Rywalizacja miała dla mnie zawsze twarz kogoś, kto może ze mną przegrać. Urodzony zwycięzca nie powinien w ten sposób myśleć. Ale ja nie urodziłem się zwycięzcą.
Oglądaliśmy ten wyścig w telewizji – moi bracia, kuzyni i ja. Tour de France 2010. Andy Schleck walczy o zwycięstwo z Alberto Contadorem. Wygrywa ósmy etap i zakłada koszulkę lidera. Jednak podczas piętnastego etapu spada mu łańcuch i rywal odjeżdża. Luksemburczyk zdoła wygrać jeszcze jeden etap, ale strat już nie odrobi, zajmie ostatecznie drugie miejsce. Schodząc z roweru, rzuci w stronę kamer tylko jedno zdanie: „Będę próbował, dopóki nie umrę!”.
Pamiętam, z jak pozytywnym przyjęciem spotkały się te słowa w naszym gronie. Moi bracia ustawiali je nawet jako cytat na – wtedy jeszcze funkcjonującej – Naszej Klasie. A ja przyjmowałem to wszystko… z pewnym zażenowaniem. Dajcie spokój, mówiłem, jakieś to zbyt patetyczne, przecież Andy spróbuje pewnie jeszcze kilka razy, ale nie będzie się ścigał do śmierci. Miałem oczywiście rację. Schleck w następnych latach ocierał się o zwycięstwo w prestiżowym wyścigu – zresztą Contadorowi odebrano tytuł za doping i przekazano rywalowi, który przyjął to bez satysfakcji. Schleck zakończył karierę w 2014 roku, w wieku 32 lat.
Słuchaj też na Soundcloud, Youtube i w popularnych aplikacjach podcastowych
Żeby było jasne. Andy Schleck to wyśmienity kolarz, prawdziwy wojownik. Fakt, że go nie rozumiałem, wynikał raczej z czegoś innego: natura nie obdarzyła mnie genem rywalizacji. Absolutnie nie mógłbym być sportowcem, w jakiejkolwiek dyscyplinie. Po prostu nie zależałoby mi na pokonaniu moich przeciwników. Może jeszcze gdyby przyszło się ścigać z przeciwnościami losu lub z czasem. Ale z ludźmi?
Pamiętam jedną klasówkę z matematyki. Piąta klasa. Nauczycielka, żeby nas nieco ożywić, wprowadza dodatkowe zadanie, na szóstkę. Poza oceną można uzyskać jeszcze pochwalny wpis na tablicy uczniowskiej, czyli nie byle co. Rozwiązuję nie bez trudu kolejne zadania i uznaję, że… wystarczy mi piątka. Odkładam długopis i odpoczywam. „A ty co?!”. „Nic, skończyłem”. „A zadanie na szóstkę? Nie chcesz nawet spróbować?!”. Oburzona matematyczka wezwała do szkoły Mamę, to był ten jeden jedyny raz.
Moje zachowanie wynikało z prostych przesłanek: najzwyczajniej w świecie zmęczyłem się pisaniem klasówki. Kiedy dobrnąłem do końca, uznałem, że już wystarczy, że nie ma się o co zabijać. Skoro jestem dobry z przedmiotów humanistycznych, nie potrzebuję świetnej oceny z matematyki. Nie muszę mieć wszystkiego. Nie zależy mi, by moje nazwisko wisiało na tablicy, w jakimś zestawieniu. A może stwierdziłem, że dodatkowe zadanie jest dla mnie za trudne? Mogło i tak być…
Jeszcze kilka razy w następnych latach powtarzałem ten gest, gest rezygnacji, aż zrozumiałem, że – no właśnie – nie lubię się ścigać. Egzaminy na studiach zdawałem bez oglądania się na wyniki innych, kompletnie nie przeszkadzało mi, gdy ktoś znajomy dostawał piątkę, a ja trójkę – umiał lepiej, mogłem go uściskać. Podobnie z obroną licencjatu i magisterki – obie prace oddałem we własnym tempie.
Piszę o czymś, co większości czytelników może wydać się dziwaczne: rywalizacja miała dla mnie zawsze twarz kogoś, kto może ze mną przegrać. Zatriumfuję, a ten ktoś wróci do domu ze łzami w oczach. Oczywiście urodzony zwycięzca nie może myśleć w ten sposób. Powinien skupić się tylko i wyłącznie na sobie, wręcz zwizualizować sukces. Ale ja, jak wspomniałem, nie urodziłem się zwycięzcą.
Smutne? Wcale nie. Rezygnacja z wyścigu, z szóstek, a potem – w konsekwencji – ze szczytów uczniowskich zestawień paradoksalnie ma swój przyjemny posmak. Przede wszystkim odchodzi poczucie presji. Chcemy czy nie, oczy wszystkich skupiają się na pierwszym miejscu. Ile tam oczekiwań, by za chwilę powtórzyć triumf, ile gadania o „trudnej drodze” i „wyrzeczeniach”, ile… A przecież można sobie zadać pytanie: po co mi to wszystko? Czy muszę wygrywać, dominować? Muszę ciągle udowadniać coś sobie i światu? A jeśli NIC NIE MUSZĘ?
Sportowiec trenuje, by wygrać – jasne. Tyle że problem okazuje się szerszy. Świat, w którym żyjemy, jest jedną wielką areną, opiera się na rywalizacji. Dobre szkoły mają ograniczoną liczbę miejsc, tak samo prestiżowe uczelnie, a potem firmy. Trzeba pokazać, że jest się z tych najlepszych. A gdyby tak co jakiś czas wypisać się z tego wyścigu, pozwolić sobie na zatrzymanie i rzucić w stronę tłumu: każecie mi biec, ale ja nie biorę tego biegu całkiem serio… Zajmę drugie, trzecie, albo jeszcze gorsze miejsce? W porządku, posiedzę w cieniu.
Jeden z moich szkolnych znajomych pojechał na ogólnopolski konkurs, którego stawką była wycieczka do Rzymu. Wrócił rozradowany, mimo że przegrał o włos, zajmując drugie miejsce. Kiedy pytano go ze zdziwieniem o powód tej radości, odpowiadał, że dostał mnóstwo książek w nagrodę pocieszenia, wygrała natomiast dziewczyna, która nigdy jeszcze nie była w Wiecznym Mieście. „A ty nie chciałeś pojechać?”. „Nie, bo ja już tam byłem”. Uśmiechnęliśmy się do siebie. Świat na chwilę stał się jaśniejszym miejscem.
Przeczytaj też: W moim własnym cieniu, czyli o sztuce rezygnacji