Nie spotkałam dotąd w światowym kinie takiej dziewczyny jak grana przez Emmę Stone Bella. Nie pamiętam istoty tak ochoczo pragnącej doświadczać wszelkich smaków życia.
Piękna, młoda kobieta decyduje się na dramatyczne pożegnanie z życiem, skacząc z mostu. Jak się szybko okaże – z dzieckiem w łonie. Rację miał T. S. Elliot, pisząc: „W moim kresie jest mój początek. W moim początku jest mój kres”. Decyzja o zakończeniu własnej egzystencji stanie się dla bohaterki nowym otwarciem. Tym właściwym otwarciem.
Muszę przyznać, że nigdy wcześniej nie spotkałam w światowym kinie takiej dziewczyny jak Bella Baxter (Emma Stone), bohaterka „Biednych istot” Yórgosa Lánthimosa. Nie pamiętam kogoś tak ochoczo pragnącego doświadczać wszelkich smaków otoczenia, jego piękna i brzydoty, słodyczy i goryczy. Kobiety, która z atawistyczną wręcz mocą trzymałaby się bezkompromisowo tego, kim czuje, że jest. Na pohybel etykietom i autorytetom; ojcom, mężom i kochankom.
Bella na naszych oczach uczy się rozróżniać swoje stany emocjonalnie, bolączki i pragnienia; w rozbrajającej naiwności i autentycznej chęci poznania protagonistka nigdy nie traci… tej wspaniałej iskry. Bo choć do życia – niejako wbrew jej pierwotnym zamierzeniom – przywołał ją prometejsko Doktor Godwin Baxter (alias „God”; w tej roli świetny Willem Defoe), wszystko to, co Bella osiąga (i oczywiście też traci) na swojej emancypacyjnej drodze należy absolutnie do niej, zostaje „na dobre i na złe” przez nią zaakceptowane i uszanowane. Nikt nie jest w stanie Belli odebrać… Bellę. Ani tę radosną, ani cierpiącą.
Filmowa odyseja Lanthimosa utkana zostaje – jak na jej literacki, inspirowany „Frankensteinem” Mary Shelley rodowód przystało – ze skrawków. Z różnego rodzaju materii wizualnej i narracyjnej. Kino greckiego twórcy przyzwyczaiło nas do elementów ekstremalnych, czy wręcz paradoksalnych. W „Biednych istotach” każdy z rozdziałów poświęcony jest innemu etapowi rozwoju naszej bohaterki. Zaczynamy od ziarnistej czarnej-bieli, Bella stawia tutaj pierwsze kroki, uczy się mówić, a co za tym idzie – nazywać świat. Jej szczerość i bezbronność są rozbrajające, a fascynacja ojcem (a może lepiej – stwórcą?) nieograniczona. „Skąd się wzięłam? Po co tu jestem?” – zastanawia się mała-duża Bella. Zagadka związana z pochodzeniem i „pierwszą tożsamością” dziewczyny prześladuje ją przez większość filmu.
Bella, niczym zwierzę, trzymana jest w zamknięciu. Nie może swobodnie opuszczać przestrzeni swojego domu; świata, który stwórca uznał dla niej za jedyny słuszny, bezpieczny. Potencjalny narzeczony, nieśmiały student medycyny, Max McCandless (Ramy Youssef), zostaje wprowadzony do jej otoczenia, aby przyglądać się wnikliwie postępom „eksperymentu” i wychowywać dziewczynę „na cztery ręce” z Doktorem Godwinem.
Los naszej Belli wydaje się przesądzony, aż do momentu, kiedy budzi się w niej chęć odczuwania orgastycznej rozkoszy. Silna i niewyczerpana wręcz potrzeba „robienia sobie samemu szczęścia”, a także spotkanie z lowelasem Duncanem Wedderburnem (Mark Ruffalo) doprowadzi do uwolnienia bohaterki z rezydencji szalonego naukowca. Rzeczywistość nabierze wówczas wyrazistych, soczystych barw, a koleje losu bohaterki – wiatru w żagle. Jak łatwo można się jednak domyślić, ten stan błogości nie będzie trwał wiecznie; każdy z rozdziałów opowieści pokazuje, jak różne osoby (przede wszystkim mężczyźni) będą próbowały różnymi sposobami usidlić kobietę, zatrzymać jej dynamiczny rozwój.
W kluczu groteskowej, czarnej komedii Lanthimos rozbraja sprzeczności wiktoriańskiego – i nie tylko – systemu wartości czy postępowania. Bardziej niż z bohaterami „z krwi i kości” stykamy się tu często z pewnymi konstruktami, których modus operandi i horyzont oczekiwań definiują przede wszystkim parametry epoki. Jak przystało na zbiór przypisanych ról i cech społecznych, męskość winna być hegemoniczna, a kobiecość – uległa. Mężczyźni w tym świecie są przede wszystkim opiekunami, dysponentami władzy i decyzyjności, objaśniaczami zawiłości znaczeń, dostarczycielami rozkoszy i zniewolenia. Głównymi interpretatorami i komentatorami prawideł rzeczywistości, prawideł, które sami swoim egocentryzmem ukształtowali.
Postać Belli staje się czymś na wzór skalpela do odkrawania zgniłych płatów toksycznej męskości i systemowej przemocy. Jej brak zakorzenienia w konwenansach uderza prosto w serce tych, którzy uznają się za największych graczy „społecznego kasyna”. Im bardziej protagonistka robi rzeczy po swojemu i sama dla siebie okazuje się „(o)środkiem produkcji”, matką i córką, tym silniejszego migotania przedsionków oni dostają. Bella jest dla nich zarówno dobrem, jak i złem, niebem i piekłem, chorobą i lekarstwem.
Mówi się powszechnie, że „Biedne istoty” są najbardziej szalonym filmem w dorobku greckiego reżysera. To spostrzeżenie oczywiście odnosi się najmocniej do nieziemskiej wręcz kreacji świata przedstawionego, który pulsuje na zmianę turpizmem i zmysłowością, komedią i tragedią, życiem i śmiercią.
Ale nie ma sukcesu „Biednych istot” bez Emmy Stone i jej wywrotowej Belli Baxter. Belli przemieniającej się z naukowej abstrakcji czy wręcz z fanaberii w osobę. Osobę, która chce walczyć o swoje szczęście, i która pojmuje ostatecznie, że w możliwości prowadzenia tej – często nierównej – walki kryje się największe szczęście.
Przeczytaj też: „Inny świat” tuż za „Zieloną granicą”