Gdy dziecko jest „niegrzeczne”, to bardzo dobrze – mawiał mój profesor. Wiemy bowiem, co w nim siedzi. Gdy jest „grzeczne”, wtedy czas się martwić.
Było to prawie dwadzieścia lat temu. Po obronie magisterium z pedagogiki resocjalizacyjnej bardzo szybko dostałem propozycję pracy w pewnym ośrodku wychowawczym. Rozmowę kwalifikacyjną przeszedłem dość sprawnie. Miałem staże w ośrodkach odwykowych i certyfikat trenera programów profilaktycznych. Wychowanie „zdemoralizowanej młodzieży” było moim powołaniem. Tak myślałem.
W ośrodku przebywali młodzi nastolatkowie. W ich sprawie decyzję podjął wcześniej sąd rodzinny. Mieli za sobą wykroczenia, przemoc rówieśniczą, narkotyki, wagary itd. Rada pedagogiczna w ośrodku była ciekawa, dla mnie to było nowe doświadczenie. Powitano młodego adepta resocjalizacji, nauczyciela stażystę.
Bolesna pedagogika
Pierwszy mój dyżur trwał dwie godziny. Wieczorową porą, pod okiem doświadczonego kolegi, poznałem część wychowanków. Spokój.
Kolejnego dnia, w sobotę, miałem przez sześć godzin pracować razem z pewną wychowawczynią, która pracowała w ośrodku od roku. Już na początku panowie przywitali mnie „łacińską” wiązanką. Całkowicie do tego wyśmiali i zignorowali upominające ich słowa mojej koleżanki.
Dziecko pogubione w swoich błędach ma prawo zawołać do dorosłego, że go „kur…a” nie potrzebuje. I wtedy dobrze, by dorosły powiedział: „Ale jakby co, to kur….a jestem”
Kilku chłopaków potem zniknęło na miasto z rzekomą wcześniejszą przepustką w garści. Wrócili pod wpływem czegoś bliżej nieokreślonego. Był wieczór i zaczęli się prześcigiwać w kierowanych do mnie wiązankach. Sytuacja w pewnym momencie przybrała postać regularnego buntu, na którego czele stało dwóch najbardziej agresywnych słownie (i nie tylko) młodych podopiecznych.
Starałem się być opanowany, pamiętając, że jestem wychowawcą. Jasnymi, stanowczymi i krótkimi komunikatami próbowałem odeprzeć falę przemocy słownej, jakiej doświadczałem. W pewnym momencie dostałem cios w głowę ogryzkiem jabłka i to zmieniło moją postawę fizyczną na bardziej zdecydowaną. Chwilę potem przyszło dwóch innych, bardziej doświadczonych wychowawców i młodzi prowodyrzy zniknęli w swoich pokojach. Mojej koleżanki z pracy niestety przy całej tej sytuacji nie było.
Opisałem to zdarzenie starszym kolegom. Nawet je nieco pedagogicznie przeanalizowaliśmy. Wróciłem następnie do domu w stanie, który spowodował, że moja żona stanowczo poprosiła mnie, bym do tej pracy już nigdy nie wracał. Złożyłem wypowiedzenie po dwóch dniach.
Po kilku latach jednego z młodych inicjatorów buntu spotkałem na oddziale psychiatrycznym. Poznał mnie. Był w asyście policji i czekał na zlecone przez sąd karny badanie, jakie miał przeprowadzić biegły psychiatra.
Zaskoczenie
O tej historii wiedziała dotąd garstka osób. Było to jedno z trudniejszych i najbardziej traumatycznych doświadczeń w moim życiu. Po blisko dwóch dekadach wracam do niego na fali moich niesłabnących refleksji o prawach dziecka.
Odmieniamy obecnie „prawa dziecka” przez wszystkie przypadki. Najczęściej mówimy o słusznym zakazie przemocy, potrzebie wsparcia młodych w ich kryzysie psychicznym, szacunku dla ich podmiotowości i decyzyjności. To ważne, nawet bardzo ważne.
Ale co z dziećmi, które są niesympatyczne i niemiłe? Co z tymi, które są wulgarne, a czasem nawet brutalne, które w swej młodzieżowej niedojrzałości popełniają błędy zarezerwowane dla dorosłych?
Czy w ośrodku, w którym pracowałem, były osoby zdemoralizowane? Tak! Czy były to dzieci? Jak najbardziej! Czy pamiętamy zatem o prawach dzieci, którym daleko do doskonałości?
Od pewnego czasu na poważnie, jako pedagog specjalny i socjolog prawa, analizuję polską dyskusję o dziecięcych prawach. Spieramy się o to, jaki kształt powinna mieć np. „władza rodzicielska”. Są jednak dzieci, którzy z tego zwrotu pamiętają tylko pierwszy jego władczy element. Troski rodzicielskiej bowiem nigdy nie doświadczyły.
Gdy umarł Kamilek z Częstochowy, ktoś wrzucił opis życiorysu jego oprawcy – człowieka, który sam w dzieciństwie doświadczył podobno przemocy. Nie, to niczego nie usprawiedliwia i nie tłumaczy, ale jednak zatrzymuje i zmusza do refleksji, czy tego chcemy, czy nie.
Myśląc o prawach dziecka, słusznie myślimy o dzieciach, które jak śp. Kamilek zostały zabite, wpierw doświadczając niepojętego bólu. Jak się jednak okazuje, sprawcy przemocy domowej często kopiują zachowanie, którego sami doświadczyli. Czy potrafimy zlokalizować moment, w którym z ofiary zaczęli stawać się sprawcami? Czy to w ogóle interesuje społeczeństwo?
Wyzwanie
Moje doświadczenie z bardzo krótkiej pracy w ośrodku wychowawczym brutalnie pokazało mi, że nie nadaję się do działań resocjalizacyjnych w takim miejscu. Swoją przestrzeń zawodową znalazłem potem w pracy w poradniach odwykowych i oddziałach psychiatrycznych.
Ale patrząc dzisiaj na podobne miejsca, jak poprawczaki i ośrodki wychowawcze czy socjoterapeutyczne, łapię się na tym, że mówimy o miejscach, w których są dzieci. Tej grupy osób nie wyklucza ani polska Konstytucja, ani ONZ-owska Konwencja o prawach dziecka. W takich ośrodkach mówimy przecież o działaniach wychowawczych, ale w podopiecznych łatwiej nam widzieć złodziei i zdemoralizowanych młodzianów niż osoby, których praw – pomimo popełnionych przez nich błędów – nadal powinniśmy strzec.
Przeraża mnie, że prawa dziecka zaczęliśmy traktować PR-owo. Każdy się na nich zna tak jak na sporcie, zdrowiu i wychowaniu
I tutaj pojawia się bolesne pytanie. W ostatnich tygodniach sąd w Poznaniu skazał kilka osób na izolacyjne kary więzienia za porwanie, gwałt i przemoc stosowaną wobec 14-letniej dziewczynki. Decyzję w sprawie nieletnich uczestników tego przestępstwa podjął też sąd rodzinny, który orzekł, że kolejne lata spędzą w poprawczaku.
Ale może oni zostali też społecznie skazani? Może fraza „Z nich nic już nie będzie!” jest w takich chwilach wręcz automatycznie włączającym się programem w ludzkich głowach? Może w nas dominuje lęk przed takimi dziećmi, a nie troska o ich dobro?!
Inaczej
Wiem, że powyżej przedstawiłem tylko wiele oczywistości i ogólników. Nurtuje mnie jednak, a zarazem przeraża, że prawa dziecka zaczęliśmy traktować PR-owo. Każdy się na nich zna tak jak na sporcie, zdrowiu i wychowaniu.
Przeglądając media, widzę kolejne kampanie dotyczące dzieci chorych i cierpiących. Widzę apele o pomoc dzieciom wykorzystanym seksualnie i tym, które są osamotnione w domach dziecka. Pełna zgoda. Konieczne jest przypominanie, nawoływanie i uwrażliwianie. Ale co z prawami dzieci „niegrzecznych”?
Promotor mojej pracy magisterskiej mówił nam na seminarium, że dziecko, które sprawia kłopoty, właśnie w ten sposób przekazuje nam konkretne sygnały, przedstawia wręcz na zewnątrz swoje cierpienie. Krótko mówiąc, gdy dziecko jest „niegrzeczne”, to bardzo dobrze. Wiemy bowiem, co w nim siedzi. Gdy jest „grzeczne”, wtedy czas się martwić.
Dzisiaj łatwo zdiagnozować, że dziecko cierpi na zaburzenia adaptacyjne, jest pełne zachowań dyssocjalnych, niezdolne np. do respektowania norm społecznych i w ogóle niedostosowane. Ale to jest dziecko! Dotarcie do niego wymaga wybrania innej drogi niż w przypadku rówieśnika, którego np. skrzywdził ten „młodociany przestępca”.
Inna droga przypomina mi postać Jana Bosko. Jest taka scena w biograficznym filmie o tym włoskim świętym (reż. Lodovico Gasparini). Gdy Jan idzie do młodych chłopaków znajdujących się w przepełnionej więziennej celi, spotyka się tam z ich strony z agresją słowną i fizyczną. Niesamowite jest to, że potem do nich wraca z… piłką nożną. Ta piłka staje się w tamtym czasie i chwili niczym granat dobroci, który wybucha zainteresowaniem, a nie arbitralnym osądzaniem.
Kodeks praw „niegrzecznego” dziecka
Mdły banał – ktoś powie – bo w filmie wszystko jest pięknie i ładnie, a życie to przecież nie bajka. Niby tak, tyle że ten dziwaczny ksiądz z Turynu zatrzymał się przy „marginesie”, przy ówczesnych lumpach, których dostrzeżenie na ulicy traktowane było jako co najwyżej fanaberia. Dzisiaj trochę inaczej jego zachowanie można ubrać w słowa nauczyciela języka polskiego, który w pewnej licealnej klasie II b wykrzykuje uczniom w twarz: „Nie jesteście debilami!!!”.
Cytat ten pochodzi z wyświetlanego w styczniu w kinach filmu „Piep*zyć Mickiewicza” Sary Bustamante-Drozdek. Wypowiedział te słowa Dawid Ogrodnik, który jako nauczyciel trafia do młodzieży z podobno najgorszej klasy w szkole. Wszyscy ich spisali na straty. „Nic z was nie będzie!” – przypomina im regularnie wicedyrektor liceum.
Nagle „profesor Jan Sienkiewicz” zaczyna pedagogicznie mącić, łamiąc utarte wychowawcze schematy. W ten sposób zaskakująco kreśli nam „kodeks praw «niegrzecznego» dziecka”, które:
– Gdy zostało skrzywdzone i zdradzone, ma prawo się buntować, łamać normy i wrzeszczeć nawet dalekimi od kultury słowami. W swoim niedojrzałym udawaniu dorosłego ma prawo oczekiwać, byśmy nadal widzieli w nim dziecko;
– Wepchnięte w dorosły świat rozwiedzionych rodziców ma prawo wykrzyczeć, że to wszystko „pier…i” i nie jest to oznaką demoralizacji, tylko inaczej wykrzyczanymi słowami: „Jestem zupełnie sam”;
– Pogubione w swoich błędach niczym młody chłopak Dante z filmu Bustamante-Drozdek ma prawo zawołać do dorosłego, że go, kur…a, nie potrzebuje. I wtedy dobrze, by dorosły powiedział: „Ale jakby co, to, kur…a, jestem” (może właśnie tak zdoła go zatrzymać);
– Ma prawo być diagnozowane nie z racji jakiejś czarnej dziury swoich błędów, ale całego kosmosu talentów, które posiada.
Przeczytaj także: Czy „silniejszy” ma kształtować „słabszego”– prawa dziecka