara Karwina, które postawiło sobie za cel przypominanie historii zrównanej z ziemią dawnej Karwiny – miasta przemysłowego, które w wyniku szkód górniczych i celowego wyburzania właściwie zniknęło. To poruszanie się po omacku po śladach ludzi i miejsc, które jeszcze sto lat temu istniały tuż obok, gdy w Karwinie był węgiel – i znacznie więcej Polaków.
Przypominanie tej historii, która lada moment przestanie być żywa, to część walki o tożsamość polskiego Zaolzia. Co będzie dalej? Na ile sił starczy lokalnym działaczom, na ile ich wizje polskości i tożsamości zaolziańskiej uda się uzgodnić? I czy koniecznie trzeba je uzgadniać?
– Zaolziak jest zawsze pomiędzy, żyje pośrodku, ani tu, ani tu. Nie czuje bezpośredniej przynależności do Polski, ale do Czech także nie – stwierdza Tereza. – Gdy ktoś działa jedynie w środowisku Polaków na Zaolziu, to widzi wszystko tylko z tego punktu widzenia. „Och, my biedni Polacy, uciskani, wszyscy tu chcą wymazać polskość”. Lepiej poruszać się i w środowisku polskim, i czeskim. Żyć normalnie, bo tutaj się to wszystko przeplata. Brać pod uwagę czyjś punkt widzenia oprócz własnego.
Wśród moich rozmówców tylko Czesław Kraina chętnie spekuluje o przyszłości Zaolzia, a raczej Polaków na jego terenie:
– Może nie za 20, ale za 40–50 lat Zaolziaków nie będzie. Zostaną Czesi z polskimi korzeniami. Można tylko hamować ten proces. A ci, którzy chcieliby, aby Zaolzie wróciło do Polski, to jednostki. Góra 5%, najstarsza generacja. Nie znam ludzi koło 20.–30. roku życia, którzy powiedzieliby: „chcemy do Polski”. Główny powód jest taki, że stworzyli sobie ten skansen i dobrze wiedzą, że on się kończy na Olzie. Po drugiej stronie to już inny kraj. Gdyby granica się przesunęła, to uważam, że byliby nieszczęśliwi.
Więź.pl to personalistyczne spojrzenie na wiarę, kulturę, społeczeństwo i politykę.
Cenisz naszą publicystykę? Potrzebujemy Twojego wsparcia, by kontynuować i rozwijać nasze działania.
Wesprzyj nas dobrowolną darowizną:
Styczeń–luty 2024
Karwina, Czeski Cieszyn, Trzyniec
Tekst ukazał się w kwartalniku „Więź” wiosna 2024 w dziale „Czytanie świata”.








