Potęga filmów Hayao Miyazakiego tkwi w splocie wiary w wartość ludzkiego życia z totalną, niedającą się podrobić wyobraźnią wizualną.
Pamiętam moją pierwszą styczność z filmem japońskiego Studia Ghibli – miałem około 17 lat i byłem święcie przekonany, że etap fascynacji dalekowschodnią animacją mam za sobą. „Z tego się w końcu wyrasta” – myślałem naiwnie, spodziewając się kolejnej wizualnie spektakularnej historii z przerysowanymi bohaterami i nieznaną zachodnim rysownikom dramaturgią. Nie mogłem się bardziej mylić.
Tego samego wieczora pochłonąłem jednym tchem „Księżniczkę Mononoke” i oscarowe „Spirited Away: W krainie bogów”. Doskonale zapamiętałem uczucie całkowitego porwania przez opowieść, jakiego doświadcza się w styczności z dziełem totalnym. Animacje Studia Ghibli cechuje bowiem szczególna procedura inicjacji: narracyjna i audiowizualna kompletność świata przedstawionego w ciągu kilku pierwszych minut zabiera nas ze sobą w wielką podróż, którą powtarzać będziemy z każdym filmem Miyazakiego – albo nie. Raczej nie ma tu drogi środka: ci, których Ghibli nie urzekło za pierwszym razem, zwykle już do niego nie wracają.
Humanistyczna wiara Miyazakiego pozbawiona wyobraźni popadłaby w moralny banał, zaś wyobraźnia bez credo straciłaby aksjologiczną i narracyjną czytelność, które dla zachodniego widza ustawiają wysoki próg wejścia w japońską animację
Ponad dwadzieścia lat temu magia japońskiego studia została doceniona poza bańką miłośników anime: w 2003 roku Hayao Miyazaki otrzymał Oscara za najlepszy pełnometrażowy film animowany. Wspomniane „Spirited Away: W krainie bogów” – historię dziesięcioletniej Chihiro, która przez lekkomyślność własnych rodziców trafia do tytułowej krainy i staje przed trudnym zadaniem uratowania swojej rodziny oraz powrotu do ludzkiego świata – zobaczył wtedy cały Zachód. Studiu Ghibli udało się to, czemu nie podołał wcześniej żaden twórca anime: udowodniło ono, że japońska animacja jest pełnoprawnym kinem, a nie tylko zajęciem dla garstki miłośników ekscentrycznych komiksów.
Podczas 75. gali rozdania Oscarów „Spirited Away” zdeklasowało „pewniaków” z największych stajni animacji tradycyjnej i trójwymiarowej. Przypomnijmy, że opowieść o Chihiro, dziwacznych bóstwach oraz jej zaklętych w świnie rodzicach konkurowała z kultową dziś „Epoką lodowcową” (pełnometrażowym debiutem Blue Sky Studios), „Lilo i Stitchem” oraz „Planetą skarbów” Disneya, a także „Mustangiem z Dzikiej Doliny” od Dream Works – z gigantów brakuje tu tylko Pixara, który lada moment miał wydać „Gdzie jest Nemo?”. To pokazuje wagę zwycięstwa japońskiego, relatywnie nieznanego na Zachodzie studia.
Skąd tak wielki sukces? Wydaje mi się, że potęga filmów Miyazakiego tkwi w splocie dwóch elementów, których próżno szukać w parze gdzie indziej: w każdej animacji znajdziemy uniwersalistyczną wiarę w humanizm i wartość ludzkiego życia, opowiedzianą przez pryzmat totalnej i niedającej się podrobić wyobraźni wizualnej reżysera. Będę się upierał, że to połączenie jest kluczowe: wiara bez wyobraźni popadłaby w moralny banał, zaś wyobraźnia bez humanistycznego credo straciłaby aksjologiczną i narracyjną czytelność, które dla zachodniego widza ustawiają wysoki próg wejścia w japońską animację.
Świat wyobraźni Miyazakiego ma wiele dorzeczy. Sam autor przyznaje się do poszukiwania inspiracji głęboko w odmętach podświadomości (stąd nie brak w jego filmach postaci groteskowych i wieloznacznych w swoim symbolizmie). Widać w jego dziełach japoński folklor i elementy tradycyjnego shintoizmu, jak też dowartościowanie naiwnej, dziecięcej wrażliwości sprzed dorosłego „odczarowania” – nierzadko to dorośli i ich zracjonalizowana chciwość są odpowiedzialni za katastrofy, z którymi uporać się muszą dziecięcy bohaterowie Studia Ghibli.
Docenienie tej „pierwszej naiwności”, spontanicznej afirmacji świata jest dla reżysera czymś kluczowym, co spaja jego humanizm z bogactwem wyobraźni. Niemal za każdym razem opowiada on historię, w której główny bohater (lub bohaterka, bo kobiecych protagonistów u Miyazakiego dostatek) odkrywa w rzeczywistości głębokie rany i rusza w drogę, by to, co wartościowe i zagrożone, ocalić. Katastrofą czasem jest choroba bliskiej osoby („Zrywa się wiatr”, „Mój przyjaciel Totoro”), konflikt między światem ludzi a bogami lub zwierzętami („Księżniczka Mononoke”, „Spirited Away”), czy pokazana wprost druga wojna światowa („Grobowiec świetlików”, „Chłopiec i czapla”).
W swoim najnowszym dziele – i ponoć ostatnim, choć Miyazaki już kilka razy nie dotrzymał obietnicy przejścia na emeryturę – powraca autobiograficzny wątek wojenny. Twórca Studia Ghibli urodził się w 1941 roku w Tokio, jego ojciec był dyrektorem dużej firmy produkującej stery do samolotów myśliwskich. Pierwsze dziecięce wspomnienia Hayao to ucieczka ze zbombardowanego miasta na prowincję. Widmo wojny, chaotyczna ewakuacja, fascynacja lataniem, postać zajętego, surowego ojca i chorej, zagrożonej śmiercią matki – motywy te powracają często w kolejnych dziełach Miyazakiego.
Walczący o Oscara „Chłopiec i czapla” zestawia te elementy na nowo. W pierwszych scenach filmu widzimy, jak Mahito traci w pożarze zbombardowanego szpitala matkę i wyprowadza się z ojcem – właścicielem fabryki amunicji lotniczej – za miasto. W nowym domu chłopiec mierzy się z traumą po stracie bliskiej osoby, jest ofiarą przemocy rówieśniczej i próbuje pogodzić się z faktem, że jego ojciec poślubił inną kobietę, która do tego jest już w ciąży. Wkrótce wyrusza w podróż w poszukiwaniu zaginionej macochy – siostry zmarłej matki, która w jego wyobraźni urasta do jej alter-ego – by prędko spotkać magiczną czaplę, która poprowadzi go przez zakamarki nieziemskiego wieloświata.
Jak zawsze w Studiu Ghibli młody bohater zostaje wplątany w intrygi skłóconych frakcji fantastycznych stworzeń, zyskuje przyjaciół w poszukiwaniu drogi do ukochanej osoby i staje przed koniecznością podjęcia decyzji, od której zależeć będą losy zranionego świata. Powiedzieć coś więcej o fabule „Chłopca i czapli” skazałoby nas na spoilery lub popadnięcie w banał – oprócz epickiej opowieści rozpiętej na planie kosmicznej katastrofy, Miyazaki niezawodnie udziela nam kolejnej lekcji z zadumy nad codziennością. Nie brakuje tu długich ujęć gotowania, ucztowania, spacerów i kontemplacji zwyczajów poza-ludzkich stworzeń.
Swoim najnowszym dziełem japoński reżyser znów szepcze nam do ucha słowa, które wypowiedział już przy okazji premiery „Księżniczki Mononoke”: „Nawet pośród nienawiści i śmierci są rzeczy, dla których warto żyć. Wspaniałe spotkanie lub coś pięknego może zaistnieć. Tak, przedstawiam nienawiść, ale po to, by pokazać, że są ważniejsze rzeczy”. To dziś rzadkość, gdy jeden autor z podobną wytrwałością, przez kolejne dekady, podąża za tak jednoznacznie sformułowanym credo.
Drugi Oscar dla założyciela legendarnego Studia – po 21 latach od triumfu „Spirited Away” – byłby przypieczętowaniem twórczości artysty kompletnego.
Przeczytaj też: Haruki Murakami: nakręcacz opowieści