Jesień 2024, nr 3

Zamów

Berlinale 2024: układy, polityka i strumień obrazów

Kadr z „Dahomey”, tegorocznego zwycięzcy Berlinale, reż. Mati Diop, Senegal, Francja 2024. Fot. Materiały prasowe

Historia zapamięta tegoroczną odsłonę bynajmniej nie z tego, co trafiło do jej programu.

Kiedy jechałem pierwszy raz na festiwal do Berlina, nie wiedziałem o nim prawie nic, nie miałem pojęcia, czym to wydarzenie jest, jak wygląda. W głowie kołatało mi określenie „festiwal zaangażowany”. W koło słyszałem, że nie chodzi tu jedynie o filmy, że tak naprawdę sedno stanowi polityka.

Gdy myślę dziś o Berlinale, w głowie mam marsze i protesty.

Zanim filmy

Droga do centrum festiwalowego wiedzie w dużej mierze przez manifestacje gromadzące kilkadziesiąt ludzi. Poczułem to podczas mojej pierwszej edycji, którą otwierała „Wyspa psów” Wesa Andersona.

Na Placu Poczdamskim aktywiści i aktywistki wykrzykiwali hasła przeciwko zamachowi stanu w Brazylii, rozwijali też transparenty z hasztagiem #MeToo. Byli głęboko rozczarowani, ponieważ ówczesny dyrektor, Dieter Kosslick, odrzucił petycję z propozycją symbolicznego zastąpienia czerwonego dywanu, po którym chodzą gwiazdy, dywanem w kolorze czarnym.

W tym roku Berlinale, które kończy siedemdziesiąt cztery lata, otworzył sprzeciw w sprawie członków skrajnie nacjonalistycznej partii AfD, którzy dostali zaproszenie na otwarcie festiwalu. Aktorka Lia von Blarer miała z tej okazji na szyi tatuaż z napisem „Fuck AfD”; przewinęły się też po dywanie transparenty „No Racism. No AfD”.

A wszystko to zanim choćby jeden film pojawił się na ekranie…

Stawką w tegorocznym zwycięskim filmie jest symboliczne odzyskiwanie historii i tożsamości kulturowej; utrwalanie pamięci i możliwość wspólnego przeżywania dziedzictwa przodków

Mateusz Demski

Udostępnij tekst

Jeśli rysuję taki, a nie inny kontekst dla Berlinale, to przede wszystkim z poczucia, że historia zapamięta tegoroczną odsłonę bynajmniej nie z tego, co trafiło do jej programu. Na gali zamknięcia wielokrotnie, w poruszających słowach, apelowano o zaprzestanie izraelskiej okupacji Palestyny i rosyjskiej agresji w Ukrainie (w drugą rocznicę napaści).

Po trochu

Kolejna, coraz mniej różniąca się od poprzednich, edycja festiwalu, to raczej mierny poziom konkursu głównego – promujący słabe filmy dawnych mistrzów, którzy najlepsze czasy mają za sobą, albo filmy z udziałem znanych twarzy, plasujących się na antypodach ich najlepszych dokonań.

Otwarcie w postaci „Small Things Like This” zdaje się symbolem generalnej strategii organizatorów i marketingowej kalkulacji. To film w sam raz, żeby pokazać go na początek, wpisuje się panujący od lat zwyczaj, by sukces i prestiż imprezy budować na obecności hollywoodzkich gwiazd. W tym przypadku Cillian Murphy, świeżo po sukcesie „Oppenheimera”, miał przyciągać, skupiać uwagę, choć sam film odzwierciedlał też profil festiwalu. Dedykowany jest ofiarom pralni Magdalenek, dziś stanowiących symbol opresji Kościoła katolickiego w Irlandii wobec kobiet. Niestety przegapiłem go w festiwalowym zamieszaniu.

Na Berlinale nie można mieć wszystkiego, nie można wszystkiego zobaczyć. Festiwal to zawsze wielka loteria, zakreślenie kolejnych tytułów na chybił trafił. Program rozgałęzia się w różne strony, składa się na niego jedenaście sekcji; jedna niepodobna do drugiej. Ci, którzy pisują do prasy codziennej, muszą mieć cały czas na oku konkurs główny i duże premiery. Są też tacy, którzy nie poddają się bieżączcę, chcą odkrywać nowe terytoria. Specjalnie dla nich przewidziano sekcje Forum i Forum Expanded, gdzie prezentowane są filmy tworzone najczęściej przez artystki i artystów wizualnych – to przestrzeń styku wideo-artu i świata kina.

By uszczknąć sobie z każdego miejsca po trochu, przeskakiwałem pomiędzy kilkoma sekcjami naraz. Zacząłem bezpiecznie, od filmów studia A24. Jeszcze dekadę temu byli małą firmą z Nowego Jorku, dzisiaj zaś rozdają karty, są gwarantem jakości, przodują we wszystkich filmowych plebiscytach.

A jednak pokazywane w Berlinie filmy spod szyldu A24 nie dały się złożyć w proste równanie. Klasycznym przykładem, a przy tym najlepszym tytułem w całej puli, jest nagrodzony za rolę Sebastiana Stana „A Different Man”. Film Aarona Schimberga to opowieść o dyktowanych przez kulturę kanonach piękna, o podwójnej tożsamości, cielesności i obcości, jaka z tego wynika; opowieść wywiedziona z baśni o „Pięknej i bestii” i lynchowskiego „Człowieka słonia”.

Edward, mężczyzna z nerwiakowłókniakowatością, rzadką chorobą nowotworową, spędza dni w swoim mieszkaniu na nowojorskim Brooklynie. Pewnego dnia trafia go strzała Amora. By nie stracić szansy na miłość, i uwolnić się od upokorzeń, poddaje się operacji okaleczonego chorobą ciała. Nowa, „normalna” twarz staje się jednak maską bez zastosowania, objawem przeciętności i nudnej zwykłości. Z filmu Schimberga wynika prosta, acz uciekająca od formy moralitetu prawda, że ciało to nasza elewacja i fasada, która nie jest istotą rzeczy. Ważne, co skrywa się w środku.

Oda do kamienia

„A Different Man” oglądałem niemal w parze z „Love Lies Bleeding” w reżyserii Rose Glass – filmem również, do pewnego stopnia, o przemianach ciała, ale kiedy już widz spodziewa się pełnokrwistego kina społecznej grozy, opowieść skręca w przeciwną stronę, do kina exploitation. Główna bohaterka, Jackie, przyjeżdża do małego miasteczka na amerykańskiej prowincji po marzenia – chce przede wszystkim zostać kulturystką, to jej ostatni przystanek na drodze do Las Vegas. Na lokalnej siłowni poznaje Lou, dziewczyny zakochują się w sobie jak rażone gromem.

Pierwsza połowa „Love Lies Bleeding” to romans lesbijski z tematem amerykańskiego kultu broni palnej w tle, druga – coś między manierycznym „Drive” Nicolasa Windinga Refna a „Podróżami Guliwera”. Glass wrzuca szósty bieg, puszcza w ruch spiralę przemocy – nagle grupa toksycznych, maczystowskich facetów zaludniających ten świat zmienia się w krwawą miazgę przez nadludzko naszprycowaną bohaterkę. To frapujący miks popkulturowy, nie mogę się jednak oprzeć poczuciu, że Glass na siłę mnoży efekciarskie triki. Przybierając pozę ekscentryczną i wywrotową, wdzięczy się do widza.

„Architecton” to kolejny film pomieszczony w zbiorze A24. Po zapowiedziach sądząc, miała być to dogłębna i epicka z ducha opowieść o trudnym do przecenienia znaczeniu architektury w życiu człowieka; o tym, jak budujemy i jak powinniśmy budować. Tymczasem Victor Kossakovsky tworzy, jak sam twierdzi, „odę do kamienia”.

Przez blisko dwie godziny kamera skupia się na rozdrabnianych w kamieniołomach skałach naturalnych, na milionach małych kamyczków i odłamków, filmowanych w sennym, zwolnionym tempie; narracja aż do ścisłej finału pozbawiona jest komentarza i choćby słowa wyjaśnienia. Główna teza wybrzmiewa między obrazami i brzmi następująco: żyjemy w epoce tandetnego budownictwa, co więcej – gdybyśmy nadal budowali w kamieniu, być może bombardowana od dwóch lat Ukraina nie uległaby takim zniszczeniom. Pytanie, czy to rozważania pierwszej potrzeby w obliczu trwającej wojny…

Nowy początek

W tym kontekście wart odnotowania jest wątek kina faktu. Nieraz zdarzało się, że to właśnie dokumenty zwyciężały w Berlinie, ba, laureatem poprzedniej edycji został Nicolas Philibert, reżyser filmu „Adamant”.

Nie było powodu, żeby jury przed takim werdyktem miałoby się wzbraniać i w tym roku. Ostatecznie „Dahomey” Mati Diop nagrodzono Złotym Niedźwiedziem. Francuzka reżyserka o senegalskich korzeniach, która zadebiutowała kilka lat temu doskonałym „Atlantykiem”, pokazała w konkursie film poświęcony zagadnieniom kolonialnym i kolonizatorskim.

Punktem wyjścia jest wydarzenie z końca 2021 roku, kiedy Francja uroczyście oddała Republice Beninu (dawniej Dahomej) skradzione w czasach kolonialnych dzieła sztuki, co można uznać za precedens wielkiej wagi. Stawką u Diop – w tym niezwykle precyzyjnym, zaledwie godzinnym filmie – jest symboliczne odzyskiwanie historii i tożsamości kulturowej; utrwalanie pamięci i możliwość wspólnego przeżywania dziedzictwa przodków.

Tegoroczna edycja to mierny poziom konkursu głównego – promujący słabe filmy dawnych mistrzów albo filmy z udziałem znanych twarzy

Mateusz Demski

Udostępnij tekst

Francuska reżyserka jest jednak specjalistką od mylenia tropów, obierania nieoczywistej perspektywy, balansowania na granicy świata rzeczywistego i metafizycznego; świata żywych i umarłych – zupełnie dosłownie dopuszcza ona do głosu duchy na ekranie.

Najbardziej frapująco wybrzmiewają u Diop pytania stawiane przez młodych ludzi, studentów, którzy organizują debatę na temat odzyskanej spuścizny: czy zwrot dwudziestu sześciu rzeźb, biorąc pod uwagę fakt, że ponad dwa tysiące innych dzieł wciąż znajduje się we Francji, można uznać za nowy początek? A może raczej za gest arogancji i zniewagi?

Po staremu

Ale nostalgia i eskapistyczne fantazje zwyciężały w tym roku w Berlinie nad podobnymi pytaniami. Można to było wyczuć szczególnie u mistrzów starej daty.

Bruno Dumont dosłownie odleciał w kosmos – jego „L’Empire”, wyróżnione przez jury, okazało się pastiszem space opery z całym gatunkowym inwentarzem: mieczami świetlnymi i kosmicznymi statkami, jasną i ciemną stroną mocy.

Jakże inaczej w porównaniu do szaleństwa Dumonta wypada nowy film Oliviera Assayasa, w którym autor przez dwie godziny – jak słusznie zauważył jeden z kolegów – poleruje swój przywilej klasowy. „Hors du temps” to opowieść o rodzinie, która beztrosko korzysta ze swojego statusu na sielskiej wsi podczas pandemii COVID-19. W kategoriach bezrefleksyjnej, mdłej i, co gorsza, pozbawionej wyczucia, bo spóźnionej o ładnych kilka lat opowieści, Assayas nie ma chyba sobie w tym roku równych, choć konkurencja była silna.

Gorzej wypada już chyba tylko Abderrahmane Sissako, autor głośnego „Timbuktu”, który wrócił do kina po dziesięciu latach przerwy. „Black Tea”, czyli miłosna historia wpisana w chińską tradycję parzenia herbaty, to rzecz bezładna, nieznośnie anachroniczna i kuriozalna; przypominająca odcinek najbardziej nieporadnej telenoweli.

Dużo w świecie się zmienia, ciągle na gorsze, ale u takich twórców jak Hong Sang-soo i Tsai Ming-liang – po staremu. Ten pierwszy, uhonorowany Wielką Nagrodą Jury, zaprosił po raz trzeci przed kamerę Isabelle Huppert i przywiózł na festiwal „Yeohaengjaui pilyo”. Film, jak wszystkie inne dotąd – to typowo „hongowska” przypowiastka, w której codzienne rytuały niemal stają się świętością. Bohaterowie przez większość czasu uczą się języków metodą fiszek, sączą makgeolli, prawie non stop rozmawiają.

Tsai Ming-liang nakręcił zaś dziesiąty w karierze film z cyklu poświęconemu chodzeniu. Każdy wygląda z grubsza tak samo – za każdym razem, w trochę innej konstelacji i trochę innym miejscu, patrzymy na buddyjskiego mnicha, który wędruje przez świat. Przemieszcza się raczej w żółwim tempie, jego rytm wyraźnie kontrastuje z otoczeniem, z hałaśliwie rozpędzoną cywilizacją.

Seks nie ma granic?

W programie znalazł się jeszcze jeden, emblematyczny tytuł w twórczości Tsaia. „Kapryśna chmura”, która w przyszłym roku skończy 20 lat, to film, za który reżyser musiał stoczyć zaciętą batalię z tajwańską cenzurą obyczajową – cenzorskie ingerencje miały dotyczyć scen dosłownego seksu, którymi Tsai nawiązywał do intensywnego zainteresowania pornografią i rozkwitu tej branży w pierwszej dekadzie rozwoju internetu.

Próbuję sobie wyobrazić, jak ci sami ludzie zareagowaliby na nowy film Bruce’a LaBruce’a, prezentowany w sekcji Panorama. „The Visitor” promuje hasło „SEX HAS NO BORDERS” („Seks nie ma granic” – tłum. MD). To postulat kompletnego wyzwolenia seksualnego. Seks jest tu wszechobecny, intrygująco dosłowny i perwersyjny, ma przy tym wymiar transgresyjny – testuje i rozsadza granice klasy, płci, wieku, orientacji seksualnej.

„The Visitor” okazuje się także swoistym hołdem złożonym kinu Pasoliniego i remakiem jego „Teorematu” z roku 1968. Bohater tamtego filmu, zwany w scenariuszu „gościem”, wchodzi w szeregi zamożnej rodziny i po kolei uwodzi domowników. Znamienne, że u LaBruce’a tym intruzem jest uchodźca – pojawia się na brzegu Tamizy, w stolicy Wielkiej Brytanii po Brexicie.

Serce festiwalu

Na koniec jeszcze sprawa polska. Przed festiwalem dużo mówiło się o braku naszych filmów w programie, choć nie do końca jest to prawdą. Wątki polskie są ewidentne choćby w filmie „Treasure” Julii von Heinz, niemiecko-francuskiej produkcji, której akcja dzieje się w Polsce.

Ruth, główna bohaterka, mieszkająca na co dzień w Nowym Jorku, zabiera swojego ojca w podróż po Polsce. Próbuje w ten sposób zrozumieć traumę rodzica i to, jak przenosi się ona między generacjami. Edek przeżył Auschwitz, teraz, za namową córki, zderza raz jeszcze z traumą Zagłady.

Ekranizacja powieści „Too Many Men” Lily Brett to przezroczysta formalnie opowieść o odkrywaniu nieopowiedzianych historii rodzinnych, życiu w cieniu cierpienia rodziców, a jednak ma ona wyraźne elementy pełnych uroku feel-good movies. To w gruncie rzeczy klasyczna komedia i klasyczne kino drogi – wyciskacz łez, w którym chodzi o wyrazisty konflikt charakterów i postaw, ale też o użycie sporego uproszczenia.

Nie zabrakło również twórców, którzy postanowili zboczyć z utartych szlaków. Symptomatyczne, że do wspomnianej już sekcji Forum Expanded trafiły dwa eseje filmowe rozwijane w ramach Pracowni Eseju w vnLab (Laboratorium Narracji Wizualnych) działającej przy łódzkiej Filmówce.

Pierwszy z nich to „Pokój 404” Elysy Wendi i Wai Shinga Lee – komentarz do narastających niepokojów społecznych w Hongkongu, ale też refleksja nad sensem bycia artystą w obliczu zachodzących zdarzeń, okoliczności, politycznych zmian.

Drugi: found-footage’owy „Grandmamauntsistercat” Zuzy Banasińskiej, który powstał w całości z archiwaliów Wytwórni Filmów Oświatowych w Łodzi. To kino recyklingu w najlepszym możliwym znaczeniu tego słowa – reżyserka wyciąga nagrania, które pierwotnie funkcjonowały jako pomoce dydaktyczne i materiały propagandowe w PRL-u, pożycza je, bawi się nimi, wywraca ich porządek. Każde ujęcie z osobna zdaje się nudne i nijakie: raz są to ulice i place Warszawy, raz jakieś mikroorganizmy pod mikroskopem. Ale zestawione zyskują dodatkowe sensy i znaczenia. Powstaje nowa jakość i nowa intencja.

Wesprzyj Więź

U Banasińskiej obrazy te uwalniają swój ukryty potencjał – układają się w opowieść o matriarchalnej rodzinie, której zwyczaje obserwujemy oczami dziecka, w geście oporu przeciwko binarnym podziałom na męskie i żeńskie; w sprzeciwie wobec przemocy powszechnej, zinstytucjonalizowanej, która występuje w języku patriarchatu.

Nie będzie chyba przesady w stwierdzeniu, że zakończona właśnie edycja Berlinale zapisze mi się w pamięci jako wyjątkowa za sprawą tego niezwykłego strumienia obrazów. Przed wyjazdem do Berlina usłyszałem, że to w takich miejscach jak Forum Expanded bije serce festiwalu, cała reszta to targowisko próżności, branżowe układy i układziki. Mógłby się pod tymi słowami podpisać.

Przeczytaj też: Wojna światów. Relacja z 80. Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Wenecji

Podziel się

Wiadomość

5 stycznia 2024 r. wyłączyliśmy sekcję Komentarze pod tekstami portalu Więź.pl. Zapraszamy do dyskusji w naszych mediach społecznościowych.