Więcej, mocniej, szybciej – w ferworze noworocznych postanowień łatwo wpaść w pułapkę produktywności za wszelką cenę. A może paradoksalnie dopiero zwolnienie tempa przybliża nas do osiągnięcia celów?
W andrzejkowej wróżbie podczas lania wosku wyszedł mi żółw. Ta niewinna zabawa skłoniła mnie, by w 2024 rok wkroczyć z intencją idącą nieco w poprzek tradycyjnym postanowieniom noworocznym. By zamiast podkręcać tempo życia, pozwolić wydarzeniom zachować ich naturalny bieg.
Na spełnienie się „proroctwa” nie trzeba było długo czekać – nowy rok powitałam chorobą, która uwięziła mnie w domu na dwa tygodnie. Nie tak to sobie wyobrażałam. Przymusowe zatrzymanie dało mi jednak do myślenia. Z coraz większym przekonaniem zaczynam odkrywać, że pozwolenie sobie na świadome wyhamowanie w pędzącej rzeczywistości jest absolutną koniecznością naszych czasów: inaczej nasz zmęczony, zaniedbany i zestresowany organizm zrobi to za nas – w dużo mniej miłych okolicznościach.
Życie vs. iluzja
Kapitalistyczny stwór wytresował nas na swój obraz i podobieństwo: ciągły rozwój, ekspansja, wzrost PKB napędzany skrajnym konsumpcjonizmem stały się karykaturą sukcesu. Nawet z pozoru pozytywne trendy, jak slow life czy mindfulness, zostały szybko i bezdusznie zmonetyzowane – zamiast uwalniającego doświadczenia, rodzą w nas z czasem frustrację.
Ktoś mądry powiedział kiedyś w kontekście korzystania z mediów społecznościowych, żeby obserwując wszelkiej maści twórców internetowych, nie porównywać czyjejś wystawy do własnego zaplecza.
I faktycznie coś w tym jest. Widok perfekcyjnie umalowanej influencerki, popijającej w wyprasowanej na sztorc pidżamie gorące kakao w anturażu mogącym z powodzeniem służyć jako wnętrze z katalogu IKEI, może i jest uroczy. A jednak kiedy patrzy się na niego z perspektywy własnego wyciągniętego t-shirtu, wyglądającej ze zlewu sterty brudnych naczyń i domagającego się „na już” ulubionych płatków śniadaniowych malucha, można popaść w przygnębienie. Wtedy nietrudno o myśli pod tytułem „No tak, inni to potrafią spełniać marzenia i żyć pełnią życia, ja nawet dobrze odpocząć nie umiem”.
Tymczasem rzeczywistość jest bardziej złożona i social media zwyczajnie karmią nas iluzją. Idę o zakład, że z odpoczynkiem więcej ma wspólnego spacer po osiedlu lub pobliskim parku z wyłączonym telefonem, niż wyreżyserowana co do klatki rolka na Instagramie, przedstawiająca celebrytę zażywającego relaksu w luksusowym SPA.
Praca to…tylko praca
Dziś wielu dorosłych, poważnych ludzi na równie poważnych stanowiskach zżyma się na pokolenie „zetek”: że leniwi, roszczeniowi, pozbawieni ambicji – bo na przykład nie chcą pracować po 12 godzin dziennie, jak wielu z nas i naszych rodziców. Ilekroć słucham tych zarzutów w kierunku „dzisiejszej młodzieży”, mam poczucie, że to mechanizm chroniący pokolenie boomerów i starszych milenialsów przed uznaniem własnej porażki.
Może i dochrapaliśmy się do kierowniczych stanowisk i pobudowaliśmy wielkie domy na przedmieściach. Tylko co z tego, skoro ceną za pierwsze okazały się wrzody na żołądku, a za drugie – jeszcze większa samotność, gdy stało się jasne, że każde z dzieci poszło w swoją stronę, a jedynym towarzyszem w przestronnej willi jest odbijające się od ścian echo.
Innym powodem utyskiwania na młodych są zjawiska quiet quittingu i bare minimum Monday. Pierwsze z nich oznacza wewnętrzną emigrację z miejsca pracy przy zachowaniu fizycznej obecności. Drugie wiąże się ze znanym tak wielu z nas syndromem „niedzieli wieczór”, kiedy niby jeszcze trwa weekend, ale my już myślami i emocjami jesteśmy w biurze, wyobrażając sobie trzeszczącą w wirtualnych szwach służbową skrzynkę mailową, gotową zaatakować nas wściekle, gdy tylko usiądziemy do biurka.
Pozwolenie sobie na świadome wyhamowanie w pędzącej rzeczywistości jest absolutną koniecznością naszych czasów: inaczej nasz zmęczony, zaniedbany i zestresowany organizm zrobi to za nas – w dużo mniej miłych okolicznościach
Według idei bare minimum Monday, aby ocalić atmosferę niedzielnego popołudnia, należy przyjąć, że poniedziałek to dzień „rozruchu” i oczywiście należy wykonać swoje obowiązki, ale w granicach niezbędnego minimum: nie stawiać sobie zbyt ambitnych celów będących zwiastunami wyniszczającej nas od środka presji.
Absolutnie nie namawiam tu nikogo do leserstwa w miejscu pracy, czy działania na niekorzyść pracodawcy. Rzecz w tym, że praca to… no właśnie, tylko praca. Warto mieć czas i energię, by również po jej zakończeniu wieść normalne życie wypełnione spotkaniami z przyjaciółmi, kontaktem z naturą, kulturą, czy wreszcie wzmacnianiem rodzinnych więzi. Takie „miękkie” wejście w nowy tydzień, choć rodzi obawę o jakość naszej pracy, paradoksalnie może zaowocować większą efektywnością. Wypoczęty i szczęśliwy umysł działa po prostu sprawniej.
A nawet jeśli nasze „kej pi aje”, czyli kluczowe wskaźniki efektywności, zaliczą lekki spadek, to co? Jak mówiła moja babcia, „przecież nikt ci głowy za to nie urwie”. Wbrew temu, co wmawia nam współczesność, nie jesteśmy maszynami i nasza produktywność może falować – naprawdę nie ma w tym nic zagrażającego, choć widmo wziętego na 30 lat kredytu pewnie próbuje nam wmówić coś innego.
Jakie kolory mają liście?
Na koniec mała ciekawostka lingwistyczna – dla niektórych może oczywista, dla mnie okazała się odkrywcza: słowo „powolność” zawiera w sobie „wolność”. Może to jedna ze wskazówek, jak wyrwać się z okowów wszechobecnej produktywności za wszelką cenę.
Nie trzeba jechać na egzotyczne Wyspy Szczęśliwe lub w głębi lasu poddać się rytuałowi z ayahuascą w roli głównej, żeby wrócić do siebie. Czasami wystarczy po prostu wyjść wcześniej z domu, żeby zamiast pędu z klapkami na oczach na autobus czy pociąg do pracy, zwyczajnie poobserwować kształty i kolory liści mijanych drzew.
Jakiś czas temu napisałam dyżurującej wówczas koleżance z pracy, że mogę się spóźnić parę minut, bo robię zdjęcia buszującej między gałęziami wiewiórce. Odpisała, że oczywiście rozumie, wszak są w życiu rzeczy ważne i ważniejsze. Ostatecznie do pracy dotarłam nie tylko punktualnie (okazuje się, że jakaś część domniemanego niedoczasu figuruje jedynie w naszych głowach), ale i w dużo lepszym nastroju. Totalnie polecam.
Chwała wiewiórkom, chwała żółwiom. Chwała po-wolności.
Przeczytaj też: W moim własnym cieniu, czyli o sztuce rezygnacji