To nie będzie opowieść o Lechu Wałęsie, Ronaldzie Reaganie i Janie Pawle II. Nie o bohaterskim społeczeństwie, Kościele i „Solidarności”. W centrum będą pieniądze. Bo Polska była kluczowa dla obalenia komunizmu, ale początkiem całego procesu było bankructwo.
Ludzie lubią proste historie. Noblista Daniel Kahneman napisał w swojej najbardziej znanej książce Pułapki myślenia: „opowieści, które nas przekonują, są raczej proste niż złożone, raczej konkretne niż abstrakcyjne, przypisują większą rolę talentowi, głupocie oraz zamiarom ludzkim niż ślepemu trafowi, a także skupiają się na niewielkiej liczbie wydarzeń”. Cenimy historie, w których główny bohater jest wyrazisty, kieruje się zrozumiałymi zasadami. Jeszcze lepiej czujemy się, kiedy sami obsadzamy się w roli bohatera.
Lech Wałęsa opisał kiedyś, ile wynosi – w procentach – udział jego, Ronalda Reagana oraz Jana Pawła II w obaleniu komunizmu. Przeprowadzone dziesięć lat temu badanie opinii publicznej wykazało, że jako społeczeństwo polskie wierzymy, iż „pokonaliśmy komunizm”. Respondenci wskazywali, że głównymi siłami stojącymi za tym były „Solidarność” oraz Kościół. Jestem skłonny zaryzykować twierdzenie, że od tamtej pory niewiele się zmieniło – może z wyjątkiem tego, że coraz mniej młodych ludzi kojarzy fakty dotyczące tej „prehistorii”.
Przed zbliżającą się 35. rocznicą przełomowych wydarzeń roku 1989 warto zadać sobie pytanie, na ile były one naszą narodową zasługą, a na ile wynikiem okoliczności międzynarodowych i ducha nowych czasów. Nie jest to pierwsza próba odpowiedni na to pytanie – problem ten podejmował chociażby Andrzej Paczkowski w artykule Boisko wielkich mocarstw opublikowanym w „Polskim Przeglądzie Dyplomatycznym”. Nie będzie to też próba zakończona pełnym sukcesem, ponieważ skupię się tylko na jednym – acz bardzo istotnym – elemencie geopolitycznej układanki: Stanach Zjednoczonych1.
Polska jest średniej wielkości europejskim krajem, który jednak aż dwa razy znalazł się w centrum zainteresowania amerykańskiej polityki zagranicznej: w czasach „Solidarności” (1980–1982) oraz w przededniu końca zimnej wojny (1987–1989). Te dwa momenty stanowią główne punkty narracji artykułu. Jego osią nie będzie jednak opowieść o Lechu Wałęsie, Ronaldzie Reaganie i Janie Pawle II. Nie o bohaterskim społeczeństwie, Kościele i „Solidarności”. W centrum będą pieniądze. Bo krótka odpowiedź na zadane pytanie rzeczywiście brzmi: Tak, to Polska była kluczowa dla obalenia komunizmu. Problem polega na tym, że początkiem całego procesu było jej bankructwo.
Chory człowiek Europy na froncie zimnej wojny
Polska pod rządami I sekretarza KC PZPR Edwarda Gierka zapożyczała się na potęgę. Było to możliwe dzięki détente, odprężeniu między Wschodem a Zachodem. Pożyczanie pieniędzy dla państw wschodnioeuropejskich służyło zarówno celom politycznym, jak i biznesowym. Na Zachodzie inwestycje uznawano za bezpieczne, wierzono bowiem w prawdziwość tzw. teorii parasola, zgodnie z którą żyrantem udzielanych pożyczek był Związek Sowiecki. Pieniądze oraz technologie płynęły więc do Polski bez względu na ocenę jej realnej zdolności kredytowej.
Gospodarka PRL była tak naprawdę subsydiowana zarówno z Zachodu, jak i ze Wschodu. W latach 70. Związek Sowiecki sprzedawał swoim sojusznikom ropę po preferencyjnych cenach. Dalece różniły się one od tych na giełdach światowych, na których w owym czasie szalał kryzys naftowy. Nawet te dwa źródełka – surowce ze Wschodu i gotówka z Zachodu – nie ochroniły jednak polskiej gospodarki przed katastrofą. Jej pierwsze symptomy były widoczne nawet z Waszyngtonu. Pod koniec lat 70. Zbigniew Brzeziński, doradca prezydenta Cartera ds. bezpieczeństwa, pisał do swojego szefa: „Polska będzie najbardziej niestabilnym z państw Europy Wschodniej. Nie można wykluczyć wybuchu”.
Prognozy Brzezińskiego sprawdziły się. Pogłębiający się kryzys legł u podstaw masowych strajków, które ogarnęły Polskę latem 1980 r. Władze podpisały Porozumienia Sierpniowe, które utorowały drogę do stworzenia „Solidarności”, kierowanej przez Lecha Wałęsę. Niezależnie od zasług ruchu społecznego dla prób demokratyzacji kraju, jego wpływ na gospodarkę okazał się fatalny. Żądania podwyżek oraz wolnych sobót były ostatnim gwoździem do trumny ledwo zipiącego państwa. W 1981 r., kilka miesięcy po strajkach, kraj stał się de facto niewypłacalny.
Polityka wobec Polski była dla Waszyngtonu bardzo często jedynie pochodną wielkiej strategii realizowanej względem Związku Sowieckiego
Kryzys gospodarczy był gigantycznym problemem, jednak nie jedynym. Rewolucja „Solidarności” i powolny rozkład partii komunistycznej niepokoiły przywódców państw Układu Warszawskiego – obawiali się, że Polacy będą stanowić wzór do naśladowania dla ich obywateli. Kreml przystąpił do brutalnej rozgrywki. Usiłował wymusić na polskich władzach podjęcie walki z „Solidarnością”, groził nawet interwencją militarną. Stany Zjednoczone obserwowały sytuację z niepokojem. Biały Dom używał dostępnych narzędzi dyplomatycznych, aby odsunąć widmo zbrojnego starcia.
Krytyczny moment przypadł na grudzień 1980 r., kiedy wojska Układu Warszawskiego szykowały się do wielkich manewrów. Centralna Agencja Wywiadowcza obawiała się, że jest to przykrywka do inwazji na Polskę. Dyrektor CIA alarmował 2 grudnia: „Uważam, że Sowieci przygotowują swoje siły do interwencji zbrojnej w Polsce. Nie wiemy jednak, czy podjęli decyzję o interwencji, czy wciąż próbują znaleźć rozwiązanie polityczne”. Agencja miała asa w rękawie – szpiega w Sztabie Generalnym Wojska Polskiego, pułkownika Ryszarda Kuklińskiego. Było to źródło wysoko uplasowane, dopuszczone do największych sekretów Układu Warszawskiego. To on ostrzegł CIA, że pod płaszczykiem manewrów przygotowywana jest interwencja.
Doradca ds. bezpieczeństwa narodowego Zbigniew Brzeziński, sekretarz stanu Edmund Muskie, sekretarz obrony Harold Brown i dyrektor CIA Stansfield Turner przygotowywali dla prezydenta strategię działania. Carter był wówczas krytykowany za swoją politykę zagraniczną, między innymi za to, że dał się zaskoczyć inwazją na Afganistan. Nie chciał popełnić tego błędu po raz kolejny – interweniował u sowieckiego przywódcy Leonida Breżniewa, grożąc konsekwencjami.
Carter zapewne do dziś jest przekonany, że to właśnie jego starania oddaliły groźbę interwencji. Opinię tę podzielali m.in. Zbigniew Brzeziński oraz wysokiej rangi urzędnik CIA, a później szef tej agencji Robert Gates. W ocenie historyków – przywołać można tu Andrzeja Paczkowskiego – grudniowe manewry były blefem, który miał zwiększyć presję na polskie władze. Takie zdanie wyrażała już w 1980 r. część amerykańskich analityków. Do tej konkluzji przychylał się nawet ambasador USA w Warszawie Francis J. Meehan. W grudniu 1980 r. stwierdził on, że „osobiście nie wierzy w interwencję wojskową w Polsce i tak też ocenia sytuację w swych raportach do Waszyngtonu”. Stał na tym stanowisku do końca życia.
Carterowi i Brzezińskiemu nie można jednak zarzucić grzechu zaniechania. Biały Dom musiał podjąć decyzję w oparciu o mozaikę informacji wywiadowczych, które z zasady rzadko kiedy pozwalają na postawienie jednoznacznych diagnoz. Prezydent oraz jego doradcy – doświadczeni wcześniejszymi kryzysami – postanowili działać i podjęli dobrze zakrojoną interwencję dyplomatyczną. Dodatkowo pogłębiła ona wątpliwości Kremla, który i tak niechętnie myślał o rozwiązaniu siłowym.
Sowieckie Politbiuro obawiało się, że jawne i agresywne wtrącenie się w wewnętrzne sprawy PRL doprowadzi do kryzysu na arenie międzynarodowej. Moskwa była przekonana, że Polacy mają adwokatów swojej sprawy wśród wielu światowych przywódców. Minister obrony i członek Politbiura Dmitrij Ustinow jeszcze we wrześniu 1980 r. tłumaczył przywódcy NRD Erichowi Honeckerowi, że „papież [Jan Paweł II] jest Polakiem, sekretarz stanu USA [Edmund Muskie] jest Polakiem, doradca do spraw bezpieczeństwa prezydenta USA [Zbigniew Brzeziński] jest Polakiem, premier Izraela [Menachem Begin] jest Polakiem”.
Dylematy Reagana
Grudniowa akcja dyplomatyczna była łabędzim śpiewem gabinetu Cartera. W styczniu 1981 r. stanowisko prezydenta objął Ronald Reagan. Początkowo nie kojarzono go jako człowieka zainteresowanego losem Europy Wschodniej. Na jednym z wieców wyborczych zażartował: „Polacy są tak głupi, że przychodzą z kaczkami na walki kogutów, Włosi obstawiają wygraną kaczek, a mafia tak ustawia zawody, żeby kaczki wygrały”. Niezależnie od tego, na ile ten Polish joke odzwierciedlał jego światopogląd, jako prezydent musiał brać pod uwagę zarówno głos doradców do spraw bezpieczeństwa, jak i amerykańskiej Polonii.
Amerykanie, szczególnie pochodzenia polskiego, byli zafascynowani „Solidarnością”. Gigantyczny ruch robotniczy, pod wodzą charyzmatycznego elektryka, rzucił wyzwanie Związkowi Sowieckiemu – to była historia, która przemawiała do zbiorowej wyobraźni. Amerykańska administracja zleciła w kwietniu 1981 r. badania opinii publicznej. Jej wyniki były jednoznaczne: „w wypadku sowieckiej inwazji w Polsce zdecydowana większość społeczeństwa amerykańskiego opowiedziałaby się za całkowitym przerwaniem handlu i negocjacji w sprawie kontroli zbrojeń”. Twierdziło tak aż 74% respondentów. Badani opowiadali się za wysłaniem pieniędzy oraz dostaw wojskowych – ale nie żołnierzy – gdyby Polacy postanowili się bronić.
Jednak „Solidarność” była dla Białego Domu istotna nie tylko ze względu na zainteresowanie opinii publicznej. Pokojowa rewolucja, skorelowana z upadkiem polskiej gospodarki, tworzyła nową sytuację geopolityczną. Departament Stanu był przekonany, że bankructwo PRL nie leży w interesie USA. Niewypłacalność pociągała za sobą ryzyko dalszej destabilizacji, eskalacji protestów, a w konsekwencji także krwawej konfrontacji. Nawet ograniczone subsydiowanie upadającej ekonomii odsuwało widmo chaosu i interwencji militarnej Układu Warszawskiego. „Daje nam to dźwignię, która pozwala nam odroczyć sowiecką interwencję oraz załamanie sytuacji w Polsce” – oceniał Departament Stanu.
Inna spojrzenie prezentowały waszyngtońskie jastrzębie: szef CIA William Casey oraz sekretarz obrony Caspar Weinberger. Obaj rozważali wywołanie wojny ekonomicznej ze Związkiem Sowieckim. Planowali uderzenie w projekt budowy rurociągu syberyjskiego, który Sowieci realizowali wspólnie z państwami zachodnioeuropejskimi, oraz odcięcie krajów komunistycznych od zachodnich technologii. W ten scenariusz wpisywał się pomysł na pogłębienie polskiego kryzysu gospodarczego – liczono na to, że Moskwa będzie ratować Warszawę kolejnymi kosztownymi transferami.
Dylemat zarysował Richard Allen, doradca ds. bezpieczeństwa narodowego: „Zachodnie rządy i banki muszą podjąć decyzje o dużej stawce: zaryzykować, przez bezczynność, ekonomiczne niedomaganie Polski wobec Moskwy albo przyjąć wysoce spekulacyjny program pomocy. Związek Sowiecki może nałożyć poważne sankcje gospodarcze, aby zniweczyć wysiłki Polski i Zachodu”.
Jego zdaniem w tak nieprzewidywalnej sytuacji podjęcie racjonalnych kroków było niemożliwe. Sam prezydent unikał podjęcia ostatecznej decyzji. Stany Zjednoczone same mierzyły się z kryzysem, a potencjalne subsydiowanie polskiej rewolucji nie było tanie.
Zupełna bezczynność nie wchodziła jednak w grę. Amerykańskie i zachodnioeuropejskie banki oczekiwały, że Polacy nadal będą spłacali odsetki. Opinia publiczna wyglądała działania. Nawet przywódca „Solidarności” prosił Biały Dom o pomoc. Amerykański ambasador informował Departament Stanu: „Wałęsa przyszedł do rezydencji z przesłaniem: pragnie pomocy od Stanów Zjednoczonych i sam bezpośrednio zaangażował się w tę sprawę”. Sekretarz stanu zalecał, aby w pierwszej kolejności przekazać pomoc wysokości 100 milionów dolarów, sugerował także opracowanie harmonogramu przekazywania kolejnych pożyczek. Wtedy jednak I sekretarz KC PZPR Wojciech Jaruzelski podjął decyzję o wprowadzeniu stanu wojennego.
Dla Białego Domu było to zupełnym zaskoczeniem. CIA jeszcze 7 grudnia 1981 r. informowała, że chociaż przygotowania do stanu wojennego zostały zakończone, to władze będą nadal poszukiwały rozwiązania politycznego. Amerykanie nie spodziewali się, że Jaruzelski zdecyduje się rozwiązać sprawę polskimi rękami.
John Davis wspominał: “Cała amerykańska administracja była zaskoczona. Sekretarz Alexander Haig przebywał w Europie, a ambasador Meehan w Berlinie. Zakres sowieckiego zaangażowania był niejasny. Zostałem wezwany do biura w środku nocy i nie wróciłem do domu przez prawie 72 godziny. Chociaż administracja USA często ostrzegała Polaków przed użyciem przemocy w celu stłumienia Solidarności, ostrzeżenia te były zwykle częścią démarche lub publicznych oświadczeń, które kładły główny nacisk na niebezpieczeństwo sowieckiej interwencji zbrojnej”.
Dla Ronalda Reagana był to punkt zwrotny zimnej wojny. W oświadczeniu z 17 grudnia 1981 r. tłumaczył: „naiwnością byłoby sądzić, że mogłoby się to wydarzyć bez pełnej wiedzy i wsparcia Związku Sowieckiego. A my nie jesteśmy naiwni”. Sekretarz Weinberger stwierdził w czasie posiedzenia Rady Bezpieczeństwa: „Nie popełniajmy błędu w ocenie. Jaruzelski jest rosyjskim generałem w polskim mundurze. Sowieci osiągają to, czego chcą”. Amerykański prezydent czuł, że jego decyzje zapiszą się w historii: „Pierwszy raz od 60 lat mamy taką okazję. Inna może się już w naszym życiu nie przydarzyć. […] Żadnego détente! My wiemy i świat wie, że to Sowieci za tym stoją. Wycofaliśmy się już tyle razy”.
Waszyngtońskie jastrzębie triumfowały. Wprowadzenie stanu wojennego stanowiło casus belli. Historyk Jakub Tyszkiewicz podkreślał, że część administracji Reagana uważała, iż „gospodarka PRL powinna być doprowadzona do kompletnego załamania”. Większość gabinetu opowiedziała się jednak przeciwko takiemu scenariuszowi. Nałożono za to sankcje: wstrzymano rozpatrywanie prośby o 740 milionów dolarów pomocy rolnej oraz wycofano 71 milionów już przyznanego kredytu; wstrzymano rządowe gwarancje eksportowe udzielane przez Export-Import Bank; zaostrzono ograniczenia funkcjonujące w ramach COCOM (Komitet Koordynacyjny Wielostronnej Kontroli Eksportu); zawieszono połączenia lotnicze oraz cofnięto zgody na połów na amerykańskich wodach terytorialnych.
Wojciech Jaruzelski był zaskoczony reakcją. Już w 1989 r. tłumaczył prezydentowi George’owi Bushowi, że nie spodziewał się tak zdecydowanych kroków. „Jaruzelski założył, że Stany Zjednoczone nie mają zdecydowanych zastrzeżeń do stanu wojennego, ponieważ mieliśmy plany w naszych rękach w listopadzie-grudniu 1981 roku i nie wydaliśmy w tym czasie żadnych prywatnych ani publicznych ostrzeżeń” – wspominał argumentację generała ambasador John Davis. „Najwyraźniej doszło do poważnego błędu komunikacyjnego w rządzie USA, co miało realne konsekwencje”.
Wydaje się, że zaskoczony był także Kreml, który do ostatniej chwili odmawiał militarnego wsparcia dla Jaruzelskiego. Breżniew liczył, że w ten sposób uda się uniknąć potępienia ze strony społeczności międzynarodowej.
Biały Dom postanowił jednak przeprowadzić silne uderzenie w Związek Sowiecki: wprowadził sankcje i nieustannie nakłaniał zachodnioeuropejskich sojuszników do stworzenia jednolitego frontu. Brytyjczycy, Francuzi czy Niemcy byli jednak silnie związani wspólnymi interesami z Sowietami – liczyli, że po kilku niespokojnych tygodniach sytuacja powróci do normy. Reagan był wściekły. Na posiedzeniach Rady Bezpieczeństwa określił europejskich przywódców mianem – w wolnym tłumaczeniu – „cykorów” (chickens). Wykorzystały to waszyngtońskie jastrzębie, które w połowie 1982 r., działając za plecami sekretarza stanu, nakłoniły prezydenta do nieuzgodnionego zaostrzenia sankcji.
Była to kiepska decyzja. „Prezydent znalazł się w sytuacji, przed którą ostrzegała go dyplomacja. Jeszcze w 1980 r. ambasador Meehan tłumaczył, że w razie stłumienia solidarnościowej rewolucji twarda linia będzie na dłuższą metę nie do utrzymania. Pisał: Zwykle wcześniej niż później pojawiają się przeciwne naciski. Sojusznicy zaczną nalegać na sprzedaż rur stalowych o dużym przekroju. Inni będą chcieli brać udział we wspólnych projektach zagospodarowania Syberii. W RFN zaczną się „wzdychania” zwolenników Ostpolitik. Nasi farmerzy będą ponownie chcieli sprzedawać swoje zboże. Stopniowo, na wszystkich szczeblach, zaczniemy się wycofywać”.
Europejscy sojusznicy, rozjuszeni postawą Reagana, jawnie wyrazili dezaprobatę. Premier Margaret Thatcher osobiście skrytykowała zaostrzenie sankcji w przemówieniu przed brytyjskim parlamentem.
Reagan musiał przewartościowywać swoją politykę. Dotychczasowy sekretarz stanu Aleksander Haig, ograny przez jastrzębie, złożył rezygnację. Zastąpił go George Shultz, który przekonał swojego szefa, że USA nie mogą prowadzić wojny ze Związkiem Sowieckim samotnie. Rozpoczął się powolny proces odbudowywania relacji między Białym Domem a Kremlem. Problem polegał na tym, że nie obejmował on Polski.
Amerykańska dyplomacja jeszcze na początku 1982 r. przeforsowała wspólne stanowisko NATO, zgodnie z którym żądano od polskich władz zniesienia stanu wojennego, zwolnienia więźniów politycznych, nawiązania dialogu politycznego z „Solidarnością” oraz Kościołem. Tymczasem Jaruzelski nie mógł ani nie chciał iść na ustępstwa. Generał nie miał zamiaru uznać „Solidarności” za partnera. Także Kreml oczekiwał od niego utrzymania pryncypialnej postawy.
Reagan był niechętny ustępstwom wobec reżimu – było to sprzeczne z jego filozofią oraz stanowiłoby rysę na wizerunku radykalnego antykomunisty. Amerykański prezydent nie mógł uniknąć rozmów z Sowietami, z którymi trzeba było negocjować między innymi w sprawie rozbrojenia. Mógł jednak utrzymać chłodne relacje z PRL. W 1982 r. rozpoczął się kilkuletni pat dyplomatyczny.
Wizja Busha
Druga połowa lat 80. przyniosła zmianę dynamiki. Związek Sowiecki zaczął zsuwać się po równi pochyłej. Gospodarka subsydiowana dochodami z eksportu ropy zaczęła podupadać wraz ze spadkiem cen surowca na rynkach światowych. Trzeba było szukać oszczędności – w pierwszej kolejności kosztem armii oraz sojuszników.
Stanowisko I sekretarza KC Komunistycznej Partii Związku Sowieckiego objął Michaił Gorbaczow, który otwarcie tłumaczył współpracownikom: „jeżeli chodzi o pomoc dla innych krajów – żadnych obietnic dla nikogo, obojętnie, o co proszą”. Problem polegał na tym, że strach przed wojskami Układu Warszawskiego oraz uzależnienie od surowców było fundamentem istnienia sowieckiej strefy wpływów w Europie. Kreml musiał pogodzić się z tym, że jego wpływ na politykę sojuszników malał. W 1987 r. Gorbaczow tłumaczył towarzyszom z Politbiura, że nie można obrażać się na rzeczywistość: „my w Polsce przyjęliśmy wszystko – Kościół, rolnictwo indywidualne i ideologię oraz pluralizm polityczny. Rzeczywistość jest rzeczywistością”.
Biały Dom dostrzegł słabość Kremla i szansę na zmianę sytuacji międzynarodowej. Jednym z kluczy miała być Europa Wschodnia. Sekretarz stanu George Shultz wspominał: „Zmiany w Związku Sowieckim wpływały nie tylko na pozycję ZSRS w Afganistanie, ale także, co ważniejsze, miały głęboki wpływ na wschodnioeuropejskie kraje satelickie. […] kazałem spotkać się z Polakami, aby zachęcić ich do zainicjowania wewnętrznych zmian, które oddaliłyby ich od Sowietów. Polacy byli zainteresowani. Rozmawiałem o tym z Johnem Whiteheadem [zastępcą sekretarza stanu – przyp. TK], którego wcześniej poprosiłem o zwrócenie szczególnej uwagi na pomysł wspierania zmian w tych krajach. John zasugerował, że odbędzie dłuższą podróż do Europy Wschodniej. Zgodziłem się. Mogłem spędzić tylko dzień w każdej stolicy; Whitehead mógł zostać dłużej i zagłębić się w temat”.
John Whitehead poświęcił się kwestii Europy Wschodniej bez reszty. Wytrwale latał od stolicy do stolicy, negocjował z przywódcami partii, premierami, ministrami spraw zagranicznych. To dało mu unikatową perspektywę i zrozumienie komunistów. Jego zdaniem Jaruzelski uważał się za polskiego patriotę, niezrozumianego i pogardzanego przez Biały Dom: „Było jasne, że bardzo pragnął aprobaty ze strony świata zewnętrznego. Było również jasne, że był oddany swojemu krajowi i chciał dla niego jak najlepiej. Nie chciał być pod kontrolą Sowietów, ale obawiał się, że nie ma wyboru. Naszym zadaniem było dać mu wybór”.
Po powrocie do Stanów Whitehead zdał relację Schulzowi. Można ją podsumować jednym zdaniem: „Wszystko się zmienia”.
Amerykanie szli za ciosem. W 1987 r. do Polski przyleciał wiceprezydent George Bush, który wkrótce miał ubiegać się o prezydenturę. Warszawa była istotnym przystankiem na trasie – głosy Polonii były w zbliżającym się wyścigu na wagę złota. Nie był to jednak jedyny cel. Bush od dawna przyglądał się Europie Wschodniej, dostrzegał drzemiący potencjał do zmian. Kiedy Reagan skupiał się na Związku Sowieckim, on angażował się w politykę wobec państw socjalistycznych, współpracując ściśle z Departamentem Stanu.
Podczas wizyty w Warszawie Bush przedstawił Jaruzelskiemu propozycję: jeżeli ten będzie liberalizował system oraz uzna „Solidarność” za partnera do rozmów, Biały Dom wynagrodzi te posunięcia. Propozycja była elementem amerykańskiej strategii, którą generał dobrze rozumiał. W grudniu do jego rąk trafiła koperta zawierająca jedyną kopię depeszy wykradzionej przez polski kontrwywiad z amerykańskiego konsulatu w Warszawie.
Była to analiza wysłana na polecenie Johna Whiteheada, a napisana przez Jacka Matlocka, którego Reagan osobiście wybrał na stanowisko ambasadora w Moskwie. Depesza stanowiła wykładnię strategii, której celem było animowanie zmian polityczno-gospodarczych w Europie Wschodniej. Matlock pisał: „Ogólne zmiany technologiczne, polityczne i gospodarcze ostatniego ćwierćwiecza czynią z bezpośredniego dyktatu Rosjan nad Europą Wschodnią coraz większy anachronizm. Niektóre państwa wschodnioeuropejskie, zwłaszcza Węgry i Polska, zainicjowały wprowadzenie ryzykownych środków gospodarczych dalece przewyższających dotychczasowe posunięcia w Związku Sowieckim. Oficjalnie Rosjanie twierdzą, iż nie są zaniepokojeni wydarzeniami politycznymi i gospodarczymi w Europie Wschodniej. Jednakże przy braku wyraźnie sprecyzowanych parametrów zmian społecznych i polityczno-gospodarczych Rosjanie przypuszczalnie uważać będą, że ich możliwość wpływania na wydarzenia w regionie wschodnim muszą ulec erozji”.
Wizja zarysowana przez Matlocka zaczęła przybierać realny kształt jesienią 1988 r. Jaruzelski, pod presją protestów społecznych, podjął decyzję o rozpoczęciu negocjacji z opozycją. Minister spraw wewnętrznych Czesław Kiszczak spotkał się z Lechem Wałęsą, rozpoczęły się pierwsze przymiarki do Okrągłego Stołu.
Posunięcie Jaruzelskiego spotkało się z bardzo dobrym przyjęciem w USA. Rudolf V. Perina, odpowiedzialny w Radzie Bezpieczeństwa Narodowego ze kwestie europejskie, wyraził w imieniu Białego Domu uznanie: „Decyzja generała Jaruzelskiego w tym względzie, podjęta mimo oporów i sprzeciwów, jest niezwykle wysoko oceniona przez najwyższe szczeble w Stanach Zjednoczonych”.
Perina wysyłał także pochwały pod adresem Wałęsy, który zgodził się rozmawiać z Kiszczakiem wbrew dużej części swojego zaplecza. Optymizm rozlał się po obu stronach Atlantyku. Na spotkaniu szefów misji krajów Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej w Warszawie jednogłośnie stwierdzono, że „rządy ZSRS, Węgier i Polski – aczkolwiek w zróżnicowanym stopniu i terminie – dążą zdecydowanie do demokratyzacji życia politycznego i wprowadzenia gospodarki rynkowej, otwartej na kontakty z całym światem. W konsekwencji wszystko, co dokonuje się w duchu reformy w Moskwie i Budapeszcie, ma ogromny wpływ na sytuację wewnętrzną w Polsce”.
Administracja amerykańska stanęła jednak przed paradoksem szklanki wody: nie wiedziała, czy jest ona do połowy pełna, czy do połowy pusta. Zmiany polityczne były witane z nadzieją, jednak same w sobie nie były najważniejsze. Biały Dom popychał Jaruzelskiego i Wałęsę do zawarcia porozumienia narodowego, które miało jednak służyć konkretnemu celowi. Tłumaczył to polskim władzom sekretarz Schultz: „znalezienie właściwego podejścia do sprawy Solidarności jest rzeczą podstawową, ale odkładając tę sprawę na bok – w pewnym sensie – mogę podkreślić, iż po pierwsze USA czekają na prawdziwy postęp w waszej gospodarce. Jeśli oczekujecie pomocy z zagranicy, to powinniście zdawać sobie sprawę, że będą przesądzać o tym dobre perspektywy waszej gospodarki i świadomość, że możecie pozbyć się problemów, że jesteście w stanie to zrobić”.
Bush wygrał wybory, tworzył gabinet, który miał dokonać przeglądu kluczowych założeń polityki zagranicznej. Tymczasem w Polsce odbyły się rozmowy Okrągłego Stołu. Władze porozumiały się z opozycją w sprawie legalizacji „Solidarności” oraz częściowo wolnych wyborów. W Białym Domu trwała burza mózgów.
Condoleezza Rice, która w latach 1989–1991 była w Radzie Bezpieczeństwa odpowiedzialna za sprawy sowieckie i wschodnioeuropejskie, postrzegała tę sytuację jako wyzwanie: jeżeli Biały Dom zaangażuje się w pomoc dla Polski, a reformy upadną, to „region może eksplodować, a my będziemy łączeni z fiaskiem”. Jednocześnie zachowanie bierności również nie dawało gwarancji sukcesu, bo w razie klęski reform Biały Dom zostałby obarczony winą także za bezczynność.
W polityce amerykańskiej wobec PRL pragmatyzm mieszał się z idealizmem
Wydaje się jednak, że w swojej analizie Rice skłaniała się ku temu, że bierność nie jest rozwiązaniem. Po pierwsze dlatego, że porozumienie między władzami a opozycją będzie dla wielu zachodnioeuropejskich państw sygnałem do przewartościowania polityki wobec PRL. USA nie mogą sobie pozwolić na utratę pozycji transatlantyckiego lidera w tej sprawie. Po drugie, George Bush złożył w 1987 r. obietnicę, że reformy będą wynagradzane. Teraz musi dotrzymać słowa, aby zachować wiarygodność.
Jednak jednocześnie Rice odnotowywała głosy przeciwników hojniejszego wspierania Polski. Podzielała część ich wątpliwości. Gospodarka PRL rzeczywiście była w fatalnym stanie. Okrągły Stół przyniósł pewien przełom polityczny, ale nie przyczynił się do realizacji reform gospodarczych. Nadal niedookreślona była także granica tolerancji Związku Sowieckiego na ingerencję Ameryki w politykę wschodnioeuropejską.
Wydarzenia w Polsce były omawiane na forum Rady Bezpieczeństwa. Ostateczna konkluzja była mimo wszystko pozytywna. Okrągły Stół oceniono jako „znaczący postęp, który jest niezbędny do stworzenia wiarygodnego konsensusu społecznego koniecznego dla udanej reformy gospodarczej”. Zastrzegano jednak, że główne wyzwania związane ze stabilizacją ekonomiczną dopiero stoją przed rządem. CIA oceniała, że gospodarka polska gnije.
W tej sytuacji zastanawiano się, jak przekazać jasny sygnał poparcia dla reform w Polsce, a zarazem zrobić to tak, aby nie narazić się na stratę pieniędzy. W pierwszej kolejności zadecydowano o zniesieniu politycznych barier dla negocjacji między Warszawą a Międzynarodowym Funduszem Walutowym. Nie oznaczało to taryfy ulgowej. Rząd musiał przedstawić prawdziwy program naprawczy. Dopiero wtedy mógłby się ubiegać o kredyt oraz restrukturyzację zadłużenia w Klubie Paryskim.
Ostateczna decyzja należała do Busha. Wydaje się, że zarówno on, jak i doradca ds. bezpieczeństwa gen. Brent Scowcroft oraz sekretarz stanu Jim Baker byli przekonani, że Polska może stanowić modelowy przykład ewolucji kraju socjalistycznego.
Prezydent wspominał: „Byłem przekonany, że należy pomóc Polsce w sposób bardzo konkretny; retoryczne zapewnienia będą stanowić niewielką gwarancję dla wysiłków zmierzających do wprowadzenia zmian politycznych i otwartości. Sądziłem, że choć warunki ekonomiczne w Europie Wschodniej były tak złe i ograniczały skuteczność udzielanego wsparcia, winniśmy spróbować”.
17 kwietnia 1989 r. w Hamtrack prezydent Bush wygłosił przemówienie. Wyraził w nim zachętę do kontynuowania reform gospodarczych i politycznych oraz obiecał daleko idące wsparcie. Przemówienie było znaczącym gestem, jednak pozostawiło niedosyt.
Ambasador John Davis usłyszał od polskiego ministra spraw zagranicznych pytanie o brak wiążących deklaracji. W odpowiedzi stwierdził, że Biały Dom docenia aspekt polityczny porozumienia między władzą a opozycją, jednak nadal wielką niewiadomą pozostaje reforma gospodarcza. Minister zanotował odpowiedź: „Zachód boi się zwłaszcza, że będziemy mieli trudności z opanowaniem inflacji. Stąd obawa przed poważniejszym zaangażowaniem kredytowym. […] Ambasador Davis stwierdził, że znaczniejszy pakiet pomocowy będzie uruchomiony z chwilą wynegocjowania z Międzynarodowym Funduszem Walutowym odpowiedniego programu dostosowawczego i kredytu stand-by”. Nie tylko polskie władze, ale także „Solidarność” oczekiwały więcej.
W maju 1989 r. do USA poleciał Jacek Kuroń, legenda polskiej opozycji, który rozmawiał z prezydentem Bushem na temat kredytów. Pod koniec miesiąca do Stanów przyleciał kluczowy doradca Lecha Wałęsy – Bronisław Geremek, który prosił o wykonanie znaczącego gestu finansowego.
Scowcroft wspominał: „Nieoficjalnie Warszawa poinformowała nas, że w ciągu najbliższych trzech lat w formie pomocy będzie potrzebować 10 miliardów dolarów. Nie ulega wątpliwości, że Polska miała prawo ubiegać się o pomoc, gdyż spełniała warunki stawiane przez politykę Stanów Zjednoczonych, a środowisko Amerykanów polskiego pochodzenia domagało się, abyśmy znacznym wsparciem finansowym dali wyraz uznania dla postępu, jakiego kraj tej dokonał w wyniku reform”.
Thomas Simons, urzędnik Departamentu Stanu i późniejszy ambasador w Polsce, zauważył wtedy, że „Polacy z obu stron barykady mają tendencję do mitologizowania skali zasobów finansowych, jakimi dysponujemy”. Nawet Zbigniew Brzeziński stwierdził nieoficjalnie, że wyasygnowanie 10 miliardów pomocy dla Polski jest nierealne. Na taki gest nie mógł liczyć nawet Meksyk, najbliższy sąsiad USA. Amerykanie powtarzali to do znudzenia: warunkiem udzielenia prawdziwej pomocy jest wdrożenie refom gospodarczych oraz porozumienie z Międzynarodowym Funduszem Walutowym. Stwierdził to nawet sam Bush w czasie osobistej rozmowy z wysłannikiem Jaruzelskiego.
Tymczasem Biały Dom wyglądał wyborów w Polsce. Na trzy tygodnie przed ogłoszonym terminem Bronisław Geremek spotkał się z amerykańskim ambasadorem Johnem Davisem, który spytał go, jak ocenia szanse opozycji. „Na siedemdziesiąt procent” – odpowiedział Geremek. Davis odchylił się w fotelu, pyknął fajkę i spojrzał na profesora: „Bronek, z kim macie przegrać? Moim zdaniem wygracie wszystko”.
Miał rację, „Solidarność” objęła (uzgodnione przy Okrągłym Stole) 35% miejsc w Sejmie i 99 miejsc w stuosobowym Senacie. Wyniki wyborów w Polsce nie były jednak dla Białego Domu przełomem. Owszem, stanowiło to znaczący kolejny krok, jednak był on istotny ze względu na fakt, że otwierał możliwość przeprowadzenia reformy gospodarczej.
Miesiąc po wyborach, w lipcu 1989 r., prezydent Bush przyleciał do Polski. Był to gorący moment. Nie sformowano jeszcze rządu, kwestia wyboru Jaruzelskiego na prezydenta wisiała na włosku. Stanowisko to było obsadzane nie w drodze wyborów powszechnych, ale głosowania obu izb parlamentu. Generał nie mógł być pewny zwycięstwa, rozważał wycofanie swojej kandydatury, publicznie zadeklarował nawet poparcie dla innego kandydata. Do walki zachęcał go jednak Gorbaczow, widząc w jego wyborze element stabilizacji.
Paradoksalnie, podobnie myślał Bush. Jego doradcy poinformowali go, że Jaruzelski może – abstrahując od czynników wewnątrzkrajowych – przywiązywać dużą wagę do ewentualnego wsparcia jego kandydatury przez Biały Dom. Sugerowano prezydentowi USA, aby w czasie spotkań z Jaruzelskim i Wałęsą dał jasno do zrozumienia, co sądzi o kandydaturze generała. Co więcej, rekomendowano także wykonanie publicznego gestu poparcia.
Bush wspominał: „Jaruzelski otworzył przede mną serce, pytając, jaką funkcję winien teraz pełnić. […] Powiedziałem, że jego odmowa kandydowania może mimo woli doprowadzić do groźnego braku stabilności, i nalegałem, aby przemyślał ponownie swoją decyzję. Zakrawało to na ironię, że amerykański prezydent usiłuje skłonić przywódcę komunistycznego do ubiegania się o fotel publiczny. Byłem jednak przekonany, że doświadczenie, jakie posiadał Jaruzelski, stanowiło najlepszą nadzieję na sprawne przeprowadzenie zmian okresu przejściowego w Polsce”.
Jeszcze w lipcu Bush udał się na szczyt G-7, który odbywał się w Paryżu. Tam lobbował za swoim ambitnym projektem: utworzeniem specjalnego funduszu wsparcia dla Polski oraz Węgier. Amerykański prezydent wysłał do pozostałych przywódców osobisty list w tej sprawie. Takie posunięcie mieściło się w planach Waszyngtonu, zakładało bowiem, że ciężar będzie ponoszony kolektywnie.
Biały Dom bacznie obserwował, jak zmienia się sytuacja w Polsce, jednak niezmiennie stał na stanowisku, że reforma gospodarcza jest fundamentalną sprawą. Moment utworzenia rządu Tadeusza Mazowieckiego oceniano jako polityczny przełom. Generał Scowcroft namawiał prezydenta Busha do wsparcia nowego premiera, jednak bez „zwalniania go z konieczności przeprowadzenia fundamentalnych reform gospodarczych”. Ostrzegał, że takie podejście jest konieczne, nawet jeżeli Biały Dom miałby stanąć w obliczu krytyki za reakcję niewspółmierną do przełomowego wydarzenia.
We wrześniu 1989 r. sekretarz stanu omawiał tę sprawę na spotkaniu z ministrami spraw zagranicznych. Baker tłumaczył: „problem Polski jest w najwyższym stopniu problemem politycznym, wymagającym politycznej odpowiedzi. Jednakże nie należy powtórzyć błędu z lat 70., wkładając w polską gospodarkę nieograniczone sumy pieniędzy. Wskazane jest obecnie przyjęcie polityki zmierzającej do stabilizacji sytuacji gospodarczej, koncentrując wysiłki na wspieraniu restrukturyzacji polskiego systemu”.
Entuzjazm przeplatał się z realizmem. Bush animował zmiany, ale ewolucyjne. Popierał „Solidarność”, ale jednocześnie wspierał Jaruzelskiego. Baker organizował międzynarodową koalicję na rzecz Polski, ale jednocześnie – jako były wieloletni sekretarz skarbu – przestrzegał przed wydawaniem pieniędzy bez gwarancji reform.
Ta ostrożna polityka nie zawsze znajdowała w Stanach Zjednoczonych zrozumienie. Po sformowaniu rządu Mazowieckiego Biały Dom znalazł się pod naciskiem Polonii, Kongresu, demokratów, nawet zaufanych doradców, m.in. Zbigniewa Brzezińskiego oraz Jana Nowaka-Jeziorańskiego. Wszyscy domagali się wyasygnowania szybkiego i znaczącego wsparcia dla Polski.
Przełom przyniosła dopiero prezentacja założeń reformy gospodarczej przedstawiona przez nowego wicepremiera Leszka Balcerowicza. We wrześniu 1989 r. udał się on na waszyngtoński szczyt, na którym przedstawił memorandum w sprawie programu reformy gospodarczej w Polsce i roli zagranicznego wsparcia finansowego. Odbył liczne spotkania z najbardziej wpływowymi ludźmi.
Departament Stanu był nim zachwycony: „Balcerowicz jest hitem. Balcy [w depeszy Departamentu Stanu użyto tego sympatycznego zdrobnienia – przyp. TK] był bardzo skuteczny w czasie swoich spotkań w tym tygodniu. Wciąż jest wiele pytań dotyczących planu gospodarczego, ale nawet sceptycy musieli przyznać, że jak na dwa tygodnie urzędowania nie był to zły wysiłek”.
Zasadnicze znaczenie miało spotkanie ze Scowcroftem. Balcerowicz przedstawił pakiet, określony przez niego jako minimalny: 500 milionów na pokrycie deficytu budżetowego w czwartym kwartale oraz miliard dolarów na utworzenie funduszu stabilizacyjnego. Do tego liczono na pożyczkę z MFW. Jednak najważniejsze było to, że kluczowe osoby w Białym Domu spotkały człowieka, który przyniósł plan spełniający ich oczekiwania.
Scowcroft pisał do prezydenta Busha, że Mazowiecki podjął decyzję, aby przeprowadzić terapię szokową natychmiast, jeszcze w czasie trwania „miesiąca miodowego”. Wprowadzenie reformy jednym cięciem niosło groźbę niepokojów społecznych, jednak dawało większą szansę sukcesu. Politycznie bezpieczniejsze byłoby podejście „krok po kroku”, jednak byłby to koniec prawdziwej reformy, która byłaby ograniczona przez „Solidarność”. Scowcroft przywoływał słowa Wałęsy, który miał stwierdzić, że realizacja planu Balcerowicza stwarza warunki do wojny domowej. Obawiano się, że wicepremier może być blokowany.
Konkluzja była jasna: obiecywaliśmy, że pomożemy, jeżeli Polacy wykażą wolę działania. Teraz nadszedł ten moment. Balcerowicz to człowiek, na którego czekaliśmy.
15 listopada 1989 r. przemówienie w Kongresie wygłosił Lech Wałęsa. Był to zaszczyt, który spotykał nielicznych. Dzień później Izba Reprezentantów zatwierdziła ustawę o pomocy dla Polski. Do końca roku, pod przewodnictwem USA, udało się stworzyć międzynarodowy fundusz stabilizacyjny.
Pionek na szachownicy?
Napoleonowi Bonaparte przypisuje się bon mot: „Żeby prowadzić wojnę, potrzeba trzech rzeczy: pieniędzy, pieniędzy i pieniędzy”. Ostatnie lata zimnowojennej konfrontacji doskonale to obrazują.
Niewydolność sowieckiej gospodarki leżała u podstaw zmiany polityki Kremla: rezygnacji z utrzymania imperium oraz otwarcia na nowe idee. Gorbaczow podążał tą drogą za przyzwoleniem całego Politbiura, bo nie miał innego wyjścia. W dużej mierze bezalternatywna była także sytuacja Jaruzelskiego, który musiał szukać źródeł nowych pieniędzy i technologii oraz implementować elementy gospodarki kapitalistycznej, aby uratować kraj przed ostatecznym upadkiem.
Polska od końca lat 70. miała na szyi pętlę zadłużeniową, którą założyły zarówno wydarzenia na globalnych rynkach, jak i nieudolna polityka władz komunistycznych. Upadek gospodarki położył fundament pod powstanie „Solidarności”. Jednak paradoksalnie utrata ekonomicznej niepodległości była także przyczyną zguby. Władze komunistyczne okazały się bowiem podatne na szantaż gospodarczy stosowany przez Kreml, któremu udało się skutecznie popchnąć Jaruzelskiego do wprowadzenia stanu wojennego. Kilka lat później poszukiwanie zachodniego wsparcia, restrukturyzacji przyznanych już kredytów oraz staranie się o nowe pchnęło generała do przyjęcia reform i szukania porozumienia z opozycją.
Tymczasem w powszechnej pamięci kwestie ekonomiczno-gospodarcze wydają się zupełnie odseparowane od politycznych. Wspominamy Wałęsę i „Solidarność”; Reagana i Amerykanów; Jana Pawła II i Kościół, zapominając o Realpolitik. Proste historie nie oddają złożonej rzeczywistości. Idealizujemy amerykańską politykę, zapominając o niewygodnych faktach. Jednym z nich jest to, że polityka wobec Polski była dla Waszyngtonu bardzo często jedynie pochodną wielkiej strategii realizowanej względem Związku Sowieckiego. Za wprowadzeniem sankcji na początku lat 80. oraz za wsparciem udzielonym pod koniec dekady stała ta sama motywacja: chęć osłabienia ZSRS.
Po latach zazwyczaj wychwala się transformację polityczną, jednocześnie piętnując reformy gospodarcze. Wicepremier Leszek Balcerowicz ma czarniejszą legendę niż sam Wojciech Jaruzelski. Mało kto zwraca uwagę, że sytuacja była w dużej mierze bezalternatywna. Pomysły reformy płynące ze Wschodu – nawiązujące do idei NEP – okazały się nieskuteczne. Ratunku szukano na Zachodzie, jednak Waszyngton stawiał twarde warunki: pomożemy tylko wtedy, jeżeli udowodnicie, że stać was na bolesne reformy.
Warto zauważyć, że z tych ograniczeń dobrze zdawali sobie sprawę komuniści. Kiedy George Bush przyleciał do Polski w 1989 r., osobą, która była najgorętszym adwokatem gospodarki rynkowej, przekonaną o potrzebie bolesnych reform, był premier Mieczysław Rakowski. Moment transformacji przypadł na czas triumfu dogmatów neoliberalnych, symbolizowanych przez tzw. konsensus waszyngtoński. Założenia te były powszechnie przyjmowane i stanowiły podstawę dla Międzynarodowego Funduszu Walutowego.
Polska była zmuszona wdrożyć wytyczne MFW nie dlatego, że Balcerowicz był zafascynowany wolnym rynkiem, ale dlatego, że domagały się tego Stany Zjednoczone oraz kraje europejskie. Przyjęcie programu naprawczego miało być sygnałem, że Polska wkracza na drogę refom i można pożyczyć jej kolejne środki.
Polityka amerykańska nie była oczywiście pozbawiona komponentu idealistycznego. George Bush – co było widoczne już w czasie jego wizyty w 1987 r. – kierował się co najmniej kilkoma motywacjami. Chciał osłabić dominację Związku Sowieckiego w Europie, zbudować poparcie dla swojej osoby wśród amerykańskiej Polonii, ale także wierzył w to, że jego polityka może przynieść ulgę, a nawet wolność Polakom. Jego pragmatyzm mieszał się z idealizmem.
Być może tak właśnie powinniśmy patrzeć na wydarzenia roku 1989. Nie idealistycznie, ale bez cynizmu i determinizmu.
Bibliografia
Do najważniejszych opracowań tematu należą:
– P. Pleskot, Kłopotliwa panna „S”. Postawy polityczne Zachodu wobec „Solidarności” na tle stosunków z PRL (1980–1989), Warszawa 2013.
– J. Tyszkiewicz, Rozbijanie monolitu. Polityka Stanów Zjednoczonych wobec Polski 1945–1988, Warszawa 2015.
– G. Domber, Empowering Revolution: America, Poland, and the End of the Cold War, The University of North Carolina Press, 2014.
– A. Mazurkiewicz, Dyplomacja Stanów Zjednoczonych wobec wyborów w Polsce w latach 1947 i 1989, Warszawa 2007.
– „Karnawał” po amerykańsku. Ambasada USA w Warszawie wobec wydarzeń w Polsce od sierpnia 1980 r. do grudnia 1981 r., red. P. Pleskot, Warszawa 2020.
– Ku zwycięstwu „Solidarności”. Korespondencja Ambasady USA w Warszawie z Departamentem Stanu: styczeń – wrzesień 1989, przedm. J. R. Davis Jr., wstęp i wybór G. F. Domber, oprac. G. F. Domber [et al.; tłum. z ang. M. Jastrząb, P. Sowiński], Warszawa 2006.
– Cytowane źródła pochodzą z archiwum Ministerstwa Spraw Zagranicznych, archiwum Instytutu Pamięci Narodowej oraz archiwów prezydenckich Ronalda Reagana i George’a Busha.
– Politykę Związku Sowieckiego wobec Polski w latach 1980–1989 opisywałem w artykułach znajdujących się w wolnym dostępie w internecie: T. Kozłowski, „Banki groźniejsze niż tanki”. Mechanizmy gospodarczego nacisku Związku Sowieckiego na Polskę (1980–1981), „Pamięć i Sprawiedliwość” 2022, nr 2, s. 487–507; T. Kozłowski, Laboratorium pierestrojki? Gen. Jaruzelski na geopolitycznej szachownicy, „Polska 1944/45–1989. Studia i materiały” 2022, nr 20, s. 219–244.
1 Artykuł jest popularnonaukową prezentacją badań stanowiących efekt kwerend archiwalnych oraz analizy wcześniejszych opracowań dotyczących tego zagadnienia. Najważniejsze opracowania na ten temat wymieniam na końcu artykułu w uwagach bibliograficznych. Badania zrealizowano w ramach projektu badawczego NCN OPUS-18 nr 2019/35/B/HS3/02406 „Rządy koalicyjne w Polsce w latach 1989–2001”, prowadzonego pod kierownictwem prof. Antoniego Dudka przez Uniwersytet Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie.
Tekst ukazał się w kwartalniku „Więź” zima 2023.